Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

wtorek, 18 września 2012

O żonie, co długi język miała

W małej wiosce, wśród zielonych lasów i granatowych jezior, żyli sobie mąż i żona. Męża zwali Aleksiej, a żonę - Marina. Oboje uprawiali ziemię, która należała do kniazia, bogatego pana. Choć pieniędzy za dużo nie mieli, to żyło im się prawie beztrosko.
Aleksiej był brodaty, smukły i wysoki, a uczciwy przy tym jak mało kto. I przed żoną żadnych tajemnic nigdy nie miał. Każdą nowinkę jej zaraz powiedział, każdą wątpliwością się z nią podzielił. 
Mariana zaś była niczego sobie. Gruba, jak trzeba, mocna, jak się należy, rumiana, jak to rosyjskim babom wypada. Włosy w długi warkocz plotła. Ale warkocz pleciony to pół biedy. Mariana najbardziej i najchętniej plotła swym długim jęzorem. Co jej mąż zdradził, zaraz przy studni sąsiadom wygadała. Z czego jej się zwierzył, natychmiast po okolicy roznosiła.
Biedny Aleksiej prosił swoją żonę, tłumaczył jej i upominał:
- Trzymaj,babo, język za zębami, po co wszystko rozgadujesz po wsi?
Na próżno. Żona pleciuga ani pół słóweczka nie umiała w rumianej gębie uchować.
Wreszcie, gdy kolejną tajemnicę rozgadała babom przy studni, Aleksiej nie zdzierżył , żonę za warkocz złapał i prask! - wymierzył jej mocny policzek, aż od tego pokraśniała jeszcze bardziej.
- Będziesz, babo, teraz pamiętać? Co w domu mówię, tobie tylko mówię. Tobie, a nie tuzinowi obcych bab, co się pod studnia na ploty schodzą! - huknął Aleksiej.
Mariana zabrał się i pobiegła w te pędy z płaczem do kniazia, o posłuchanie i ukaranie męża prosić, a oprócz tego, że była plotkarą, wychodziła z niej nie licha kłamczucha, zaraz też zmyśliła sobie wszystko:
- Kniaziu, mądry kniaziu! Mąż mój Aleksiej, zbił mnie kijami po grzbiecie! Traktuje gorzej niż krowę, co w oborze stoi. Obroń mnie, nieszczęsną, bo mnie całkiem życia pobawi! - kłamała jak najęta i czepiała się kolan kniazia.
Kniaź kazał natychmiast sprowadzić Aleksieja i wlepić mu na grzbiet dziesięć kijów, niech popamięta, jak to smakuje!
Aleksiej próbował się tłumaczyć, ale kniaź słuchać go nie chciał. I dostał, nieszczęśnik, dziesięć kijów na grzbiet. A Marina jeszcze tego samego dnia wypaplał sąsiadkom, że męża ma prawdziwego zbója i gdyby nie kniaź, to kto wie, czyby w ogłle nie została z mężowskiej ręki zabita.

Kilka dni później Aleksiej szedł przez las. Rozmyślał o swojej żonie, która mu takich kłopotów narobiła. Aż tu nagle... szurrr! Ziemia mu spad nóg uciekła. Aleksiej wpadł w głęboką jamę pomiędzy korzeniami drzew.
"Ki czort?" - pomyślał. Dobył łopatki i dalej jamę rozkopywać. Kopał i kopał, aż nagle łopatka stuknęła w coś twardego. Zabrzęczało. Aleksiej ostrożnie odgrzebał gliniany garnek . "Ki czort?" - powtórzył. Zajrzał do środka garnka.
Aleksiej ze zdziwieniem podrapał się po głowie. Garnek był pełen szczerozłotych, brzęczących rubli.



- To ci skarb! To ci skarb! - ucieszył się Aleksiej. 
Tyle pieniędzy! Do końca życia razem z żoną nie będziemy musieli pracować ani troszczyć się o nic! No własnie... razem z żoną. Żona, która wszystko wypaple." Las należy do kniazia, a więc wszystko, co z lasu pochodzi, też jest jego. Garnka do domu nie zabiorę, bo żona wypaple i kniaź złoto zabierze. Tu go nie zostawię, bo jeszcze ktoś znajdzie i weźmie sobie. Ot i masz babo placek! Miałbyś radość, a jest kłopot" - martwił się Aleksiej.
Nagle posłyszał czyjeś kroki. Szybko zagrzebał garnek w ziemi i rozejrzał się dookoła. Oto szurając nogami, szeleszcząc po spadłych liściach, kolebał się po lesie Dziad-Samojad. Mały, skulony leśny mieszkaniec, przyjaciel uczciwych i ubogich, a wróg próżnych i okrutnych ludzi.
- Co masz, co chowasz, czym się podzielisz z Dziadem-Samojadem? - pytał ciekawie. 
Aleksiej postanowił poprosić go o radę.
- Dziadzie-Samojadzie. Znalazłem ja skarb złoty, ale ani go tu zostawić nie mogę, anie do domu zabrać. Żonę mam taką, co zaraz wypaple, a jak wypaple, to skarb mi kniaź zbierze. Ot i nie wiem, co mam robić - wyznał Aleksiej.
- A rubla złotego mi dasz? - zagadnął go Dziad-Samojad.
Aleksiej dal mu nie jednego, a pięć złotych rubli. 
- Weź ile chcesz, ale wspomóż radą w potrzebie - poprosił.
Dziad-Samojad poradził Aleksiejowi, by zaraz kupił zająca i szczupaki. Szczupaki ma powiesić na drzewie, a zająca wsadzić do sieciowego saka, w którym ryby się łapią.
- Ale po co to wszystko? - zapytał Aleksiej, całkiem skołowany, tymi dziwnymi radami.
- Pomyśl, posłuchaj, nie będziesz żałować - zaśmiał się cicho Dziad-Samojad i ruszył w swoją drogę.

Aleksiej siedział jeszcze dłuższą chwilę, nim zrozumiał pomysł Dziada-Samojada. A gdy zrozumiał, natychmiast poszedł do rybaka i kupił od niego piękne szczupaki. Potem odwiedził leśniczego i odkupił od niego żywego zająca. Szczupaki zawiesił na gałęzi dębu, a zająca wsadził w sieć, do której ryby w jeziorze napływają. Potem, bardzo z siebie zadowolony, wrócił do domu. A żona, Marina, już tam na niego czekała.
Aleksiej żonę ucałował, baranią czapkę zdjął, przy stole siadł, chleba kawałek z bochna ułamał, a potem powiedział:
- Marino, żono ukochana! Szczęście miałem dziś niebywałe. Muszę ci opowiedzieć, co mnie w lesie spotkało, ale lękam się trochę, byś sąsiadom nie wygadała, bo to jest wielka tajemnica!
Marinie policzki jeszcze bardziej pokraśniały z przejęcia.
- Aleksieju, najdroższy mężu, nie zdradzę ja nikomu, żadnej sąsiadce nie wspomnę ni słóweczkiem. Ale powiedz, co ci się przydarzyło? - pytała z babskiej ciekawości, wprost ze skóry wychodząc.
- W lesie skarb znalazłem. Rubli złotych z tysiąc będzie, a może i więcej. - powiedział Aleksiej.
- No i... gdzie go masz?! - krzyknęła Marina.
- Ano został tam, gdzie go znalazłem - odpowiedział mąż.
Marina wpadł we wściekłość.
- Ty głupcze! Jeszcze ktoś go znajdzie i zabierze! Biegnijmy do lasu i przynieśmy skarb do nas, do domu!
Ale, kochana żono, jeśli słówkiem piśniesz, skarb nam kniaź odbierze.
Ale Marina już wcale go nie słuchała. Myślała tylko o skarbie i o tym, co będzie mogła sobie teraz kupić.
Biegli przez las, gdy nagle Aleksiej zawołał;
- Zobacz, żono droga, oto na dębie szczupaki wyrosły! Zabierzmy je do domu na rybią zupę - i pokazał jej żywe, szamoczące się, lśniące zielenią i srebrną łuską drapieżne ryby, wiszące na gałęzi dębu.
Marina, pochłonięta myślami o złocie, nawet się za bardzo nie zdziwiła, machnęła tylko ręką i burknęła:
- No, to zbieraj je szybko, na kolację zrobię ci rybią zupę.
Aleksiej pozbierał z gałęzi szczupaki i pobiegli dalej.
Gdy truchtali obok rzeki, Aleksiej zatrzymał się nagle i wskazał na sieciowy sak:
- Otóż i spójrz, Marino! W nasz sak złapał się zając zamiast ryb. Same dziwne rzeczy dziś mi się przytrafiają!
- Wyłów zająca, to ci zrobię z niego pasztet - mruknęła żona, ledwo spojrzawszy na nową niezwykłą zdobycz. Myślała już bowiem tylko o złocie i zakupach.
Wreszcie dobiegli do jamy, którą Aleksiej zagrzebał ziemią i gałęziami. Aleksiej garnek odkrył, a Marina zanurzyła ręce w złotych monetach i zakrzyknęła:
- Jesteśmy bogaci! Jesteśmy bogaci!
-Pamiętaj tylko; ani pary z gęby! Nie możemy za dużo wydać, żeby nas ludzie na języki nie wzięli - ostrzegł ją mąż. - Zawsze byliśmy biedni, więc nie możemy zachowywać się jak ludzie bogaci - dodał.
Ale Marina nawet tego nie słuchała. W wyobraźni szykowała już sobie nowe stroje i klejnoty. I właśnie to miało się stać przyczyną ich następnych kłopotów. 

W tajemnicy przenieśli garnek do domu i ukryli w piwnicy. Aleksiej wziął tylko jednego złotego rubla, żeby na piwo mieć w gospodzie. Za to Marina - całkiem  oszołomiona z bogactwa. Zaraz nakupiła sukien i ozdobnych płaszczy, korali czerwonych, a nawet pierścień z rubinem. Cała wieś plotkowała, jak to być może, że Marina stała się taką bogatą gospodynią. 
Kiedy Marina chciała wyprawić dla sąsiadów trzydniową ucztę, Aleksiej uznał, że dość głupstw i kuszenia losu.
Złapał żonę za warkocz, przyciągnął ją, wymierzył jej policzek i huknął na nią:
- Ach, ty próżna babo! Dosyć tego! Powinnaś żyć skromnie!
Marina, kipiąc gniewem, pobiegła do kniazia, by się znów na męża poskarżyć.
- Kniaziu miłościwy, ratuj mnie, mąż mi sprawił lanie, mało i nie zabił - wołała, padając kniaziowi u stóp.
- A niby za cóż to? - spytał surowo kniaź.
- Wszystko powiem ! Mąż mój znalazł w lesie garniec złota. Od tej pory tylko w gospodzie przesiaduje, a mnie, biedną bije i poniewiera. Ani kopiejki ze skarbu nie daje. Każ go, panie, uwięzić, a skarb przy mnie zostaw - zawodziła Marina.
Kniaź słuchał zaciekawiony. Skarb? Ostatnio przegrał w kości dwie wioski, pieniądze bardzo by mu się przydały. A jeśli skarb znaleziono w jego lesie, to on, kniaź jest jego prawowitym właścicielem. Kazał konia osiodłać i zaraz ruszył do chałupy Aleksieja. Zastał do przy rąbaniu drewna na opał.
- Ty łobuzie, chuliganie! Znalazłeś skarby w moim lesie i milczysz o tym? Oddawaj skarb, bo cię każę powiesić - krzyknął kniaź do Aleksieja.
- Jaki skarb, panie? - zdziwił się Aleksiej.
Marianna pomknęła do piwnicy: nie ma skarbu. Na strych zajrzała: nie ma i na strychu. Przetrząsnęła całą chałupę, nawet jednego złotego rubla nie znalazła. Aleksiej, który zdążył skarb ukryć, stał przed kniaziem i mówił:
- Wasza dostojność, cóż za głupstwa tym razem naopowiadał ci moja żona?
Tu się kniaź zasępił. Bo Aleksieja znał jako prawdomównego człowieka, a o jego żonie ludziska opowiadali, że kłamczuch i plotkara.
- Gadajże, babo, jak było z tym skarbem? - zapytał.
- Mąż go w lesie znalazł. To było tego, gdy na dębie wyrosły żywe szczupaki - zaczęłam Mariana, zachłystując się z przejęcia.
- Żono, co ty wygadujesz? - załamał ręce Aleksiej, a kniaź groźnie zmarszczył brwi.
- A potem zając złapał się nam w sieci, gdybyśmy po garniec ze skarbem szli - wołała Marina.
- Wybacz, panie, mojej babie, bo widzi mi się, całkiem jej rozum odebrało - rozłożył ręce Aleksiej.
- Tak było, panie! Mąż zająca z wody wyjmował, szczupaki z gałęzi odcinał... - wołała Marina, ale kniaź już konia zawracał.
- Kazałbym sługom wlepić jej za dwadzieścia kijów za kłamstwo, ale to twoja baba, wiec po co sługi mają się męczyć - powiedział kniaź do Aleksieja. I pojechał do domu
Aleksiej złapał kij, wlepił żonie pięć razy poniżej pleców i spytał:
- Pójdziesz na skargę?
- Nie - zapłakał Marina.
Aleksiej znowu wlepił jej pięć kijów w to samo miejsce i zapytał:
- Będziesz plotkować babom?
- Nie! - zapłakała Marina.
Aleksiej znowu się zamierzył, ale żal mu się zrobiło żony.
- A będziesz jeszcze kłamać? - spytał.
- Nie! - chlipnęła Marina.
I od tamtej pory Marina ani nie kłamała, ani nie plotkowała, ani na skargę nie chodziła. A złote ruble zostawili sobie na starość i dobrze zrobili, bo mieli za co żyć i jeszcze swym dzieciom mogli pomagać. I jeśli do tej pory nie pomarli, to żyją do dziś.

Bajka rosyjska:))

środa, 12 września 2012

Zatopiony dzban

 

Dawno temu na wschodzie kraju panował okrutny młody car. Wcześnie umarli jego rodzice, tak że na tron wstąpił, jeszcze prawie dzieckiem będąc. Nie zdążył swych rodziców dobrze poznać ani pokochać. Nie wiedział, co to znaczy wspierać ojca i matkę, gdy już są w podeszłym wieku, nie znał, jak to jest, gdy trzeba ich w starości doglądać. Kiedy więc nadeszła za wschodnich stepów wieść, że oto straszliwy najazd tatarski się szykuje, car zdecydował, żeby ojczyznę opuścić i uciekać wraz z poddanymi w bezpieczniejsze miejsce. Ale wszyscy starcy mają zostać zabici albo wypędzeni.
- Będą przeszkadzać w wędrówce. Będą darmo jeść chleb, który dla wojowników powinien zostać. Będą  niepotrzebnie obciążać konie i woły, które ich niosą. Kogo nie wygnacie precz, tego zabijcie - nakazał poddanym.
Na te słowa wszyscy struchleli i zapłakali.
A miał car sprytnego sługa]ę, młodego Nikitę Nikitycza. Ten postanowił rozkazu nie wykonać. Miał bowiem ojca starego i siwego, którego bardzo kochał i którego rady nieraz już w życiu zasięgał.
- Nie wygnam cię, ojcze, i nie pozwolę cię zabić - powtarzał co wieczór Nikita Nikitycz, a stary ojciec tylko gładził go po głowie.
Nikita Nikitycz ukrył ojca w wielkiej skórzanej sakwie, którą przytłoczył do wołu, sam zaś dosiadł konia i tak dołączył do wielkiej wędrówki całego narodu, który przed tatarami na zachód uciekał. Dopiero nocą, gdy już żaden carski strażnik nie odmierzał krokiem terenu wokół obozowiska, pomagał ojcu wyjść z ukrycia i potajemnie rozkoszować się wieczornym powiewem wiatru i smakiem krótkich godzin wolności.
Nadszedł dzień, w którym dotarli do wielkiego jeziora i tam stanęli na kilka dni popasu. Car wybrał się na przechadzkę urwistym, wysokim brzegiem i w ciemno-szmaragdowej ujrzała naczynie - gliniany dzban, spoczywający na dnie jeziora. Zapragnął mieć ten dzban i natychmiast rozkazał, aby słudzy zanurkowali i mu go przynieśli.
Ale nikt nie odważył się wskoczyć do nieznanej, głębokiej wody. Car kazał, by słudzy, by słudzy ciągnęli losy. Pierwszy, który wyciągnął los zaznaczony, wskoczył - i już nie wypłyną. To samo stało się z drugim. Choć ten pływał zgrabniej niż jesiotr i nieraz nurkował po najpiękniejsze muszle, i on przepadł w wodzie bez śladu. Wskoczył trzeci, najsprytniejszy z dworaków, do nóg sobie kamień przyczepił, by na dno szybko zejść, a do ust włożył trzcinę, na której końcu był pęcherz barani wypełniony powietrzem, aby tam na dnie miał czym oddychać. Wskoczył i przepadł. Utopił się , a groźna woda nawet ciał na brzeg nie oddała.

Okrutny władca codziennie wskazywał trzech następnych nieszczęśników i co dzień trzech młodzieńców pochłaniało zimne jezioro.Wreszcie wybór padł na Nikitę Nikitycza, ale że słońce miało zachodzić, car zezwolił, by Nikita skakał po zatopiony dzban dopiero rano.
Nieszczęsny młodzieniec poszedł do namiotu, nocą starego ojca ze skórzanej sakwy uwolnił i powiedział co się przydarzyło.
- Ojcze mój ukochany! Ja zginę w bezlitosnej wodzie jeziora, a ciebie znajdą w obozowisku i każą zbić! Jakże się ratować? - biadał Nikita.
Ojciec zamyślił się i powiedział:
- Zaprowadź mnie nad brzeg jeziora o samym świcie, gdy już słońce wzejdzie, a ludzie jeszcze wstać nie zdążą.
Poczekali obaj do brzasku i poszli nad jezioro. Starzec popatrzył na gliniany dzban widoczny w wodach jeziora w pierwszych promieniach słońca, synowi dłonie na ramiona położył, popatrzył jeszcze chwilę i pokręcił głową.
- Ech, wy, młodzi. Mylicie prawdę ze złudą, a zachód słońca z blaskiem pochodni odbitym w kałuży - uśmiechnął się smutno starzec.
- Co mówisz ojcze? - nie zrozumiał Nikita.
- Choćbyście wszyscy wskoczyli w głębię, dzbana nie wydobędziecie, a potopicie się jak kociaki. Po to naczynie nie nurkować, a wspiąć się trzeba. Nie w wodę wleźć, a na drzewo. Pójdziesz dziś tam i wdrapiesz się na wysoki buk, który rośnie na urwisku ponad wodami jeziora. Na jego czubku znajdziesz ów dzban, co w wodzie się odbija, jak gdyby na dnie leżał. Zdejmij go z gałęzi i zanieś carowi. Niech cieszy się z zabawki, co tyle istnień ludzkich pochłonęła.
Poszedł Nikita, wypatrzył wysoki buk, tuż nad urwiskiem rosnący. Wspiął się na drzewo, znalazł na jego czubku dzban gliniany. przywiązał go sobie mocno do pasa i zwinnie jak kot zszedł w dół. Niedługo potem stał przed carem i u jego stóp złożył cenny dar.
Zdumiał się car, zdziwili się dworzanie.
- jakim to sposobem wydobyłeś dzban? - spytał władca.
- W jeziorze było tylko odbicie dzbana. On sam wisiał na gałęzi drzewa, które rośnie wysoko nad jego brzegiem. - odpowiedział Nikita Nikitycz.
- Skąd to wiedziałeś? kto ci o tym powiedział - dopytywał się car.
- Sam się domyśliłem - odparł Nikita Nikitycz.
Nazajutrz car rozkazał wymaszerować i wielka wędrówka jego poddanych rozpoczęła się na nowo. 

Szli już ponad tydzień, aż dotarli do stepu spalonego słońcem, gdzie ni trawy zielonej, ni kwiatu wonnego, ni krzaka z owocem dający m wytchnienie spieczonym wargom. Nie było tu rzek, nie było sadzonek. Nagie i suche kikuty straszyły gdzieniegdzie jak samotne, stare upiory. Zwierzęta zaczęły padać. Ludzi dręczyło okrutne pragnienie.
Car nakazał gońcom i zwiadowcom pędzić w siedem stron świata i szukać wody. Ale po trzech dniach żaden nie wrócił. Po następnych trzech powrócili dwaj, bez koni, bo padły z pragnienia. Wody nie znaleźli, sami mało życia nie postradali. Zrozumiał car, że jego karawana wpadła w pułapkę.
Nikita Nikitycz sam pił tylko pot własny, który ręką z czoła zbierał. Całą swoją wodę oddal ojcu, który ukryty w skórzanej sakwie musiał znosić straszliwe katusze. Nocą spytał ojca, czy przyjdzie im tu już głowy położyć na słonecznym, stepowym łożu śmierci.
- E tam! Wam, młodym, łatwo się cieszyć i łatwo w panikę wpadać. Nic, tylko byście się śmiali, to płakali - pogderał ojciec i podpowiedział synowi: - Weźcie krowę trzyletnią, co cielaka właśnie powiła. Odwiążcie ją z postronka i niech idzie. Gdzie przystanie i zacznie ziemię wąchać, a kopytami rozgrzebywać, atm kopcie łopatami, puki się woda nie pokaże. 
Nikita Nikitycz pobiegł do cara i przekazał mu pomysł ojca. Car pomyślał, że i tak wiele już nie ma do stracenia. Nakazał krowę trzyletnią wypuścić, a jej śladem posłał sługi z łopatami. Krowa chodziła dzień cały, ryczała, wąchała, łeb zwieszała, na koniec zaczęła, na koniec zaczęła racicami jedno miejsce rozkopywać. Rzucili się tam słudzy i dawaj łopatami ziemię odgarniać. wykopali dziurę na chłopa głęboką - wilgocią zapachniało. Wykopali na dwóch chłopa głęboką - woda trysnęła i wnet wypełniła i wnet wypełniła dół, mało się kopacze nie potopili.
Napili się ludzie, napiły zwierzęta, wody nalano w bukłaki, manierki i beczułki. można było wędrować dalej.
Car wezwał do siebie Nikitę Nikitycza i spytał:
- Skąd wiedziałeś, jak wody szukać?
- Ktoś mi kiedyś opowiadał, jako się szuka wody, ale nie pamiętam, kto to był - odpowiedział przytomnie Nikita.
Młody car pokiwał głową, a Nikitę rozkazem swym mianował przewodnikiem dalszego marszu. Teraz Nikita jechał przodem i drogę badał, a potem innym wskazywał.
Gdy się stary ojciec dowiedział, jaką też ważną funkcję jego syn otrzymał, podszepnął mu jednej nocy ze swojej skórzanej sakwy.
- Każdego dnia skręcaj trochę w lewo, póki ci nie powiem, byś przestał.
Nikita ojca posłuchał i każdego dnia wiódł karawanę uciekinierów trochę w lewo, aż ojciec, patrząc na gwiazdy, powiedział mu:
- Dość będzie, teraz tylko prowadź prosto.

Nazajutrz zaczął padać deszcz. Z deszczu zrobiła się ulewa, z ulewy oberwanie chmury, a z oberwania chmury prawie potop. Woda zgasiła wszystkie ogniska, żagwie i kaganki. Rozmoczyła hubkę, oblała krzemienie. Deszcz lał dniem i nocą, a ludzie zmarznięci i przemoczeni nie wiedzieli, co robić. karawan stanęła, ugrzęzła w błocie. Młody car dojrzał, że hen, na szczycie odległej góry, prawie zasłoniętej ścianą deszczu, płonie ognisko. Nakazał poddanym pogalopować tam i przynieść ogień, ale po drodze ulew im je zgasiła i ani i skierki nie dowieźli do obozu. Młody car posłał po Nikitę.
- Dzban zdobyłeś, wodę znalazłeś, teraz idź po ogień - rozkazał.
Nikita Nikitycz skłonił się i poszedł do swojego namiotu po ojcowską poradę.
- Każ sobie dać ten gliniany dzban. Idź do ogniska, ale nie bierz płonących gałęzi. Weź węgli rozżarzonych, nasyp do dzbana, zakryj pokrywką i przynieś do obozu - poradził mu stary,mądry ojciec.
Tak i uczynił Nikita. Nasypał do dzbana węgli i nakrywając je przed deszczem, przyniósł do obozu. Natychmiast rozpalono z nich wielkie ognisko, a od niego następne. Nazajutrz deszcz przestał padać i ludzie przy ogni mogli wysuszyć siebie i swoje rzeczy.
Młody car podziękował Nikicie za przyniesienie ognia, ale znowu zapytał:
- Skąd wiedziałeś, jak przynieść ogień?
- Kiedyś mi starsi ludzie powiedzieli, że jak syna-płomienia nie mogę złapać, to żebym ojca-węgielka utrzymał - odpowiedział Nikita, a młody car, słysząc te słowa, zamyślił się głęboko.
Szli jeszcze kilka dni, aż Nikita pomiarkował, że wrócili w miejsce, z którego wyszli. Bo oto znów kraj ojczysty ujrzeli. ledwo zdążył się z ojcem schowanym w skórzanej sakwie tym spostrzeżeniem ukradkiem podzielić, dojechał do niego młody car - konno i w otoczeni wojaków.
- Coś ty zrobił, głupcze?! - zakrzyknął car. - Zawiodłeś nas z powrotem do naszego kraju, prost w paszczę tatarskich ord. każę cię żywcem ze skóry obedrzeć! - i już dawał znak, by wojownicy chwycili Nikitę, gdy ten, namówiony przed chwilą przez ojca, zawołał:
 - Carze, zamiast mnie w mękach zabijać, posłuchaj! Możesz kraj odzyskać, a ludzi swych do domostw na nowo wprowadzić.
Na te słowa zebrali się wszyscy wędrowcy, utrudzeni drogą. i I dalejże cara prosić, by Nikitę wysłuchał i kraj odzyskał.
- Uciekliśmy na wieść o ordzie tatarskiej, której nawet nie widzieliśmy na oczy. Teraz my postraszmy Tatarów, niech ich strach z gardło chwyci - powiedział Nikita.
I jeszcze tego samego dnia kilku jeźdźców w poszarpanych strojach pogalopowało do miasta zajętego przez Tatarów, krzycząc, że oto idzie armia tysięczna wojaków, który ogniem żywym palą, niebo tną mieczami, a ziemię kopytami końskimi tratują. Kogo dopadną, to zabiją. Kogo nie zabiją, żywcem zjedzą. Zlękli się Tatarzy, wskoczyli na swoje rącze konie i do wieczora opuścili ten kraj, uchodząc za góry, za morza.
- Jaki dobry duch podszeptuje ci te wszystkie pomysły? - pytał Nikitę młody car, ściskając go jak brata.
- Ten, który mnie spłodził, na rekach nosił, wszystkiego nauczył i rady nigdy nie pozbawił - krzyknął Nikita i uwolnił z sakwy swego starego ojca.
- Teraz zrozumiałem, że w starości mądrość - powiedział ze wstydem młody car.
Władca zrozumiał swój błąd i głupotę i już nigdy więcej nie kazał wygnać ani zgładzić żadnego starca. A Nikitę  i jego ojca uczynił swoimi doradcami, dzięki czemu od tej pory w tym państwie nie zdarzyło się już nic głupiego ani okrutnego.

Bajka rosyjska:))


wtorek, 4 września 2012

Lisica i wilk


Daleko stąd, w syberyjskiej tajdze, tam gdzie zima trwa pół roku, gdzie śnieg rzadko topnieje, w okolicy, którędy płyną na północ wielkie rosyjskie rzeki szerokie jak jeziora, w tej krainie żyli sobie dziad i baba we wsi maleńkiej, a lisica i wilk w lesie niezmierzonym.
Razu pewnego powiedział dziad do baby:
- Jadę na targ do miasteczka. Nakupię kołaczy, będziemy mieli smaczne jedzenie.
Zaprzągł konia do sań i pojechał. nakupił w mieści świeżych kołaczy, nakrył je lnianą chustą i poganiał konia, żeby przed zmrokiem być w domu. Ale pachnące, rumiane kołacze zwęszyła  z daleka głodna lisica. Chyłkiem wyprzedziła wóz i położyła się za zakrętem, wprost na drodze. Położyła się i udawała martwą.
Dziad zatrzymał wóz, podszedł, popatrzył - lisica leży, futro na niej piękne, puszyste.
"Ot, widzisz, będzie mieć moja baba radość z nowiuśkiego kołnierza" - ucieszył się dziad.
Wrzucił lisicę na sanie, sam siadł na koźle i pojechał dalej. Lisica po drodze: myk, myk, zrzuciła z sań kołacze, a i sama miękko i cichutko zeskoczyła w pryzmę śniegu. Zabrała kołacze i w nogi.
Dojechał dziad do domu. Patrzy: ani kołaczy, ani lisicy. Ot, widzisz, pewnie na wybojach, na pagórkach zsunęły się z sań. a w domu baba skrzyczała go, że pieniądze wydał i pewnie przepił, bo nic nie przywiózł.
Jakoś tak, uważacie, za kilka dni, dziad powiedział do baby:
- Ty, babo, weź się za robienie pierogów, bo mi się ma nie apetyt zebrał. Ja zaś zaprzęgnę konia do sań i pojadę nad jezioro. Przeręble wytnę i ryb jakich nałowię.
- Ano, dobrze - baba na to.
Pojechał dziad saniami po skrzypiącym śniegu. Siekierę za sobą wziął, kosz wiklinowy, wędkę i siatkę na ryby. Przerębel wyrąbał, w wielki kożuch się zawinął, machorką fajkę nabił. Zasiadł na wyrąbanym otworem z wędką i siatką. I więcej niż pół kosza ryby nałowił. Zadowolony z siebie położył kosz na saniach i konia ku domowi skierował.
Nie ujechał i pół wiorsty, patrzy: znowu lisica leży martwa, trochę z boku drogi, trochę przyprószona śniegiem. Dziad sanie zatrzymał, patrzy - zwierzę nie rusza się, lisicę na sanie zarzucił, ale żeby mu tym razem nie spadła, wcisnął ja do kosza z rybami.
Po drodze dziad przysnął, a lisica po rybce, po rybce, po jednej, po jednej - wszystkie na drogę wyrzuciła, a następnie sam zeskoczyła w śnieg. Dziad pojechał dalej sam. Lisica wszystkie ryby wyzbierała i zaniosła w głąb lasu.
Dziad dojechał do domu i znowu ta sam awantura; ani ryb, ani lisicy z pięknym futrem.
- Cóż ty mnie, dziadzie, zwodzisz? Nic nie przywiozłeś, konia ujeździłeś! Głupstwa się ciebie trzymają - narzekała baba.
Nareszcie zrozumiał dziad, że lisica wcale nie była nieżywa i że dwa razy już go okradła.



Tymczasem lisica zebrała ryby, zaniosła je  w chustce na leśna polanę, rozsiadła się wygodnie i dawaj ucztować!
Zobaczył to wilk, który od trzech dni nic nie jadł, bo nie upolował ani zająca, ani renifera, ani nawet najmniejszego ptaszka. Kiszki mu marsza grały i kiedy nawet dostrzegł lisicę zajadającą się mnóstwem świeżych ryb, aż go z głodu skręciło na ten widok. i w te pędy do lisicy.
- Witaj, kumo, niechże ci się darzy!
- A darzy się darzy - odpowiedziała lisica, nie zwracając uwagi na skręcającego się z głodu wilka.
- Kumo lisico. Ty i ja - swat i brat, ty i ja - chleb i sól.
- Sól i chleb ja jem swój. A ty z boku sobie stój - odpowiedziała lisica wilkowi ludowym przysłowiem.
Wilk przypadł aż do samej ziemi
- Daj mi rybę - poprosił płaczliwie.
Lisica nawet na niego nie spojrzała.
- Idź, nałów sobie, to i będziesz jadł - parsknęła pogardliwie.
- Nie umiem. Nie jestem rybakiem - zapłakał wilk.
- Ja nałowiłam, to i tobie się uda - zmarszczyła pyszczek lisica. - Pójdziesz nad jezioro, ogon do przerębla wpuścisz, usiądziesz i musisz zaklęcie zgadywać. Wtedy ryby za twój ogon będą łapały, a ty ich wyciągniesz tyle, że nawet ich unieść wszystkich nie zdołasz - łgała jak najęta.
Wilk nie mógł już wytrzymać z głodu i z ochoty, by sobie ryb nałowić.
- Jakie to zaklęcie? Powiedz, kumo! - błagał.
Lisica zastanowiła się chwilę.
- No, dobrze, zdradzę ci - powiedziała w końcu. - Tylko dobrze zapamiętaj, bo jak co pomylisz, to się ryby nie złapią - dodała. I wyrecytowała wilkowi:

Pod księżycem w nocy
Ogon mój się moczy.
Chwytaj, rybko, ogon w pysk,
Zanim słońca ujrzysz błysk.

Podziękował jej wilk pięknie, w pas się pokłonił i w te pędy pobiegł do jeziora, szukać przerębla. A lisica spokojnie skończyła swój posiłek.

Wilk usiadł na lodzie, tuż nad przeręblem, ogon zanurzył przeraźliwie zimnej wodzie. siedzi, biedaczysko, i zaklęcie sobie powtarza:

Pod księżycem w nocy
Ogon mój się moczy.
Chwytaj, rybko, ogon w pysk,
Zanim słońca ujrzysz błysk.


Ale ryb ani śladu. Ani plusku, ani jednego potrącenia ogona. Nie wiadomo w ogóle: są tam jakieś ryby czy nie?
Siedzi wilk i dalej zamawia:

Pod księżycem w nocy
Ogon mój się moczy.
Chwytaj, rybko, ogon w pysk,
Zanim słońca ujrzysz błysk.

A tymczasem w lesie lisica się najadła, ości i ogony ryb wyrzuciła w zaspę i zapragnęła przypatrzyć się, jak też wilkowi idzie łowienie. Podreptała po cichutku nad jezioro, na lód. Zobaczyła wilka, jak siedzi, jak szepcze, jak ryby zamawia. Zaczęła chodzić wokół niego i tak pod nosem mamrotać:

Świcą gwiazdy na nieboskłonie,
Zmarznij, zmarznij, wilczy ogonie!
Skuj się, skuj, przeręblu, mrozem,
Trzymaj wilka jak powrozem!

- Co ty tam, kumo, mruczysz? - spytał niespokojnie wilk lisicę.
- Pomagam twoje ryby zamawiać odpowiedziała lisica.
I jakby na zawołanie, na jej zaklęcie, mróz zaczął przybierać na sile i coraz mocniej ściskał  wyrąbany przerębel. Woda w nim zaczęła zastygać, ale wilk siedział nieruchomo i wcale tego nie czuł. siedział i powtarzał monotonnie:

Pod księżycem w nocy
Ogon mój się moczy.
Chwytaj, rybko, ogon w pysk,
Zanim słońca ujrzysz błysk.

A lisica na paluszkach krążyła wokół wilka i szeptem dogadywała:

Świcą gwiazdy na nieboskłonie,
Zmarznij, zmarznij, wilczy ogonie!
Skuj się, skuj, przeręblu, mrozem,
Trzymaj wilka jak powrozem!

I tak całą noc spędzili. wilk zamarzł na kość. Lisica, gdy tylko zaczęły jej marznąć łapki, dała susa do ciepłej nory. i wilk został na lodzie sam.

Ogon przymarzł wilkowi, przerębel zamarzł na kamień. Ranek się obudził szary, potem różowy, na koniec jasny, złoty, słoneczny.
- No, dość będzie! - powiedział sobie wilk.
Chciał wstać, ale na próżno. przymarznięty ogon go nie puszczał.
"Ale się ryb uwiesiło, ale się ich złapało! Ani rusz je wyciągać wszystkie. Jak to zrobić?' - myślał wilk. Choć kręcił się i szarpał, ogona z przerębla wyciągnąć nie mógł.
I własnie tego dnia rankiem wybrała się nad jezioro baba. Na ramionach niosła koromysło z wiadrami, żeby wody do domu zaczerpnąć. Doszła do skutej lodem wody, patrzy: wilk szary na lodzie siedzi i drogę do przerębla zastawia. Wrzasnęła baba, rzuciła wiadra i pognała po męża.
- Oj, niedobrze, brateńku. Czuję, że bić będą - zmartwił się wilk.
Jednak nadal był przymarznięty do przerębla i zrobić nić nie mógł.
Oto nadbiegli już z daleka dziad z babą. A każde z nich trzymało w dłoniach tęgi kij. Dobiegli do wilka i dalej go grzmocić! Wilk wył, zębami kłapał, łapami pazurzastymi machał. Ale nic nie wskórał. Wreszcie zebrał się, szarpnął i ogon swój wilczy, szary, urwał. I w nogi, uciekł za las, za polanę, za wzgórza, tam gdzie krzyków dziada i baby już słychać nie było.
- No, kumo lisico, już ja ci się odpłacę. Już ja ci za ten połów podziękuję - mamrotał pod rozbitym nosem.
A w tym czasie, gdy dziad i baba rozprawiali się z wilkiem, lisica zakradła się do ich chaty, znalazł dzieżę pełną ciasta przygotowanego na bliny. Wyjadła całe ciasto, a tak się przy tym usmarowała, jakby jej głowa na pół pękła i rany się bielmem pokryły.
Wybiegła z chałupy, biegła, biegła, aż wpadła na wilka. Ten aż warknął na jej widok.
- Aleś mnie, kumo, urządziła! to ty tak uczysz łowić ryby?! Spójrz, ogon mi wyrwali, grzbiet i nos, grzbiet i nos koromysłami i kijami potłukli. A niechże cię! Powinienem cię teraz za karę pożreć!
na to lisica padła na śniegi wycharczała:
- ach, kumie wilku! Tyś tylko ogon stracił! Spójrz na mnie! Bili mnie tak, aż mi głowa na pół pękła, a rany bielmem się pokryły. Ach! Nic nie widzę i niewiele słyszę, a iść zupełnie nie mogę. niechże mnie tu znajdą i dobiją kijem. Mnie już nie życie, mnie śmierć.
Wilk pomiarkował, że lisica faktycznie nie najlepiej wygląda.
- Co prawda, to prawda, kumo lisico. Urządzili cię jeszcze gorzej niż mnie. A jak cię tu znajdą, na śmierć - zatłuką. Wsiadaj ty mi na plecy i chodźmy stąd co sił w nogach - ulitował się na lisicą.
Wziął wilk lisicę na plecy i niesie w głąb lasu. Utyka przy tym, syczy, pojękuje, a co sobie przypomni o wyrwanym ogonie, to i łzę uroni. A lisica rozsiadła się wygodnie na jego ramionach, futro poprawiła, przylizała ,pysk łapą obmyła i śpiewa po cichu:

Słychać w polu,
Słychać w lesie:
Chory wilk
Zdrowego niesie!

Idą, idą, wreszcie wilk nie wytrzymał:
- Co ty tam, kumo, mruczysz i wyśpiewujesz?
- Ja twój ból, wilczku, zamawiam. Zaklęcia znam , żeby ci w cierpieniu ulżyć. ja śpiewam, że ranny wilk chorego niesie.
- Oj, prawda to, prawda. Zamawiaj, kumo lisico. Może mnie ból odejdzie - zajęczał wilk. I pokuśtykał dalej.
A lisica siedziała na jego grzbiecie i podśpiewywała po cichu: 

Słychać w polu,
Słychać w lesie:
Chory wilk
Zdrowego niesie!

I tak wilk wyniósł lisicę w głąb lasu. Lisica Podziękowała mu i czmychnęła za siódmą górę i siódmą rzekę. A wilk nigdy nie dowiedział się, jak brzydko i bezwzględnie został wykorzystany. I choć ogon mu po latach odrósł, to już nigdy, przenigdy nie zbliżał się zimą do jeziora. A i ryby jeść całkiem zaprzestał. Bo ilekroć o nich pomyślał, natychmiast zaczynał go swędzieć ogon.

Bajka rosyjska:))