Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

środa, 29 stycznia 2014

Len


Len zakwitł. Miał śliczne, niebieskie kwiatki, miękkie jak skrzydła motyla, ale jeszcze o wiele od nich delikatniejsze. Słońce świeciło na len, zraszały go deszczowe chmury, a sprawiało mu to taką samą przyjemność, jak dzieciom, kiedy po umyciu całuje je matka; stają się wtedy o wiele ładniejsze. Tak też było i z lnem.
- Ludzie mówią, że doskonale wyglądam - powiedział len - jestem bardzo wysoki, więc będzie ze mnie spora sztuka płótna. Jakże jestem szczęśliwy! Jestem na pewno najszczęśliwszy na świecie! Tak mi dobrze. I będzie coś ze mnie. Jakże Cieszy mnie promień słońca i jak mi smakuje orzeźwiający deszcz.
- Tak, tak - mówił kołek w płocie - wcale nie znasz życia, ale my za to znamy, mamy przecież sęki - i jęknął żałośnie. 

Kręćcie się, wrzeciona.
Piosenka skończona.

- Nie jeszcze nie koniec - powiedział len - jutro zaświeci słońce, będzie świeżo po deszczu, słyszę, jak rosnę, czuję, że kwitnę. Jestem najszczęśliwszy!
Ale pewnego dnia przyszli ludzie, chwycili len za głowę, wyciągnęli go razem z korzeniem, bolało bardzo; włożyli go do wody, zdawało mu się, że tonie, potem wrzucono go do ognia - jakże piekło; było strasznie!
- Nie morze być zawsze dobrze - pocieszał się len - trzeba dużo doświadczyć, aby się czegoś dowiedzieć.
Tymczasem było coraz intensywniej. Len przegięto, przełamano, wymoczono i darto zeń paździerze; skądże miał wiedzieć, jak się to wszystko, co z nim robili, nazywało. Dostał się na kołowrotek; frr..., frr... nie sposób było zebrać myśli.
"Byłem niezwykle szczęśliwy" - myślał podczas tej całej przygody.
- Trzeba się cieszyć ze wszystkiego dobrego, czego się doświadczyło. Cieszyć się. Ach! - tak mówił, kiedy był już na tkackim warsztacie i potem przemienił się w prześliczny kawałek płótna. Cały len, każda najmniejsza cząsteczka zmieniła się w płótno.
- Mimo wszystko to jest wspaniałe. Nigdy nie przypuszczałem, że tak będzie. Jakże mi jeszcze dopasuje szczęście! Kołki w płocie wcale nie mają racji, kiedy śpiewają:

 Kręćcie się, wrzeciona.
Piosenka skończona.
 
To jeszcze nie koniec. Teraz się dopiero dobrze zaczyna. Jakie to cudowne! Doświadczyłem wiele, ale przydałem się do czegoś - jestem najszczęśliwszy. jestem taki silny i taki miękki, taki biały i długi. To zupełnie coś innego niż być rośliną, nawet wtedy, kiedy kwitnie. Nikt o nas wówczas nie dba i wodę ma się tylko wtedy, kiedy pada deszcz. Teraz mi usługują. Służąca przewraca mnie co rano, co wieczór mam kąpiel deszczową z konewki; Tak, nawet żona kupca wygłosiła nade mną i powiedziała, że jestem najlepszym kawałkiem płótna w całym mieście. Czyż można być szczęśliwszym?
Ale oto zabrano płótno do domu i dostało si pod nożyce. Jakże je krajano i darto, jakże ja kłuto igłami! nie należało to do przyjemności. Z płótna zrobiono dwanaście sztuk bielizny, z rodzaju, o którym niechętnie mówiono, ale który każdy człowiek powinien mieć. Starczyło na cały tuzin.
- Patrzcie, dopiero przydałem się, jestem pożyteczny. A więc to było moje przeznaczenie. Jakie to piękne. Teraz przynoszę światu pożytek, a tylko to sprawia prawdziwą przyjemność. Rozpadłem się na dwanaście sztuk, ale razem stanowimy całość, tuzin. Jakie to niezwykłe szczęście!
Przeszły taka - i kawałki płótna nie mogły już dłużej wytrzymać.
- Kiedyś musi się to skończyć - mówił każdy kawałek - trzymałbym się chętnie dłużej, ale nie można żądać niemożliwego. 
A więc potem podarto je w strzępy; myślały, że to już wszystko się skończyło, bo posiekano i ugotowano, same nie wiedziały, co się z nimi stało, a potem przemieniły się w śliczny, wytworny, biły papier.
- Cóż to za niespodzianka, piękna niespodzianka! - zawołał papier. - Teraz jestem wytworniejszy niż przedtem i będą na mnie pisali. Ile rzeczy można na mnie pisać! Cóż to za nieopisane szczęście!    


Zaczęli na nim pisać najpiękniejsze historie i wiersze, ludzie czytali wszystko, co było napisane, było to mądre i dobre, czyniło ludzi o wiele mądrzejszymi i lepszymi; wielkie dobrodziejstwo spłynęło na papier przez słowa, które na nim były napisane.
- Nawet nie marzyłem o tym, kiedy byłem małym, niebieskim płonnym kwiatkiem, jakże mogłem wtedy przypuszczać, że będę szerzył wśród ludzi radość i wiedzę. Sam nie mogę tego jeszcze pojąć. Ale to jest jednak prawdą. Bóg wie, że sam nie zrobiłem nic prócz tego, że dokładałem mych sił, aby móc żyć, a jednak wiedzie mi się od jednej radości do drugiej i od zaszczytu do zaszczytu; za każdym razem, kiedy myślę, że pieśń się skończyła, przechodzę od czegoś lepszego i wyższego, teraz poślą mnie na pewno w podróż, objadę cały świat, aby wszyscy mogli mnie czytać. To byłoby najciekawsze. Najpewniej tak będzie. Dawniej miałem niebieskie kwiatki, a teraz zamiast każdego kwiatka mam tyle najpiękniejszych myśli. Jestem najszczęśliwszy!
Ale papier nie powędrował w podróż, dostał się do drukarza. Wszystko, co było na nim napisane zostało wydrukowane w książce, w setkach k siążek. I w ten sposób przyniósł pożytek i radość znacznie większej ilości ludzi, niż gdyby sama zapisany papier pojechał w podróż i zmarniał w połowie drogi.
"Tak, to jest najrozsądniejsze - myślał zapisany papier. - To mi wcale nie wpadło do głowy. Zostanę w domu i będę szanowany jak stary dziad. To na mnie wszystko napisali, każde słowo spłynęło z pióra prosto na mnie, ja zostanę, a książki powędrują w świat. Teraz naprawdę jest przyjemnie, jestem najszczęśliwszy."
Zawinięto papier w paczkę i położono na półce.
- Po pełnej trudów pracy dobrze jest spocząć - powiedział papier. - To bardzo słuszne, że zbieram myśli i zastanawiam się nad tym, co we mnie tkwi. Dopiero teraz wiem naprawdę, co się we mnie znajduje. A znać samego siebie, czyż to nie prawdziwy postęp? Cóż teraz może się jeszcze stać? Naprzód, ciągle naprzód! 
Pewnego dnia położono papier na kominku, miał zostać spalony, nie mógł przecież zostać sprzedany do zawijania masła i cukru u kupca. Wszystkie dzieci, jakie były w domu, zebrały się dokoła, chciały zobaczyć, jak papier będzie się palił, chciały zobaczyć czerwone iskierki, które uciekają i gasną jedna po drugiej tak prędko i wyglądają zupełnie jak dzieci wychodzące ze szkoły, a ostatni iskierka to nauczyciel; wydaje się często, że już go nie ma, a on wychodzi na końcu, po wszystkich. Cały papier, cały zwój wrzucono w ogień. - Och! - jęknął. - Och! - zawołał i przemienił się w płomień, wzniósł się tak wysoko w górę (Len nigdy nie mógł wznieść się tak wysoko swych niebieskich kwiatków) i błyszczał tak, jak białe płótno nigdy nie potrafiło błyszczeć. Wszystkie napisane litery stały się w jednej chwili czerwone i wszystkie słowa i myśli uniosły się w płomieniach
- Teraz wznoszę się prosto do słońca - powiedziało coś w płomieniach i wydawało się, że tysiące głosów powtórzyło to jednogłośnie, a płomienie uderzyły wysoko w górę, przez komin, wysoko... ale delikatniejsze od płomieni, niewidzialne dla ludzkich oczu unosiły się w powietrzu maleńkie istotki - było ich tyle, co kwiatów na lnie. Były lżejsze od płomienia, który je zrodził, a kiedy ogień zgasł i z papieru został tylko czarny popiół, istotki te zatańczyły jeszcze raz dookoła niego, a tam gdzie go dotknęły, widać było ślady ich stóp; były to czerwone iskierki.
Dzieciaki wyszły ze szkoły, a nauczyciel szedł za nimi; jakiż to był ładny widok; wszystkie dzieci mieszkające w tym domu stały i śpiewały przy wygasłym popiele:
Kręćcie się, wrzeciona
Piosenka skończona.

Ale maleńkie, niewidzialne istotki tak mówiły:
- Pieśń nie kończy się nigdy! To jest właśnie najpiękniejsze! Wiem ot tym i dlatego jestem najszczęśliwszy!
Dzieci nie słyszały tego, a gdyby nawet słyszały, nie zrozumiałyby na pewno. Ale dzieci jak i dorośli nie koniecznie potrafią wszystko zrozumieć.

Hans Christian Andersen:))

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Calineczka


Była sobie pewnego razu kobieta, która bardzo, bardzo pragnęła mieć malutkie dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do starej czarownicy i powiedziała jej:
- Pragnęłaby z całego serca mieć malutkie dziecko, czy mogłabyś mi powiedzieć, skąd je mogę wziąć?
- Znajdziemy na to radę - powiedziała czarownica. - Masz tu ziarnko jęczmienia, nie z tego gatunku, które rośnie na chłopskim polu, ani z tego, który jedzą kury. Wsadź je do doniczki, zobaczysz, co z tego wyrośnie.
- Dziękuję ci - powiedziała kobieta i dała czarownicy dwanaście groszy. Potem poszła do domu, zasadziła ziarnko jęczmienia i natychmiast wyrósł piękny, duży kwiat, który wyglądał jak tulipan, ale płatki miał stulone tak, jak gdyby kwiat był jeszcze w pączku.
- Jakiż to piękny kwiat!- zachwyciła się kobieta i pocałowała śliczne, czerwone i żółte płatki.
I w chwili kiedy składała ten pocałunek, rozległ się jak gdyby wystrzał, i kwiat otworzył się od razu. Był to prawdziwy tulipan, ale w środku kwiatu siedział na zielonym słupku maleńka dziewczynka, śliczna i delikatna. Miał nie więcej niż cal wysokości i dlatego nazwano ją Calineczką. Pięknie polakierowana łupina włoskiego orzecha służyła jej za kołyskę, błękitne płatki niezapominajek zastępowały materace, a płatek róży kołderkę. Spała tam w nocy, a w dzień bawiła się na stole, gdzie kobieta postawiła talerz, a na około zrobiła wianek z kwiatów, których łodygi leżały w wodzie; po talerzy pływał wielki płatek tulipana, a Calineczka mogła na nim siedzieć i płynąć z jednego brzegu talerza do drugiego, a zamiast wioseł miała dwa białe, końskie włosy. Wyglądało to prześlicznie. Calineczka umiała także śpiewać tak pięknie i wdzięcznie, jak nikt na świecie.Pewnej nocy, gdy leżała w swoim ślicznym łóżeczku przyszła wstrętne ropucha; wskoczyła on przez okno, bo szyba była stłuczona. Ropucha była brzydka, duża i mokra, wskoczyła na stół, gdzie Calineczka spała pod czerwonym płatkiem róży.
- Piękna by była z niej żona dla mojego syna. - powiedziała ropucha, wzięła skorupkę orzecha, gdzie spała Calineczka i razem z nią zeskoczyła z okna do ogrodu.
Przepływała tam szeroka rzeka, brzeg jej był bagnisty, tu mieszkała ropucha ze swoim synem.
Och, jaki był brzydki i wstrętny, zupełnie jak jego matka. 
"Kwa, kwa, brekekekeks!" - to było wszystko, co potrafił powiedzieć, kiedy zobaczył śliczną, maleńka dziewuszkę w łupinie orzecha.
- Nie mów tak głośno, bo się obudzi - powiedziała stara ropucha. - I jeszcze nam ucieknie, bo jest lekka jak łabędzi puch. Posadźmy ją na rzece, na dużym liści lilii wodnej, tam jej będzie dobrze. Ona jest tak lekka i mała, że liść ten jest dla niej całą wyspą. Stamtąd nam nie ucieknie. A my tym czasem doprowadzimy do porządku odświętną izbę pod bagnem, gdzie zamieszkacie po ślubie.
Na rzece rosło mnóstwo wodnych lilii z szerokimi liśćmi, które wyglądały jakby pływały po wodzie. Liść leżący najdalej był największy, do niego podpłynęła ropucha i postawiła na nim łupinę orzecha z Calineczką. Mała istotka obudziła się wczesnym rankiem i kiedy zobaczyła, gdzie się znajduje, zaczęła gorzko płakać, bo liść otoczony był ze wszystkich stron wodą i nie mogła się wydostać na ląd.
Stara ropuch siedział na dole w bagnie i zdobiła izbę trzciną,i żółtymi płatkami nenufarów; wszystko musiało być piękne dla nowej synowej; potem podpłynęła wraz ze swoim synem do liścia, na którym stała Calineczka Chcieli zabrać jej śliczne łóżeczko i wstawić do pokoju młodej pary, zanim ona sama by się tam zjawiła. Stara ropucha ukłoniła się głęboko w wodzie przed Calineczką i powiedziała:
- Oto widzisz mego syna, zostanie on twoim mężem i zamieszkacie z przepychem na dole, w bagnie!
- Kwa, kwa, brekekekeks! - to było wszystko, co potrafił powiedzieć syn.
Potem wzięli śliczne, małe łóżeczko i odpłynęli z niem, a Calineczka siedziała sama na zielonym liściu i płakała, bo nie chciała zamieszkać u wstrętnej ropuchy ani zostać żoną jej syna. Małe rybki, które pływały w wodzie, widziały ropuchę, słyszały, co mówiła i wysunęły głowy z wody, chcąc obejrzeć małą dziewczynkę. Zachwyciły się nią bardzo i zrobiło im się naprawdę żal, że będzie musiał mieszkać u ropuchy. Nie, nigdy, przenigdy! Zebrały się pod powierzchnia wody naokoło zielonej łodygi z liściem, na którym stała, przegryzły zębami łodygę i liść popłynął z biegiem strumienia, a na nim Calineczka daleko, daleko, tam gdzie ropucha nie mogła jej już dogonić.
Calineczka przepływała obok różnych okolic, a małe ptaszki siadały w krzakach, patrzyły na nią i śpiewały: "Jakaż to miła, mała dziewczynka!" Liść razem z nią płynął coraz dalej; w ten to sposób powędrowała Calineczka za granicę.
Uroczy, mały, biały motylek krążył nad nią od dawna i w końcu usiadł na liściu, gdyż Calineczka spodobała mu się niezmiernie; i ona również była bardzo zadowolona, bo ropucha nie mogła jej już dogonić i tak pięknie było tam, gdzie przepływała; słońce świeciło na wodzie i wyglądało jak błyszczące złoto. Calineczka wzięła swój pasek i przywiązała jednym końcem motylka, drugi koniec wstążki przymocowała do liścia; ruszył on teraz o wiele szybciej i ona również, bo przecież stała na liściu.


Nagle sfrunął wielki chrabąszcz, spostrzegł ją, w mgnieniu oka schwycił w swe macki jej smukłą postać i pofrunął z nią na drzewo, a zielony liść płynął dalej po rzece i motyl również, bo był przecież przywiązany do liścia i nie mógł się uwolnić. 
Oh, jak bardzo przestraszona była Calineczka, kiedy chrabąszcz usiadł z nią na drzewie! Najbardziej martwiła się jednak tym, że przywiązała motyla, bo przecież jeżeli nie uda mu się uwolnić, umrze z głodu. A chrabąszcz nie troszczył się o to wcale. Usadowił się razem z nią na największym zielonym liściu, na drzewie; obejrzał ją; panny chrabąszczówny potrząsnęły mackami i mówiły: "Ona ma tylko dwie nogi, jakże to nędznie wygląda! Nie ma macek - mówiły inne. - Jakże jest cienka w pasie, fe, wygląda jak człowiek! Jak brzydka!!!" - mówiły wszystkie chrabąszczówny, a Calineczka była przecież taka śliczna! Tak też myślał z początku chrabąszcz, który ją porwał, ale gdy wszyscy mówili, że jest brzydka, zaczął sam w końcu tak sądzić i nie chciał jej już wcale. Niech sobie idzie, dokąd chce. Chrabąszcze sfrunęły razem z nią z drzewa i posadziły ją na stokrotce; ale Calineczka płakała, że chrabąszcze jej nie chcą, bo jest taka brzydka, a przecież była najmilszą istotą, jaką można sobie wyobrazić, taka delikatna i jasna, jak najpiękniejszy płatek róży.
Przez całe lato mieszkała Calineczka sama jedna w dużym lesie. Uplotła sobie łóżko z traw i powiesiła pod wielkim liściem szczawiu, aby deszcz na nią nie padał; zbierała słodki sok z kwiatów i wypijała rosę, która co rano lśniła na liściach. Tak przeszło lato i jesień, ale oto przyszła zima, mroźna, długa zima. Wszystkie ptaki, które tak pięknie dla niej śpiewały, odleciały. Drzewa i kwiaty zwiędły, wielki szczawiowy liść, pod którym mieszkała, zwinął się i pozostał tylko żółty, suchy, blady. Calineczka marzła straszliwie, bo jej sukienki podarły się, a ona sama była taka delikatna i taka mała. Mogła zamarznąć na śmierć.
Zaczął padać śnieg i każdy płatek śniegu, który na nią padał, był tym, czym dla nas cała łopata śniegu, bo my jesteśmy duzi, a ona mała, tylko cal długości. Otuliła się zeschłym liściem, ale nie grzało jej to wcale; drżała z zimna. 
Tuż pod lasem, gdzie mieszkała, znajdował się duży łan zboża, ale zboża nie było już od dawna, tylko nagie, wyschłe rżysko sterczało na zamarzniętej ziemi. Rżysko to wydawało się Calineczce tak duże, jak olbrzymi las, o, jakże drżała z zimna! Doszła wreszcie do mieszkania polnej myszy. Mysz mieszkała w małej norze pod ścierniskiem. Było tam ciepło i zacisznie, cały pokój zapełniony był ziarnami zboża, oprócz pokoju była piękna kuchnia i spiżarnia. Calineczka stanęła w drzwiach jak mała żebraczka i poprosiła o maleńkie ziarenko jęczmienia, bo od dwóch dni nic nie miała w ustach. 
- Moje ty przemarznięte stworzonko! - powiedziała polna mysz, bo w gruncie rzeczy była to dobra, stara mysz. - Wejdź do mego ciepłego pokoju i zjedz ze mną obiad.
A ponieważ Calineczka jej się spodobała, powiedziała:
- Mogłabyś zostać u mnie przez zimę, ale musisz ładnie, czysto sprzątać mój pokój i opowiadać mi bajki, bo bardzo bajki lubię.
Calineczka robiła wszystko, czego wymagała od niej stara mysz polna i odtąd wiodło jej się bardzo dobrze.
- Będziemy miały wkrótce odwiedziny - powiedziała mysz polna - mój sąsiad ma zwyczaj odwiedzania mnie raz na tydzień. Powodzi mu się jeszcze lepiej niż mnie, ma wielki salony i nosi piękne, czarne, aksamitne futro. Gdyby chciał cię wziąć za żonę, miałabyś los zapewniony. Tylko, że jest niewidomy. Musisz mu opowiedzieć najpiękniejsze bajki, jakie znasz.
Ale Calineczka nie miała na to ochoty, nie zależało jej wcale na sąsiedzie, gdyż był to kret. Przyszedł wreszcie w odwiedziny, w swoim czarnym, aksamitnym futrze. Mysz polna mówił, że jest taki bogaty i uczony, i że jego mieszkanie było więcej niż dwadzieścia razy większe od mieszkania myszy; był rzeczywiście uczony, ale nie znosił słońca i pięknych kwiatów, mówił o nich źle, bo ich nigdy nie widział. Calineczka musiała mu śpiewać i zaśpiewała: "Leć chrabąszczu, leć!" i "Chodzi mniszek po łące!" Wtedy kret zakochał się w niej, zachwycony jej pięknym głosem, ale nie powiedział nic, bo był to już taki rozważny jegomość. Wykopał sobie w ziemi długi korytarz prowadzący do nory myszy, pozwolił Calineczce i myszy spacerować po tym korytarzu, kiedy będą chciały. Poprosił je, aby się nie bały martwego ptaka, który leży w korytarzu.
Był to cały ptak ze skrzydłami i dziobem, umarł zapewne niedawno i pochowano go właśnie tam, gdzie kret wykopał swój korytarz.
Kret wziął do pyska kawałek próchna, które świeciło w ciemnościach, szedł przodem i świecił im w długim, ciemnym korytarzu. Gdy szli obok miejsca, gdzie leżał martwy ptak, kret wparł swój szeroki nos w powałę i rozrzucał ziemię, dopóki nie zrobi otworu dużego, przez który przeświecało światło. Pośrodku na podłodze leżała martwa jaskółka; piękne jej skrzydła były z obu stron przyciśnięte do boków, nogi i głowa schowane pod pióra; zmarznięty ptak na pewno umarł z zimna. Calineczce straszni go było żal, kochała tak bardzo wszystkie ptaszki, które jej tak pięknie śpiewały i ćwierkały, ale kret trącił ptaka swoją krótką nogą i powiedział:
- Nie będzie już nigdy śpiewać! Jakże godne politowania jest stworzenie, które urodziło się ptakiem! Jak to dobrze, że żadne z moich dzieci nie będzie ptakiem; taki ptak nie potrafi nic, tylko wołać "kwiwit", a w zimie musi umierać z głodu!
- Tam, mówi pan jak człowiek rozsądny! - odezwała się mysz polna. - Co przyjdzie ptaszkowi z jego świergotu, gdy nadchodzi zima. Musi głodować i marznąć. Jednak jest w tym coś wzniosłego.
Calineczka nie powiedziała nic; ale gdy oboje odwrócili się plecami do ptaka, schyliła się, odgarnęła pióra, które zakrywały mu głowę i pocałowała go w zamknięte oczy. "Może to on tak latem ślicznie śpiewał - myślała. - Ileż radości sprawił mi ten kochany, piękny ptaszek!"
Kret zatkał dziurę, prze którą przeświecał jasny dzień i odprowadził panie do domu. Ale w nocy Calineczka nie mogła spać; wstała z łóżka i uplotła ze słomy duży, ładny dywan, który zaniosła do korytarza i przykryła ni martwego ptaszka, potem po obu stronach ptaszka położyła miękką bawełnę, znalezioną w pokoju myszy; chciała, aby był ciepło przykryty w zimnej ziemi.
- Żegnaj, śliczny, mały ptaku! - powiedziała. - Żegnaj i dziękuję ci za twój cudny śpiew w lecie, gdy wszystkie drzewa były zielone i słońce tak mocno nam świeciło! - Potem położyła swą głowę na piersi ptaszka, ale nagle zdumiała się, bo wydało jej się, że w środku coś pukało; było to serce ptaszka. Nie był on martwy, tylko skostniały z zimna, a teraz grzał się i powracał do życia.
Jesienią wszystkie jaskółki odlatują do ciepłych krajów, ale ta, która się spóźni, marznie, pada na ziemię i przykrywa ją zimny śnieg. Calineczka drżała na całym ciele, tak bardzo była zszokowana: ptak był duży w porównaniu z nią, która miała tylko cal wysokości. Ale zebrała się na odwagę, otuliła mocniej bawełną zmarzniętą jaskółkę, przyniosła miętowy listek, który jej służył za kołderkę i przykryła nią głowę ptaka. 
Następnej nocy wślizgnęła się do niego znowu; był żywy, ale tak słaby, że mógł tylko na chwilę otworzyć oczy i spojrzeć na Calineczkę, która stała z kawałkiem próchna w dłoni, bo innej latarki nie miała.
- Dziękuję ci, moje śliczne, małe dziecko! - powiedziała chora jaskółka. - Tak się doskonale ogrzałam. Wkrótce odzyskam siły i będę mogła latać na dworze w ciepłym blasku słońca. 
- Ach - powiedziała Calineczka. - na dworze jest tak zimno, śnieg i mróz! Leż w twoim ciepłym łóżku, będę cię pielęgnowała!
Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatu, jaskółka wypiła wodę i opowiedziała jej, jak to zraniła sobie skrzydło o ciernisty krzak i nie mogła z tego powodu tak prędko fruwać, jak inne jaskółki, które odleciały daleko, daleko do ciepłych krajów, upadła na ziemię, ale potem nie wie już nic, co się z nią działo i jak się tu znalazła. 
Przez całą zimę została jaskółka pod ziemią, a Calineczka była dla niej dobra i kochała ją bardzo; , ani kret, ani mysz polna nie mieli o tym pojęcia, bo nie lubili przecież jaskółki.


Natychmiast gdy przyszła wiosna i słońce ogrzało ziemię, jaskółka powiedziała Calineczce: "do widzenia" i otworzyła dziurę zrobioną przez kreta w górze. Słońce tak pięknie świeciło i jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie chciałaby z nią razem polecieć, mogłaby siedzieć na grzbiecie i poleciałyby daleko, do zielonego lasu. Ale Calineczka wiedziała, że stara mysz polna zmartwiłaby się. gdyby ją w ten sposób porzuciła.
- Nie, nie mogę - powiedziała Calineczka.
- Bądź zdrowa, moja dobra, śliczna dziewczynko! - pożegnała ją jaskółka i poleciała ku słońcu. Calineczka patrzyła za nią i oczy jej napełniły się łzami, bo bardzo kochała jaskółkę.
- Kwiwit! Kwiwit! - śpiewał ptaszek i pofrunął do zielonego lasu.
Ale Calineczka była bardzo smutna. Nie mogła wyjść na ciepłe słońce; zboże, które było zasiane dookoła domu polnej myszy, wyrosło tak wysoko, że dla małej Calineczki był to duży, gęsty las, miała przecież tylko cal wzrostu. 
- Latem musisz sobie uszyć wyprawę - powiedziała do niej mysz polna, bo właśnie sąsiad, nudny kret w czarny futrze, poprosił o jej rękę. - Musisz mieć suknie i bieliznę, abyś miała w czym chodzić i w czym spać, kiedy będziesz żoną kreta. 
Calineczka musiała kręcić wrzeciono, a mysz polna wynajęła cztery pająki, które dzień i noc przędły i tkały. Co wieczór odwiedzał je kret i mówił bez przerwy o tym, że kiedy się skończy lato, słońce przestanie tak grzać - bo teraz rozpala ziemię na kamień - więc kiedy przejdzie lato, wyprawią sobie wesele. Ale Calineczka nie była wcale zadowolona, bo nie znosiła nudnego kreta. Co rano, kiedy słonce wschodziło i co wieczór, kiedy zachodziło, wymykała się za drzwi i kiedy wiatr rozwiewał kłosy zboża, tak że mogła widzieć błękit nieba, myślała o tym, jak pięknie i jasno jest na świecie i jak bardzo by chciała zobaczyć jaskółkę; ale jaskółka nigdy nie wracała; na pewno była daleko w pięknym, zielonym lesie.
Kiedy nadeszła jesień, wyprawa Calineczki była skończona.
- Za cztery tygodnie będziesz miała wesele - powiedziała do niej mysz polna. Ale Calineczka zaczęła płakać i powiedziała, że nie chce iść za mąż za nudnego kreta.
- Głupstwo - powiedział mysz polna - nie upieraj się, bo cię ugryzę moimi białymi zębami. Będziesz miała takiego przystojnego męża. Nawet królowa nie ma takiego lśniącego, czarnego futra. Ma on dobrze zaopatrzoną kuchnię i piwnicę. Powinnaś gorąco dziękować za takiego męża.
I oto miało się odbyć wesele. Przyszedł kret, aby zabrać Calineczkę, miała z nim mieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie wychodzić na ciepłe słoneczko, bo kret nie znosił słońca. Calineczka była bardzo zmartwiona, musiała się pożegnać z jasnym słońcem, w które mogła przecież patrzeć stojąc przed drzwiami mieszkania polnej myszy.
- Żegnaj, jasne słońce! - powiedział dziewczyna, wyciągnęła do góry ramiona i oddaliła się trochę od mieszkania polnej myszy. Zboże było zżęte i sterczały tylko suche badyle. - Żegnaj, żegnaj! - powtórzyła i objęła delikatnym ramieniem mały, czerwony kwiatek, który tam rósł. - Pozdrów ode mnie kochaną jaskółkę, jeżeli ją zobaczysz!
- Kwiwit! Kwiwit! - rozległo się nad jej głową, obejrzała się, była to jaskółka, która właśnie nad nią przelatywała. Gdy tylko zobaczyła Calineczkę, bardzo się ucieszyła; dziewczynka opowiedziała jej, jak niechętnie wychodzi za mąż, za brzydkiego kreta i że będzie musiała mieszkać głęboko w ziemi, gdzie nigdy nie świeci słońce. Nie mogła się powstrzymać od płaczu.
- Teraz nadchodzi chłodna zima - powiedziała jaskółka. - Lecę daleko stąd, do ciepłych krajów, czy chcesz polecieć ze mną? Mogłabyś usiąść na moim grzbiecie, przywiąż się tylko mocno paskiem, wtedy odlecimy daleko od wstrętnego kreta i jego ciemnej nory, wysoko nad górami, do ciepłych krajów, gdzie słońce piękniej świeci niż tutaj, gdzie jest zawsze lato i gdzie rosną piękne kwiaty. leć tylko ze mną, mała, kochana Calineczko, która uratowałaś mi życie, kiedy leżałam zamarznięta w ciemnej piwnicy.
- Tak, polecę z tobą - powiedziała Calineczka i usadowiła się na grzbiecie jaskółki, nogi oparła na rozpostartych skrzydłach i przywiązała się paskiem do najmocniejszego pióra, a jaskółka poleciała wysoko w powietrze nad lasami i nad morzem, wysoko nad wielkimi górami, gdzie zawsze leży śnieg. Calineczka marzła w zimnym powietrzu, ale wtedy wtulała się w ciepłe pierze ptaka i wysuwała tylko główkę, aby podziwiać z góry wszystkie piękności.
Przyleciały do ciepłych krajów. Słońce świeciło tam o wiele jaśniej niż tu; niebo było dwa razy tak wysokie, a na wzgórzach i płotach rosły najsoczystsze jasne i ciemne winogrona, a drzewach wisiały cytryny i pomarańcze; pachniały mirty i mięty, a po drogach biegały śliczne dzieci i bawiły się dużymi, barwnymi motylami. Ale jaskółka leciała jeszcze dalej, a było tam coraz ładnie i ładniej. Pod wspaniałymi, zielonymi drzewami nad brzegiem błękitnego morza stał biały, starożytny zamek z marmuru, winogrona pięły się wzdłuż wszystkich kolumn, na górze było wiele gniazd jaskółczych, a w jednym z nich mieszkała jaskółka, która przyleciała z Calineczką.
- Tu jest mój dom - powiedziała jaskółka. - Ale ty musisz sobie wyszukać jeden z tych pięknych kwiatów, które rosną tam na dole, umieszczę cię tam i będzie ci tak dobrze, jak tylko można sobie wymarzyć.
- To cudownie! - powiedziała Calineczka i klasnęła w małe rączki.
A leżała tam duża, biała kolumna z marmuru; upadła ona kiedyś i pękła na trzy kawałki, między którymi kwitły najpiękniejsze, wielkie białe kwiaty. Jaskółka zniżyła się i posadziła Calineczkę na jeden z szerokich płatków. Co za niespodzianka! W środku kwiatu siedział maleńki człowieczek, tak biały i przezroczysty, jak gdyby był zrobiony ze szkła; na głowie miał piękną, złotą koronę, a z ramion wyrastały mu cudne, jasne skrzydła, a nie był wcale większy od Calineczki. Był to duszek kwiatów. W każdym kwiecie mieszkał taki maleńki pan albo maleńka pani, a ten królował nad wszystkimi.
- Jakiż ob piękny! - szepnęła Calineczka od jaskółki. 
Mały książę przestraszył się bardzo jaskółki, bo w porównaniu z nim była ogromnym ptakiem, ale kiedy zobaczył Calineczkę, ucieszył się, była to najpiękniejsza istotka, jaką kiedykolwiek widział. Zdjął więc z głowy złotą koronę, włożył ją Calineczce i spytał, jak się nazywa i czy chce zostać jego żoną i królową wszystkich kwiatów.
To był rzeczywiście zupełnie inny mąż niż syn ropuch i kret w czarnym aksamitnym futrze. i dlatego Calineczka odpowiedziała pięknemu księciu: "Tak". Z każdego kwiatu wyszła pani lub pan i byli tacy śliczni, że aż przyjemnie było patrzeć; każdy przyniósł Calineczce jakiś podarunek, ale najpiękniejsze ze wszystkiego były dwa skrzydła dużej, białej muchy; skrzydła te przytwierdzono jej do pleców i teraz mogła fruwać z kwiatka na kwiatek. Była to wielka przyjemność, a jaskółka siedziała na górze w swoim gnieździe i śpiewała im, jak tylko potrafiła najbardziej, a w głębi duszy była zmartwiona, bo bardzo kochała Calineczkę i niechętnie się z nią rozłączała.
- Nie powinnaś się nazywać Calineczka - powiedział do niej duszek kwiatów. - To imię do ciebie nie pasuje, bo jesteś taka ładna. Będziemy cię nazywali Maja.
- Bądź zdrowa, bądź zdrowa! - zawołała jaskółka i odleciała z ciepłych krajów w daleka drogę do Danii. Tam uwiła sobie małe gniazdko nad oknem, gdzie mieszkał pan, który umie opowiadać baśnie. Śpiewała mu: "Kwiwit! Kwiwit!" i stąd ta cała historia.

Hans Christian Andersen:))   

wtorek, 21 stycznia 2014

Latający kufer



Był sobie pewnego razu kupiec tak bogaty, że mógł całą ulicę i jeszcze jedną małą uliczkę wybrukować srebrzystymi pieniędzmi. Ale nie czynił tego, gdyż z pieniędzy swych robił inny użytek; wydawał szylinga a dostawał  z powrotem talara. Taki to był sprytny kupiec. W końcu jednak umarł.
Pieniądze dostały się jego synowi. Ten żył sobie ogromnie wesoło, co noc chodził na maskaradę. Robił latawce z banknotów, a złotymi monetami puszczał kaczki po wodzie; w ten sposób pieniądze mogły się łatwo wyczerpać i tak się też stało. Wreszcie zostały mu już tylko cztery szylingi, para pantofli i stary szlafrok. Przyjaciele przestali się nim zajmować, bo nie mogli przecież spacerować z nim po ulicy, ale jeden z nich, który miał dobre serce, przysłał mu stary kufer i powiedział:
- Pakuj manatki!
Było to bardzo pięknie powiedziane, ale on nie miał co pakować do kufra, więc wszedł sam do wnętrza. 
A kufer nie był zwyczajny! Wystarczyło nacisnąć zamek, a natychmiast wylatywał w powietrze. Syn kupca nacisnął zamek i hops!  Wyleciał przez komin wysoko nad chmury i coraz wyżej, i wyżej. Dno kufra trzeszczało, a on bał się nie na żarty, by kufer nie rozleciał się na kawałki, bo wówczas fiknąłby porządnego kozła. Nie daj Boże! W ten sposób przeleciał do kraju Turków. Kufer schował w lesie pod suchymi liśćmi i udał się do miasta. Mógł to doskonale zrobić, bo w Turcji wszyscy chodzą jak w pantoflach i w szlafroku! Po drodze spotkał niańkę z dzieckiem.
- Słuchaj, ty turecka niańko - powiedział. - Co to za wielki zamek z wysokimi oknami wznosi się tam za miastem?
- Mieszka w nim córka króla - odpowiedziała. - przepowiedziano jej, że będzie bardzo nieszczęśliwa przez ukochanego i dlatego nikt nie ma do niej dostępu inaczej jak w obecności króla i królowej. 
- Dziękuję! - powiedział syn kupca; potem wrócił do lasu, wlazł do kufra, poleciał na dach i wszedł przez okno do księżniczki.  
Leżał na kanapie i spała. Była tak śliczna, że syn kupca musiał ją pocałować. Obudziła się i przestraszyła wielce, ale on powiedział, że jest bogiem tureckim, że przyleciał przez komin i to się jej spodobało.
Potem usiedli obok siebie i on zaczął opowiadać historię o jej oczach: że są jak piękne, ciemne jezioro, po którym myśli pływają niby rusałki. I opowiadał o jej czole: że jest jak śnieżny szczyt w najpiękniejszym krajobrazie. I opowiadał o bocianie, który przynosi małe, śliczne dzieci. 
To były śliczne historyjki! Potem poprosił księżniczkę o rękę, a ona od razu się zgodziła. 
- Musisz przyjść tu w sobotę! - powiedziała. - Wtedy król i królowa są u mnie na herbacie! Jakże będą dumni, że zdobyłam boga Turków; ale pamiętaj, żebyś im opowiedział jakąś bardzo ładną bajkę, bo moi rodzice bardzo lubią bajki: dla mamusi musi być moralna, dystyngowana, a dla ojca wesoła, żeby się można było uśmiać!
- Dobrze - powiedział. - Jako narzeczeńskie prezenty będę przynosił jedynie opowieści.
I pożegnali się. A księżniczka dała mu szable pokrytą złotymi monetami, które mu się ogromnie przydały.
Poleciał do miasta, kupił sobie nowy szlafrok. 
Potem siedział w lesie i układał bajkę, która musiała być gotowa na sobotę, a to przecież nie jest taki łatwe.
Kiedy skończył, nadeszła sobota.
Król, królowa i cały dwór czekali z herbatą u księżniczki. Przyjęto go bardzo łaskawie.
- Czy zechce pan opowiedzieć bajkę - spytała królowa - głęboka i pouczającą?
- Ale taką, z której można się uśmiać - powiedział król.
- Tak oczywiście! - odrzekł i zaczął opowiadać. - Słuchajcie.
"Była raz wiązka zapałek, ogromnie dumnych ze swego pochodzenia. Ich drzewo genealogiczne, to znaczy duża jodła, z której gałęzi zostały zrobione, był starym drzewem w lesie. Zapałki leżały teraz między krzesiwem a starym garnkiem żelaznym i opowiadały im o swojej młodości.
- kiedy mieszkałyśmy na zielonych gałęziach - mówiły - było nam jak w raju; co rano i wieczór piłyśmy herbatę z brylantów, to była rosa, a cały dzień spędzałyśmy w blasku słońca, jeśli słońce świeciło i słuchałyśmy bajek, które wszystkie ptaszki musiały nam opowiadać. Wiedziałyśmy też o tym, że jesteśmy bogate, bo drzewa liściaste były odziane tylko latem, naszą zaś rodzinę było stać na zielony strój zarówno w ziemie, jak i w lecie.Ale przyszedł drwal i nastąpiła rewolucja. Rodzina nasza rozprysła się, pień główny otrzymał posadę jako główny maszt na pięknym okręcie, który miał opłynąć cały świat, gałęzie rozesłano na różne strony, a naszym zadaniem jest niecić światło dla mas, dlatego my, tak wytworne siostry, przebywamy w tej kuchni.
- Mój los jest odmienny! - powiedział żelazny garnek stojący obok zapałek. - Od chwili kiedy przyszedłem na świat, gotowano we mnie i szorowano mnie. Ja dbam o rzeczy solidne i właściwe, zajmuję pierwsze miejsce w domu. Jedyną moją przyjemnością jest, po obiedzie, kiedy mnie już wyczyszczą i wyszorują, stać na swoim miejscu i prowadzić rozsądne rozmowy z moimi towarzyszami. Ale z wyjątkiem wiadra do wody, które od czasu do czasu schodzi na podwórze, żyjemy tu wszyscy w czterech ścianach. Jedynym zwiastunem nowinek jest dla nas koszyk; kiedy wraca z targu, opowiada dużo, ale tak niespokojnie mówi o rządzie i o ludzie. Nawet niedawno jeden stary garnek, słuchając tego, rozpadł się na kawałki - to jest, zapewniam was, prawdziwy liberał. 
- Za dużo gadasz! - powiedziało krzesiwo i stal uderzyła o krzemień, tak że posypały się iskry. - Chcecie, urządzimy sobie wesoły wieczór.
- Doskonale! Pomówmy o tym, kto z nas jest najwytworniejszy! - powiedziały zapałki.
- Nie, nie lubię mówić o sobie! zaprotestowała glinian misa. - Prowadźmy lepiej rozmowę towarzyską. Ja zacznę, powiem wam coś, co każdy z was przeżył, więc się łatwo wczujecie, a to jest bardzo przyjemne. Więc: Nad brzegiem Bałtyku, wśród buków duńskich...
- Jak ładnie się zaczyna! - powiedziały talerze. - To będzie opowiadanie, które się nam z pewnością spodoba!
- Tak, tam spędziłam młodość w pewnej spokojnej rodzinie. Czyszczono tam meble, szorowano podłogi, a co dwa tygodnie zawieszano czyste firanki.
- Jakże pani zajmująco opowiada! - pochwaliła miotła. - Od razu można poznać, że to opowiada kobieta, taka jakaś czystość wieje z tego!
- Tak, to się czuje! - powiedziało wiadro i podskoczyło z radości, hop!; aż woda plusnąwszy na podłogę odpowiedziała: plask!
A gliniana misa ciągnęła dalej swe opowiadanie, którego koniec był równie piękny, jak początek.
Talerze zabrzęczały z radości, a miotła wyciągnęła ze śmietnika zielona pietruszkę i uwieńczyła misę, bo wiedziała, że tym rozzłości innych.
<<Uwieńczę ją dzisiaj! - pomyślała. - Za to on uwieńczy mnie jutro!>>
- A teraz zatańczę - powiedział pogrzebacz.
I zatańczył. Jak wysoko podnosił w górę swą jedną nogę! Aż stary pokrowiec na krześle stojącym w kącie pękł ze śmiechu na ten widok!
- Czy teraz i mnie uwieńczycie? - spytał pogrzebacz. 
I został uwieńczony.
<<Ach, cóż to za motłoch!>> - pomyślały zapałki. 
Teraz przyszła kolej na samowar: miał śpiewać, ale powiedział, że jest przeziębiony i że śpiewa tylko wtedy, gdy jest zagrzany. Oczywiście były to tylko wielkopańskie fochy, nie wypadało mu śpiewać gdzie indziej niż u państwa na stole.
W oknie tkwiło stare, gęsie pióro, którym pisała służąca; nie było w nim nic szczególnego, chyba to, że moczono je zbyt głęboko w atramencie, ale ono było i z tego dumne. 
- Jeżeli samowar nie chce śpiewać, to dajcie mu spokój! Za oknem wisi klatka ze słowikiem, który też umie śpiewać; nie uczył się co prawda, ale na dzisiejszy wieczór musi nam wystarczyć!
- Uważa za ogromnie niestosowne - powiedział czajnik, śpiewak kuchenny i brat przyrodni samowara - abyśmy słuchali śpiewu takiego obcego ptaka. Czy to gustowne? Niechże koszyk rozstrzygnie tę kwestię!
- Złości mnie to! - zawołał koszyk. - Złości niesłychanie, że w tak niemądry sposób spędzamy wieczór! Czy nie lepiej byłoby zająć się porządkiem w domu? Każdy wróciłby na swoje miejsce, a jak kierowałbym zabawą. To byłoby coś zupełnie innego. 
- Dobrze, zgadzamy się! - zawołali wszyscy.
W tej chwili drzwi się otworzyły; weszła służąca i wszyscy znieruchomieli na swoich miejscach. Nikt nie powiedział ani słówka. Ale po cichu każdy myślał o sobie, nawet najlichszy garnek myślał o tym, jak bardzo jest wytworny i że wszystko potrafiłby zrobić! <<Tak, gdybym tylko zechciał - myślał każdy - mógłbym urządzić naprawdę wesoły wieczór!>>
Służąca wzięła zapałki i rozpaliła nimi ogień. Oh! Jakże trzaskały i buchały płomienie.
<<Teraz każdy widzi, że jesteśmy najważniejsze! - pomyślały zapałki. - Jakiż to blask z nas bije! Jakie światło!>>
I Tak myśląc spłonęły."
- Tak, to była piękna bajka - powiedziała królowa. - Po prostu byłam w kuchni z tymi zapałkami. Bierz naszą córkę za żonę!
- Tak - powiedział król. - W poniedziałek oddamy ci córkę. 
Mówili do niego "ty", bo należał do rodziny.
W ten sposób wyznaczono dzień wesela, a w wigilię tego dnia całe miasto było rzęsiście iluminowane. Miedzy lud rzucono ciasta i obwarzanki; ulicznicy wspinali się na palce, gwizdali i wołali: "Hura!" Było to niebywale wspaniałe.
"I ja chyba muszę pokazać coś ładnego!" - pomyślał syn kupca. 
Nakupił dużo rakiet, fajerwerków i sztucznych ogni, włożył to wszystko do swego kufra i wyleciał z tym w piwietrze.
Trrach! Trzaskało i huczało!
Turcy podskakiwali na ten widok z radości tak, że aż pantofle fruwały im około uszu. Czegoś podobnego jeszcze nie widzieli. Toteż uwierzyli, że to bóg turecki żeni się z księżniczką. 
Gdy syn kupca wrócił ze swym kufrem do lasu, pomyślał: "Pójdę trochę do miasta posłuchać, co ludzie o tym wszystkim mówią!" Był bardzo ciekawy.
Co też ci ludzie wygadywali! Każdy, kogo spytał, opowiadał na swój sposób, ale wszyscy mówili, że to było piękne. 
- Widziałem na własne oczy tureckiego boga! - powiedział jeden. - Miał oczy jak błyszczące gwiazdy, a brodę jak wzburzone fale! 
- Leciał w płaszczu ognistym! - mówił drugi. - A z fałd płaszcza wyglądały cudne aniołki! 
Tak pięknych historyjek nasłuchał się syn kupca. A nazajutrz miało być wesele. 
Potem zaś poszedł do lasu, by wsiąść do swego kufra. Ale co to? Gdzie kufer? Kufer się spalił. Została nim iskierka fajerwerków, podpaliła ona kufer i oto był już tylko popiołem. Syn kupca nie mógł już latać, nie mógł pofrunąć do narzeczonej.
A narzeczona stała cały dzień na dachu i czekała. Czeka tam pewnie jeszcze dziś, a syn kupca wędruje po świecie i opowiada bajki, ale te bajki nie są już takie wesołe jak tamta, którą opowiadał, o zapałkach. 

Hans Christian Andersen:))       

środa, 8 stycznia 2014

Igła do cerowania

 
Znałem raz igłę do cerowania, która była bardzo dumna, iż wyobraziła sobie, że jest igłą do szycia.
- Uważajcie na to, co trzymacie! - mówiła do palców, które ją ujęły. - Nie upuśćcie mnie! Gdy upadnę na podłogę, nie będzie mnie można odnaleźć, tak jestem cienka.
- Jakoś to będzie - powiedziały palce i chwyciły ją w pół.
- Widzicie, jaki mam orszak - powiedziała igła do cerowania i pociągnęła za sobą nitkę, le bez supełka.
Palce zaszywały igła do cerowania pantofle kucharki; pantofle te miały odprutą przyszwę trzeba ją było zeszyć.
- Cóż to za pospolita robota! - zawołała igła do cerowania. - Nigdy nie przejdę przez tę przyszwę! Łamię się, łamię się! - I złamała się naprawdę.
- Czyż nie mówiłam? - powiedziała igła do cerowania. - Jestem za delikatna.
"Jest do niczego" - pomyślały palce, ale musiały ją mocno trzymać; kucharka pokropiła igłę lakiem  i wpięła ją w swój szal.
- Tak, teraz jestem broszką - powiedziała igła do cerowania. - Wiedziałam, że dostąpię zaszczytu; kiedy się jest czymś, dochodzi się do czegoś.
I przy tym zaśmiała się, ale tylko w głębi ducha, bo po igle do cerowania nigdy nie widać, że się śmieje; siedziała więc dumna jak w karecie i oglądała się na wszystkie strony.
- Mogę mieć zaszczyt spytać, czy pani jest zrobiona ze złota? - spytała sąsiadki-szpilki. - Wygląda pani czarująco i ma pani swoją własną głowę, wprawdzie bardzo małą. Musi się pani starać, aby ta główka urosła, bo nie każdego można skleić lakiem. - Igła do cerowania wyprostowała się przy tym tak dumnie, że wypadła z szala i dostała się do zlewu, właśnie gdy kucharka wylewała pomyje.
"Jechać, to jechać - pomyślała - obym tylko nie zginęła!"
A jednak zginęła.
- Jestem za delikatna dla tego świata - powiedziała leżąc w rynsztoku. - Ale mam poczucie swojej wartości, a to zawsze sprawia pewne zadowolenie. - Toteż igła do cerowania trzymała się prosto i nie traciła dobrego humoru.
A tym czasem nad nią pływały wszystkie możliwe odpadki: patyczki, źdźbła słomy i skrawki gazet.
- Popatrzcie, jak pływają - mówiła igła do cerowania. - Nie wiedzą wcale, kto tu tkwi pod nimi. To ja! Siedzę tu! Patrzcie, oto przepływa tu patyczek, który myśli jedynie o patyczku, to znaczy, o sobie samym; tam znowu źdźbło słomy, jak się to kręci, jak wiruje! Nie myśl tak wiele o sobie, możesz się zahaczyć o kamienie. A oto przepływa gazeta. Zapomniano już dawno o tym, co w niej jest napisane, a ona wierzy wciąż w swoją wielkość. Tymczasem ja siedzę cierpliwie i cicho. Wiem, czym jestem i taka już zostanę! 
Pewnego dnia zabłyszczało coś cudnie obok niej, igła do cerowania myślała, że to brylant, ale był to tylko kawałek stłuczonej butelki; ponieważ jednak błyszczał, igła do cerowania przemówiła do niego i przedstawiła mu się jako broszka.
- Pani jest zapewne brylantem?
- Tak, czymś w tym rodzaju. - I jedno myślało o drugim, że jest czymś drogocennym; rozmawiały o tym, jak świat jest próżny.
- Mieszkałam w pudełku jednej panienki - powiedziała igła do cerowania. - Ta panienka była kucharką, u każdej ręki miała pięć palców, czegoś podobnie zarozumiałego jak te palce nie widziałam nigdy w życiu; przecież istniały tylko po to, aby mnie trzymać, aby mnie wyjmować z pudełka i kłaść do pudełka.
- Czy miały połysk? - spytała stłuczona butelka.
- Połysk? - powiedziała igła. - Nie, były tylko próżne. Było ich pięciu braci, wszystko rodowite palce. Żyły dumnie obok siebie, chociaż były różnej długości. Pierwszy z nich był krótki i gruby, wychodził z szeregu i miał tylko jedno zgięcie w plecach, mógł się tylko raz ukłuć, ale opowiadał, że człowiek, gdy go straci, nie nadaje się już więcej do służby wojskowej. Drugi palec, wskazujący, zanurzał się w słodkie i kwaśne,, wskazywał na księżyc i na słońce, i przyciskał pióro podczas pisania. Środkowy palce patrzył poprzez głowy innych, serdeczny spacerował opasany złotym pierścieniem, a mały palec nie robił nic i był z tego dumny. Próżność, nic - tylko próżność panowała w śród nich i dlatego przeniosłam się do zlewu.
- A teraz siedzimy tutaj i błyszczymy - powiedziała stłuczona butelka.
W tej samej chwili do rynsztoka napłynęło więcej wody, uciekała wszystkimi otworami i porwała za sobą szkło butelki.
- Patrzcie, przeniesiono ją na wyższe stanowisko - powiedziała igła do cerowania.- Ja zostałam na miejscu, jestem zbyt delikatna, ale jestem z tego dumna, a moja duma jest godna szacunku. - Siedziała wyprostowana i rozmyślała.
"Jestem taka delikatna, być może, że urodził mnie słoneczny promień, wydaj mi się, że słońc szuka mnie zawsze pod wodą. Ach, jestem tak delikatna, że własna matka nie może mnie znaleźć; gdybym miała moje dawne czoło, które się złamało, myślę, że mogłabym płakać. Ale nie uczynię tego, płakać o niewykwintnie!" Pewnego razu dwóch uliczników położyło się nad rynsztokiem; szukali strych gwoździ, monet i innych rupieci. Nie było to czyste zajęcie, ale im to sprawiło przyjemność.
- Ach! - zawołał jeden z nich; ukłuł się igłą do cerowania. - Cóż to za łajdak.
- Nie jestem łajdakiem, jestem piękną - powiedziała igła, ale nikt tego nie słyszał; lak skruszył się i igła sczerniała, ale czarny strój wyszczupla i dlatego igle wydało się, że jest jeszcze bardzie wytworna niż przedtem.
- Patrz, płynie skorupka jajka! - zwołali chłopcy i wsadzili igłę w skorupkę.
- Białe ściany, a wśród nich ja, czarna - powiedziała igła do cerowania - to dobrze wygląda. Tak można mnie zauważyć, obym tylko nie dostała morskiej choroby i nie wymiotowała. - Żołądek ze stali i poczucie własnej wyższości nad człowiekiem to dobre to dobre środki przeciwko morskiej chorobie. Moje złe samopoczucie już przeszło. Im się jest wykwintniejszym, tym można więcej przetrzymać!
- Trach! - zawołała skorupka, przejechał ją naładowany wóz.
- Ach, jak mnie ciśnie - powiedziała igła do cerowania. - Teraz dostaję jednak morskiej choroby. Łamię się! Łamię! - Ale nie złamała się, chociaż przejechał po niej naładowany wóz, leżała dalej jak długa w rynsztoku i tam już może sobie zostać na zawsze.

Hans Christian Andersen:))


niedziela, 5 stycznia 2014

Słowik


W Chinach, wiesz pewnie o tym, cesarz jest Chińczykiem, i wszyscy, którzy go otaczają, są również Chińczykami. Historia, którą opowiem, działa się przed wielu laty, ale właśnie dlatego trzeba jej wysłuchać, zanim o niej nie zapomną.
Zamek cesarza był najwspanialszym zamkiem na świecie, cały zrobiony z delikatnej porcelany, niezwykle kunsztownej, a tak kruchej, że lada dotknięcie mogło ją stłuc, więc trzeba było bardzo uważać. W ogrodzie rosły najdziwniejsze kwiaty, a do najwspanialszych przywiązano srebrne dzwonki, które dzwoniły po to , aby nikt nie minął ich nie zwróciwszy na nie uwagi. 
Niezwykły był ogród cesarza, a tak wielki, że nawet ogrodnik nie wiedział, gdzie się kończy. Za ogrodem zaczynał się piękny las z wysokimi drzewami i głębokim jeziorem. Las schodził aż do morza, które było niebieski i głęboki, wielkie okręty mogły wyjeżdżać aż pod zwisające gałęzie, a na jednej z takich gałęzi mieszkał słowik. Słowik śpiewał tak pięknie, że nawet biedny rybak, który ma przecież tyle innej roboty, kładł się i słuchał jego śpiewu, gdy nocą wychodził wyciągać sieci.
- Jakie to piękne - mówił, lecz potem musiał już pilnować swojej roboty i zapomniał o ptaszku, ale następnej nocy, kiedy ptak znowu śpiewał, a on wychodził, powtarzał to samo:
- Jakie to piękne!
Ze wszystkich stron świata zjeżdżali do cesarskiego miasta podróżni, podziwiali zamek i ogród, ale gdy słyszeli śpiew słowika, mówili:
- To jest jednak najpiękniejsze!
Podróżni po powrocie do domu opowiadali, co widzieli, uczeni pisali wiele książek o mieście, zamku i ogrodzie; nie zapominali też o słowiku i chwalili go najbardziej, a ci, którzy byli poetami, pisali piękne wiersze, wszyscy o słowiku i śpiewającym nad głęboki jeziorem w lesie.
Książki te czytano na całym świecie i niektóre z nich dostały się do rąk cesarza. Cesarz siedział na złotym tronie, czytał i czytał, a co pewien czas kiwał z zadowoleniem głową, kiedy opisywano miasto, zamek i ogród. "Ale słowik jest najpiękniejszy!" - pisano w książkach.
- Co to jest? - powiedział cesarz. - Nie znam wcale tego słowika! Czy na prawdę taki ptak żyje w moim cesarstwie i w dodatku w moim ogrodzie? Nigdy o nim nie słyszałem! Dowiaduję się o tym dopiero z książek!
I natychmiast zawołał swego marszałka; był on tak wytworny, że kiedy ludzie niżsi od niego pochodzeniem ośmielili się zadać mu jakieś pytanie, odpowiadał im tylko "p", a to przecież nic nie znaczy.
- Podobno jest tu jakiś niezwykły ptak, który nazywa się słowik - powiedział cesarz - podobno jest on najpiękniejszą rzeczą z całego mojego wielkiego państwa! Dlaczego nikt mi nigdy nic o nim nie mówił?
- Nigdy o nim nie słyszałem! - odpowiedział marszałek. - Nie przedstawiono go nigdy u dworu!
- Chcę, żeby przyszedł dziś wieczorem i śpiewał przede mną! - powiedział cesarz. - Cały świat wie, co posiadam, tylko ja o tym nie wiem!
- Nigdy o nim nie słyszałem! - powiedział marszałek. - Będę go szukał i znajdę!
Ale gdzie go znaleźć? Marszałek biegał w górę i na dół po wszystkich schodach, przebiegł wszystkie sale i krużganki, ale nikt z napotkanych nie słyszał o słowiku. Wrócił więc marszałek do cesarza i powiedział, że to z pewnością bajka wymyślona  przez tych, co napisali książki.
- Wasza cesarska mość niechaj nie wierzy temu, co piszą, bo to wszystko wymysły, po prostu czarna magia!
- Ależ kiedy książkę, w której to przeczytałem, przysłał mi potężny cesarz Japonii, więc musi zawierać prawdę. Chcę słyszeć słowika. Ma być dzisiaj wieczorem! Obdarzam go moją łaska! Musi przyjść! A jeżeli się nie zjawi, to każę moim ludziom deptać po brzuchach wszystkich dworzan, i to zaraz po kolacji. 
- Tsing pe! - powiedział marszałek i zaczął znowu biegać po schodach na dół i w górę, i po wszystkich salach i krużgankach, a połowa dworzan biegała z nim, bo bynajmniej nie mieli ochoty, by im deptano po brzuchach. Więc wszędzie pytano o słowika, którego znał cały świat, ale nikt nie znał na dworze.
Wreszcie w kuchni znaleźli małą, biedną dziewczynkę, która powiedziała:
- Słowik? Znam go doskonale! Jakże cudnie śpiewa! Co wieczór wolno mi zabrać z kuchni trochę resztek, zanoszę je mojej biednej, chorej matce, która mieszka na wybrzeżu; a kiedy w nocy wracam od niej zmęczona, to kładę się w lesie i słucham słowika! Łzy płyną mi wówczas z oczu i jest mi tak, jak gdyby mnie matka całowała!
- Mała pomywaczko! - powiedział marszałek. - Dam ci stałą posadę w kuchni i pozwolę ci przyglądać się, jak cesarz jada, jeśli zaprowadzisz nas do słowika, bo dziś wieczorem muszę go tu mieć.
Poszli więc wszyscy do lasu, gdzie zwykle śpiewał słowik, pół dworu im towarzyszyło; po drodze usłyszeli ryk krowy.
- O! - powiedział jeden z dworzan. - Macie słowika! Ileż to siły w tak małym stworzeniu! Słyszałem go z całą pewnością już dawniej!
- Nie, to krowy ryczą! - powiedziała mała pomywaczka. - Jeszcześmy daleko od słowika. 
Teraz żaby zarechotały w bagnisku. 
- Cudownie! - powiedział chiński kapelan. - nareszcie go słyszę. Śpiew jego brzmi, jak dzwonki kościelne.
- Nie, to żaby! - powiedziała mała pomywaczka. - Ale myślę, że już wkrótce go usłyszymy.
W tej chwili słowik zaczął kląskać.
- To on! - powiedziała dziewczynka. - Słuchajcie! Słuchajcie! Oto tam siedzi! - i pokazała małego, szarego ptaszka wysoko na gałęzi.
- Czyż to możliwe? - zawołał marszałek. - Inaczej go sobie wyobrażałem! jakże pospolicie wygląda. A może stracił swoją barwę na widok tylu wytwornych osób?
- Słowiczku! - zawołała głośno dziewczynka. - Nasz łaskawy cesarz życzy sobie, abyś przed nim zaśpiewał!
- Z największą przyjemnością - powiedział słowik i zaśpiewał tak pięknie, że aż rozkoszą było go słuchać.
- Zupełnie szklane dzwoneczki. - powiedział marszałek. -  A jak pracuje to małe gardziołko! To dziwne, żeśmy go nigdy przedtem nie słyszeli. Będzie miał wielki sukces na dworze.
- Czy mam raz jeszcze zaśpiewać dla cesarza? - spytał słowik, który myślał, że cesarz jest obecny.
- Mój cudny słowiku! - powiedział marszałek. - Mam zaszczyt zaprosić cię na uroczystość dworską, na której oczarujesz jego cesarską mość twym zachwycającym śpiewam.
- Brzmi on co prawda najlepiej na tle drzew! - powiedział słowik, ale poleciał chętnie za nimi, gdyż słyszał, że taka jest wola cesarza.
Na  zamku wszystko porządnie wyczyszczono. Porcelanowe ściany i podłogi lśniły w blasku tysiąca złotych lamp; najpiękniejsze kwiaty, które umiały dzwonić, ustawiono w krużgankach i było tyle bieganiny i przeciągów, a dzwonki tak głośno dzwoniły, że tłumiło to wszystkie rozmowy.
Pośrodku dużej sali, w której znajdował się cesarz, umieszczono złoty pręt i na nim miał siedzieć słowik . Cały dwór zebrał się w sali, a małej pomywaczce pozwolono stać pod drzwiami, bo teraz była już kucharką nadworną. Wszyscy w swych najwspanialszych szatach przyglądali się małemu, szaremu ptaszkowi, a cesarz skinął mu głową.
 

 
A słowik śpiewał tak pięknie, że cesarzowi łzy stanęły w oczach, a gdy spłynęły mu po policzkach, słowik zaśpiewał jeszcze ładniej, tak że śpiew ten sięgał prosto do serca; cesarz cieszył się bardzo i powiedział, że zwiesi słowikowi swój złoty pantofel na szyi. Ale słowik podziękował i powiedział, że otrzymał już dostateczne wynagrodzenie.
- Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest dla mnie najdroższy skarb! Łzy cesarski mają cudowną moc! Wszyscy zgromadzeni świadkami, że jestem dość nagrodzony! - i śpiewał dalej swym słodkim, cudownym głosem.
- Tak uroczej kokieterii nie spotkałyśmy jeszcze nigdy w życiu! - mówiły damy dworu, a potem nabierały wody w usta i gdy ktoś do nich mówił, bulgotały i myślały, że są też słowikami. Cóż tu mówić! Nawet lokaje i pokojówki byli zadowoleni, a to dużo mówi, o bo im najtrudniej dogodzić. Tak, słowik naprawdę zdobył powodzenie.
Miał zostać na zawsze przy dworze, mieszkać we własnej klatce i dwa razy dziennie, a raz w mocy mógł wyfruwać na dwór. Dwunastu służących trzymało wówczas końce jedwabnych wstążek przywiązanych do jego nóżek. Taki spacer nie należał do przyjemnych.
Całe miast mówiło o niezwykłym ptaszku. Kiedy dwoje ludzi się spotkało, jeden mówił "sło", s drugi "wik", potem obaj wzdychali; rozumieli się doskonale. Jedenaścioro dzieci właścicieli sklepików z delikatesami nazwano jego i mieniem, ale żadne z nich nie umiało wydać ani jednej czystej nuty.
Pewnego dnia do cesarza nadeszła duża paczka, na której było napisane: "Słowik".
- Pewnie nowe dzieło o naszym sławnym ptaku! - powiedział cesarz; lecz nie była to książka, tyko małe arcydzieło zamknięte w pudełku. Był to sztuczny słowik, podobny do prawdziwego, ale cały wysadzany brylantami, rubinami i szafirami; wystarczyło go nakręcić, a śpiewał te same piosenki, co żywy ptak i przy tym porusza ogonem w dół i w górę, i błyszczał cały, i świecił srebrem i złotem. Na szyi miał wstążeczkę, a na niej napis: "Słowik cesarza Japonii jest niczym wobec słowika cesarz Chin".
- Ach, jakie to piękne! - zachwycili się wszyscy, a ten który przyniósł ptaka, otrzymał natychmiast tytuł " cesarskiego naddostawcy słowików".
- Niech zaśpiewają razem! Cóż to będzie cudowny duet! Więc ptaki śpiewały razem. Ale nie szło im dobrze, bo prawdziwy słowik śpiewał na swój sposób, a sztuczny ptak gwizdał podług mechanizmu.
- To nie jego wina! - powiedział muzyk nadworny. - Ma świetne wyczucie taktu i śpiewa według mojej szkoły.
Więc sztuczny ptak miał sam śpiewać. Śpiew jego podobał się równie jak śpiew prawdziwego słowika, a on sam o ileż piękniej wyglądał!
Błyszczał przecież cały jak bransolety i brosze.
Trzydzieści trzy razy pośpiewał ten sam kawałek i wcale się nie zmęczył; chciano go jeszcze słuchać, ale cesarz powiedział, że i żywy słowik musi coś zaśpiewać... Lecz gdzież on się podział? Nikt nie zwrócił uwagi, że słowik wyfrunął przez otwarte okno i poleciał do swych zielonych drzew.
- Cóż to znaczy? - zapytał cesarz, a wszyscy dworzanie ganili ptaka i mówili, że to niewdzięczne stworzenie. - Mamy przecież doskonalszego słowika! - mówili. I kazali mu znowu śpiewać; po raz trzydziesty czwarty usłyszeli tą samą melodię, ale nie umieli jej jeszcze powtórzyć, bo była bardzo trudna i muzyk nadworny chwalił sztucznego ptaka mówiąc, że przewyższa żywego słowika nie tylko swym ubiorem i brylantami, ale także i swą wewnętrzną wartością.
- Bo wiecie, moi państwo, a przede wszystkim, cesarzu, u prawdziwego słowika nigdy nie można przewidzieć, co nastąpi, a u sztucznego wszystko jest z góry określone! Tak będzie, a nie inaczej! Można wszystko objaśnić, można otworzyć mechanizm i pokazać, jak uczenie położone są walce, jak się kręcą sprężyny i jak co idzie za czym. 

 
- Jesteśmy tego samego zdania! - zawołali wszyscy, a muzyk otrzymał pozwolenie na to, aby najbliższej niedzieli pokazać sztucznego ptaka ludowi.
- Niech także usłyszą, jak śpiewa! - rozkazał cesarz.
Słyszeli więc i byli tak uszczęśliwieni, jak gdyby się upili na wesoło herbatą, co jest prawdziwie chińskim obyczajem. Mówili wszyscy: "Och!" i podnosili w górę wskazujące palce, i kiwali głowami. Ale ubodzy rybacy, którzy słyszeli prawdziwego słowika, mówili:
- To brzmi pięknie i nawet podobnie do tamtego, ale czegoś tu brak, nie wiemy tylko czego.
Prawdziwego słowika wygnano z kraju i z państwa.
Sztucznego ptaka posadzono na jedwabnej poduszce tuż przy łóżku cesarza, naokoło niego ułożono wszystkie dary, które otrzymał, złoto i drogie kamienie, dano mu tytuł "śpiewaka cesarskiej sypialni" i otrzymał rangę pierwszego stopnia z lewej strony; lewą stronę bowiem cesarz uważał za godniejszą, bo z lewej strony jest serce, nawet u cesarza. Muzyk nadworny napisał dwadzieścia pięć tomów o sztucznym słowiku; dzieło było tak uczone i tak długie, i tak pełne najtrudniejszych chińskich wyrazów, że wszyscy ludzie mówili, iż przeczytali je i zrozumieli; inaczej nazwano by ich głupcami i deptano by im po brzuchach.
Tak przeszedł cały rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy umieli na pamięć każdy najmniejszy dźwięk śpiewu sztucznego ptaka, le to im się właśnie podobało, bo mogli śpiewać z nim razem. Nawet ulicznicy nucili: "Zizizi! Gluk, gluk, gluk!" A cesarz śpiewał tak samo. To było cudowne.
Pewnego wieczora jednak, gdy sztuczny słowik śpiewał w najlepsze, a cesarz leżał w łóżku i słuchał, coś w ptaku chrupnęło "trach", coś pękło "szurrr!" i  wszystkie kółka posypały się wkoło, a muzyka umilkła.
Cesarz wyskoczył natychmiast z łóżka i kazał zawołać nadwornego lekarza, ale cóż ten mógł pomóc! Wtedy zawołano zegarmistrza, który po długiej gadaninie i długim oglądaniu doprowadził ptaka nieco do porządku, ale powiedział, że trzeba go bardzo oszczędzać, bo tryby są wytarte, a nowych takich, żeby dobrze grał nie można sfabrykować. Było to wielki zmartwienie. Raz tylko do roku nakręcano ptaka i to już było za dużo. Ale wówczas muzyk nadworny wygłosił małą mowę, pełną dużych słów, o tym, że wszystko jest jak dawniej.
Upłynęło pięć lat i cały kraj zasmucił się wielce, bo cesarz, którego Chińczycy w gruncie rzeczy bardzo kochali, zachorował i powiadomiono, że ma umrzeć; obrano już nowego cesarza, lud stał na ulicy przed pałacem i pytał marszałka, jak się stary cesarz miewa.
"P!" - odpowiadał marszałek i potrząsał głową.
 

 
Zimny i blady leżał cesarz w swym wspaniałym łożu, cały dwór myślał, że już nie żyje; i jeden dworzanin za drugim wymykali się , by pozdrowić swego cesarza; kamerdynerzy wyszli z sali na ploteczki, a pokojówki pałacowe zapraszały znajomych na kawę. Wszystkie komnaty i krużganki wyłożono suknem, ażeby stłumić odgłosy kroków i wszędzie było cicho, cicho. Ale cesarz jeszcze żył, leżał sztywny i blady w swoim wspaniałym łożu, przysłoniętym kotarami z aksamitu, z ciężkimi, złotymi chwytami wysoko pod sufitem. Jedno okno było otwarte i księżyc zaglądał przez nie, oświetlając cesarza i sztucznego ptaka. Biedny cesarz ledwie oddychał, miał uczucie, jak gdyby coś usiadło mu na piersiach, otworzył oczy i zobaczył, że to była śmierć; siedziała na jego piersiach, włożyła sobie na głowę jego złotą koronę, w jedno rękę wzięła złotą szablę cesarza, w drugą jego wspaniałą chorągiew, a na około we wszystkich fałdach korony wyglądały ku cesarzowi dziwne twarze, niektóre brzydkie, inne znów miłe i łagodne; były to złe i dobre uczynki cesarza, które patrzyły na niego, podczas gdy śmierć siedziała mu na sercu.
- Pamiętasz? - szeptały jedna za drugą. - Pamiętasz? - I opowiadały mu tyle, że aż pot spływał mu z czoła.
- O tym nie wiedziałem - mówił cesarz. - Muzyka! Muzyka! Walcie w bęben chiński! Zagłuszyć to, co one tu mówią! - A one mówiły dalej i śmierć potakiwała głową, jak Chińczyk, na wszystko, co mówiono.
- Muzyka, muzyka - krzyczał cesarz. - Mały, złoty ptaszku! Śpiewaj mi, śpiewaj! Podarowałem ci tyle złota i kosztowności; zawiesiłem ci nawet mój złoty pantofel na szyi, śpiewaj mi, śpiewaj!
Ale ptak milczał; nie było nikogo, kto by go nakręcił, a on sam nie umiał przecież śpiewać; śmierć tymczasem spoglądała na cesarza wielkimi, pustymi oczodołami i było  cicho, tak przeraźliwie cicho.
Nagle tuż za oknem zabrzmiał najpiękniejszy głoś: to mały, żywy słowik usiadł na gałązce za oknem. Dowiedział się o tym, że jego cesarz potrzebuje pomocy i przyleciał, by mu śpiewam dodać otuchy i nadziei, a gdy śpiewał, bladły coraz bardziej i bardziej straszne postacie, krew zaczęła żywiej krążyć w słabym ciele cesarza i nawet śmierć, słuchając śpiewu, powiedziała:
- Śpiewaj słowiku, śpiewaj dalej.
- A dasz mi tę piękną złotą szablę? Dasz mi wspaniałą chorągiew? Dasz mi koronę cesarza? - I śmierć po kolei oddawała każdą z kosztowność za jedną pieśń, a słowik śpiewał dalej o cichym cmentarzu, gdzie rosną białe róże, gdzie pachnie dziki bez, a trawa rozwija się skrapiana łzami tych, którzy żyją; wtedy śmierć poczuła nagle tęsknotę za swoim ogrodem i w kształci białej, chłodnej mgły uniosła się za okno.
- Dzięki ci, dzięki - powiedział cesarz - mały ptaszku z nieba! Znam cię przecież dobrze! Wygnałem cię z mego państwa! A jednak odpędziłeś twym śpiewem złe moce od mego łoża, a śmierć z mego serca! Jakże ci mam podziękować?
- Wynagrodziłeś mnie już, cesarzu! - powiedział słowik. - Widziałem łzy w twoich oczach, kiedy śpiewałem przed tobą po raz pierwszy, a tego nie zapomnę ci nigdy! To są klejnoty, które radują serce śpiewaka; ale śpij teraz, obudź się silny i zdrowy. Zaśpiewam ci coś jeszcze. 
Zaśpiewał, a cesarz pogrążył się w słodką drzemkę. Ach, jaki łagodny, pokrzepiający był sen!
Słońce świeciło przez okno, gdy obudził się zdrów i pełen sił. Z jego służby nikt jeszcze nie wrócił, bo myśleli, że cesarz nie żyje, ale słowik był przy nim i wciąż jeszcze śpiewał. 
- Musisz zostać ze mną na zawsze - powiedział cesarz - będziesz śpiewał wtedy tylko, gdy sam zechcesz, a sztucznego ptaka karzę rozbić na tysiące kawałków.
- Nie czyń tego - powiedział słowik - przecież zrobił tyle dobrego, ile mógł. Zatrzymaj go przy sobie jak dawniej. Nie mogę zbudować gniazd mego i mieszkać w pałacu, ale pozwól mi przylatywać od czasu do czasu, gdy sam będę miał ochotę; będę wieczorami siadywał na gałązce za oknem i śpiewał ci pieśń, która napełni cię radością i dobrymi myślami! Będę śpiewać o szczęśliwych i o tych ,którzy cierpią! Będę śpiewać o dualnej harmonii i o wszystkim, co ukryte jest przed twoimi oczami! Mały ptak zagląda wszędzie: do biednych rybaków, pod achy wieśniaków, do wszystkich, którzy z dala są od ciebie i twego dworu! Kocham twe serce więcej od twojej korony, ale jednak korona ma w sobie czar złudnej świętości! Będę przylatywać, aby ci śpiewać! Tylko jedno musisz mi przyrzec!
- Wszystko - powiedział cesarz i wyprostował się w swych cesarskich szatach, w które sam się oblókł, a do serca przycisnął szablę okutą ciężkim złotem.
- O jedno tylko cię proszę. Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci mówi o wszystkim. Tak będzie nam lepiej. - I słowik wyfrunął przez okno.
Służba weszła do sypialni by popatrzeć na zmarłego cesarza.
Stanęli jak wryci, a cesarz powiedział:
- Jak się macie?
 
Hans Christian Andersen:))