W pewnej
wiosce żyli dwaj bracia. Kiedy ich ojciec umarł, podzielili się dziedzictwem
sprawiedliwie. A że to był chłop zamożny, więc każdemu z jego synów dostała się
spora gospodarka.
Ale w miarę
jak lata mijały, jeden z nich się dorabiał, a drugi biedniał. Nie dlatego, żeby
ten młodszy nie chciał pracować, albo marnował grosz, tylko jednemu się wiodło,
a drugiemu nie.
Niektórzy
mówili, że ten młodszy nie umie gospodarować. Jego zboże było rzadsze, krowy
mniej mleczne, ściany chaty toczył grzyb. Ale czemu, jeżeli padał grad, to jego
pole wytłukł, a pole brata ominął? Dlaczego jak przyszedł pomór na świnie, to u
starszego nie zachorowała ani jedna, a u młodszego wszystkie padły?
Jak było,
tak było, dość że ten młodszy popadł w biedę i musiał sprzedać połowę pola,
żeby popłacić długi i kupić ziarno na siew. Ale zboże znów mu nie obrodziło i
na przednówku przycisnął go taki głód, że nie miał co dać jeść żonie i
dzieciom, a sam osłabł z tego niedojadania.
Brata nie
chciał już prosić o pomoc, bo w zimie, kiedy pożyczał u niego mąkę, brat
powiedział:
— Pamiętaj,
żeby to był ostatni raz. Nie mogę przecież żywić dwóch rodzin. Po naszym ojcu,
świeć Panie nad jego duszą, dostałeś tyle co i ja, więc rządź się tak, żeby ci
zboża starczyło do nowego.
Może by i
starczyło, ale młodszy brat miał nie popłacone podatki i zajęto mu zboże na
pniu.
Pewnej
soboty starszy brat właśnie zaczął żąć na swoim, jak to zwykle chłopi lubią
rozpoczynać żniwa w sobotę, że to dzień Matki Boskiej. Skoro się ściemniło i
młodszy zobaczył, że w chacie tamtego przestały świecić okienka, zwinął pusty
worek, wpakował go za pazuchę i chciał wyjść.
Wtem żona
pytą go:
— Dokąd to
idziesz po nocy?
— Zetnę
trochę kłosów u brata. Zmielemy na żarnach i upieczesz nam chleba.
— Bój się
Boga, to ty idziesz kraść? Chłop się oburzył.
— Kraść nie
kraść — .odburknął. — Kiedyś mu przecież oddam. A co nasze dzieci winne, żeby
miały chodzić głodne?
I poszedł.
Księżyc
świecił, srebrzyły się świeże kopki na polu. Chłop zabrał się raźno do
ładowania worka.
Wtem zza
jednej kopki wysunął się cień —wysoki, cały czarny i zakrzyknął:
— Stój! Ktoś
ty taki i czego tu chcesz?
— Ja jestem
gospodarza brat, ale ty sam coś za jeden i co tu robisz? — odciął chłop twardo.
— Jestem
jego Szczęście. Co noc pilnuję jego pola i zbieram każdy kłosek, żeby mu ani
jedno ziarenko nie przepadło. Chłop się zdumiał:
— Ho, ho, to
mój brat ma Szczęście na usługi? Nie dziwota, że mu się tak powodzi, a mnie
nie.
— Ty masz
także swoje Szczęście —odpowiedział cień. — Tylko że twoje Szczęście nie tutaj
mieszka.
— Gdzież ono
jest?
— Czeka na
ciebie w mieście, zaraz na pierwszej uliczce koło rynku, jak się idzie na
targowisko. A tu mi się nie plącz, bo ja ci i tak nic stąd zabrać nie pozwolę.
Chłop
zawrócił do chaty. Opowiedział wszystko żonie i uradzili, że nazajutrz pójdzie
do miasta poszukać swego szczęścia.
Wybrał się
skoro świt i na południe już był w mieście. Bo chociaż nogi osłabły mu z głodu,
okropnie mu pilno było do tego Szczęścia.
Poszedł na
wskazaną uliczkę, ale nie dostrzegł tam nic nadzwyczajnego. Czekał jednak
wytrwale do wieczora, siedząc na kamiennym ogrodzeniu koło kościoła.
Wreszcie
kiedy się ściemniło i uliczka opustoszała, pojawił się niewiadome skąd czarny
cień podobny do tamtego na polu i spytał:
— Jestem
twoje Szczęście, czego chcesz ode mnie? Chłop opowiedział mu o swojej niedoli.
Cień dał mu taką radę:
— Teraz
lato, więc kożuch ci nie potrzebny. Idźcie oboje z żoną do garncarza, zostawcie
mu kożuch w zastaw, a nabierzcie garnków i mis, ile zdołacie unieść. Rozprzedajcie
naczynia po wsiach i pójdźcie po drugie. Do garncarza jest od was daleko, a
teraz żniwa, każdemu czas drogi. Ludzie chętnie zapłacą wam o parę groszy
drożej, żeby nie chodzić taki szmat drogi po garnki, kiedy im się który
stłucze. Przekonasz się, że będziecie mieli co jeść i spłacicie garncarza.
Potem przyjdź znów do mnie po radę.
Chłop wrócił
do swojej wsi i zrobił tak, jak mu radziło Szczęście.
I
rzeczywiście dola mu się odmieniła. Po jakimś czasie odłożył trochę grosza i
jeździł już po garnki wozem, a przez to więcej zarabiał.
Wreszcie za
radą swego Szczęścia sprzedał, co mu jeszcze zostało z gospodarki, i założył
sklepik w mieście przy tej samej ulicy, na której po raz pierwszy ukazało mu
się jego Szczęście.
Zdarzyło się
kiedyś, że starszy brat przyjechał na targ do miasta i zaszedł do młodszego. A
młodszy miał już wtedy nie byle jaki sklepik, tylko porządny, spory sklep z
rozmaitymi towarami i doskonale mu się w tym handlu powodziło.
Zdziwił się
starszy, bo nie spodziewał się tu takiego dostatku. Kiedy wrócił na wieś i opowiedział
żonie, co zastał u brata, żona zaczęła mu się naprzykrzać:
— Słuchaj,
mężuniu, przenieśmy się i my też do miasta! Z twojego brata był taki niedołęga,
a teraz patrz, jak mu się powodzi. Jakbyś sprzedał inwentarz i wydzierżawił
pole, mógłbyś otworzyć jeszcze ładniejszy sklep. Byłoby najlepiej mieć sklep w
samym rynku. Ty byś handlował, ja siedziałabym za kasą. Nie pocilibyśmy się w
polu, ubralibyśmy się po miejsku, byłoby inne życie.
Chłop nie
miał na to ochoty, lubił wieś. Swoboda, powietrze, cisza, nie to co miejski
zaduch, ciasnota i hałas. Tu jest bogatym gospodarzem, wszyscy go znają i
szanują, nikt nie ma takich urodzajów, nikt nie dochował się lepszych krów i
koni. Po co miałby tracić to wszystko i zamieniać się w kupczyka?
Żona jednak
poty nie dawała mu spokoju, póki nie przekabaciła go po swojemu. Nie minął rok,
a już gospodarz, przestał być gospodarzem, za to miał sklep w mieście na rynku,
większy i okazalszy niż sklep młodszego brata. Bo jego żona była zazdrosna.
Nie zniosłaby, żeby bratowa miała się lepiej niż ona.
Ale
przerachowała się kobieta. Dziwna rzecz, nic im się w handlu nie wiodło, jakby
jakieś licho bruździło w każdej rzeczy. To nie mogli dorachować się pieniędzy w
kasie, to złodzieje dostali się nocą do sklepu, to się towar zepsuł albo go
zabrakło, albo nie podobał się klientom.
Z każdym
dniem było mniej kupujących. Ludzie woleli iść na boczną uliczkę, do mniejszego
sklepu młodszego brata. Mówili, że tam można łatwiej i taniej znaleźć to, czego
się potrzebuje.
Starszy nie
mógł pojąć, dlaczego tak się dzieje. Poszedł do brata i powiedział:
— Pogadajmy
z sobą szczerze. Dlaczego ty dorabiasz się na handlu, a ja na nim tracę?
Przecież ja także robię, co mogę, a pieniędzy włożyłem w swój sklep więcej niż
ty. Na wsi było akurat na odwrót: mnie się powodziło, a tobie nie.
Młodszy brat
uśmiechnął się i odrzekł:
— Widzisz,
bracie, jest jedna sprawa, o której nie chciałem ci wcześniej mówić, żebyście
nie pomyśleli, ty albo twoja żona, że nie życzę ci powodzenia w mieście i boję
się, że klienci przejdą do ciebie. Ale kiedy sam przyszedłeś i chcesz pogadać
szczerze, to ja ci szczerze odpowiem.
Opowiedział
bratu o jego i swoim szczęściu.
— Twoje
Szczęście zostało na wsi i tu ci go brak. A moje Szczęście czekało na mnie w
mieście i na wsi go nie miałem. Tak mi się widzi, że powinieneś sprzedać sklep,
póki nie straciłeś wszystkiego. Mógłbyś kupić na nowo inwentarz i odebrać
ziemię z dzierżawy. Na wsi z pewnością powodziłoby ci się tak dobrze jak
dawniej, przecież tam czeka na ciebie twoje Szczęście.
Starszy brat
bardzo się zdziwił tym opowiadaniem i zamyślił się głęboko.
Po jakimś
czasie był znów wiejskim gospodarzem, a jego żona gospodynią. Wcale już się na
to nie skarżyła:
— Przez cały
dzień musiałam w sklepie liczyć i liczyć, aż mi głowa puchła — opowiadała
sąsiadkom. — Ludzie mieli grymasy, wydziwiali nad moim towarem. A ja musiałam
być im na usługi i jeszcze się do nich uśmiechać. Po co mi to, kiedy tu mogę
być panią u siebie.
Tymczasem
żona młodszego brata mówiła do męża:
— Cóż ja na
to poradzę, że nie lubię krów doić i macać kur, ani robić w polu i w ogrodzie?
Po co mi to, kiedy mogę sprzedawać w naszym sklepie.
— Tak, żono,
tak — zgodził się mąż. —Widać najważniejsze jest to, żeby człowiek zrozumiał,
gdzie jest jego miejsce, bo tylko tam będzie mu się praca darzyć.
Bajka polska:))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz