Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

sobota, 7 grudnia 2013

Bzowa Babuleńka


Był sobie pewnego razu mały chłopczyk; przeziębił się na spacerze, przemoczył sobie nóżki, ale nikt nie mógł pojąć, jak to się mogło zdarzyć, bo pogoda była ładna i sucha. Mama rozebrała go, położyła do łóżka i kazała przynieść imbryczek, aby zaparzyć mu herbaty z kwiatów dzikiego bzu na poty.
W tej samej chwili do pokoju wszedł miły staruszek, który mieszkał w tym samym domu na górze; staruszek ten żył samotnie, bo nie miał żony ani dzieci, ale kochał wszystkie dzieci i potrafił opowiadać tak piękne bajki, że aż miło.
- Wypij herbatę - powiedziała mama - to może pan opowie ci bajkę!
- Gdybym tylko mógł wymyślić coś nowego! - powiedział staruszek i przyjaźnie kiwnął głowa. - Ale gdzież ten mały zamoczył sobie nogi? - spytał. - Gdzie?
- Tak - powiedziała mama - tego nikt nie wie.
- Czy powiesz mi bajkę? - spytał chłopczyk.
- Tak, ale musisz mi powiedzieć dokładnie, bo chcę wpierw wiedzieć, jak głęboki jest rynsztok na małej uliczce, którą idziesz do szkoły.
- Akurat do połowy kostek! - odpowiedział chłopiec. - Ale na to trzeba wejść w najgłębszą dziurę.
- Tak, tak, stąd mamy mokre nogi!... - powiedział staruszek. - Miałem ci co prawda opowiadać bajkę, ale nie pamiętam już żadnej!
- Nie potrzebuje pan wymyślać! - odezwał się chłopczyk. - Mama mówi, że wszystko, na co pan spojrzy, przemienia się natychmiast w baśń, a czego się pan dotknie, staje się najpiękniejszą historyjką!
- Ale wymyślone bajki i historyjki są do niczego, prawdziwe zaś przychodzą same, stukają w czoło i powiadają: "Oto jestem!"
- Czy już zaraz stuknie? - spytał chłopczyk. A mama śmiała się, sypała kwiat bzu do imbryczka i zalewała wrzącą wodą.
- Opowiedz, opowiedz!
- Byłoby dobrze, gdyby bajka chciała przyjść wtedy, kiedy się ją wzywa, ale to wielka dama, przychodzi tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Czekaj! - powiedział nagle. - Już mamy! Uważaj, teraz siedzi na imbryczku!
Chłopczyk spojrzał w stronę imbryczka, pokrywka wznosiła się coraz wyżej i wyżej, i zaczęły spod niej wychodzić świeże i piękne kwiaty dzikiego bzu, a potem na wszystkie strony wystrzeliły duże gałęzie; rosły coraz wyżej i wyżej, i przemieniły się w najpiękniejszy krzew; w drzewo po prostu, które rozrosło się aż do łóżka i odsunęło firanki. Ach, jakież to były kwiaty! Jaki zapach! A na drzewie siedziała stara, miła babunia w dziwacznej sukni, całej zielonej jak listki bzu i przetykanej białymi kwiatami - nie można było wręcz odróżnić, czy to była suknia, czy też listki i kwiaty.
- Jak się ta babcia nazywa? - spytał chłopczyk.
- Rzymianie i Grecy - powiedział starszy pan - nazywali ją driadą; ale my tego już nie rozumiemy. W domkach marynarzy weteranów wymyślili dla niej lepszą nazwę - mówili na nią Bzowa Babuleńka. Przedstawiam ci ją! Uważaj tylko; słuchaj pilnie i przypatrz się temu pięknemu krzakowi!
Zupełnie takie samo duże, kwitnące drzewo stoi przy domkach weteranów. Rośnie ono w rogu małego, ubogiego ogródka; pod tym drzewem siedziała w rozkosznym blasku słońca para staruszków: był to stary marynarz i jego stara żona; byli już pradziadkami i wkrótce chcieli świętować złote wesele, tyle tylko, że zapomnieli, jaka to była data, a Bzowa Babuleńka siedziała na krzaku i wyglądała tak samo wesoło jak teraz.
- Wiem dobrze, kiedy jest wasze złote wesele! - powiedziała, ale oni jej nie słyszeli, bo wspominali dawne lata.
- Tak, czy pamiętasz - powiedział stary marynarz - jak byliśmy całkiem mali, biegaliśmy i bawiliśmy się razem. To było na tym samym podwórku, gdzie teraz siedzimy, sadziliśmy w ziemi patyki i miał to być ogród!
- Tak - powiedziała staruszka - przypominam to sobie świetnie; polewaliśmy patyczki, a jeden z nich, pęd bzu, wypuścił zielone listki i wyrosło z niego wielkie drzewo, pod którym my starzy, teraz siedzimy.
- Tak, rozumie się - mówił staruszek - tam w kącie stała balia z wodą, tam pływał mój stateczek; sam go wystrugałem; jakże świetnie pływał! ale wkrótce zacząłem pływać na innym statku.
- Tak, ale przedtem jeszcze chodziliśmy do szkoły i uczyliśmy się - powiedziała staruszka - a potem była nasza konfirmacja; płakaliśmy oboje; a popołudniu poszliśmy ręka w rękę na Okrągłą Wieżę i patrzyliśmy na świat z wysoka; ponad Kopenhagą i morzem; potem poszliśmy do Frederiksbergu, gdzie król i królowa pływali po kanałach w wspaniałej łodzi.
- A potem już pływałem inaczej i to przez długie lata daleko, daleko w ogromnej podróży!
- Tak często płakałam przez ciebie - powiedziała staruszka - myślałam, że już umarłeś i że leżysz głęboko na dnie morza, kołysany przez wielkie fale. Czasem wstawałam w nocy  i patrzyłam, czy obraca się chorągiewka, która wskazuje pogodę; obracała się, ale ty nie wracałeś! Przypominam sobie dokładnie, jak pewnego dnia, kiedy deszcz lał strumieniami, przyjechał śmieciarz, zeszłam na dół, by opróżnić śmietniczkę, zatrzymałam się w drzwiach. Cóż to była za okropna pogoda! Gdy stałam przy drzwiach, przyszedł listonosz i wręczył mi list; był od ciebie, jakąż długą odbył drogę! Rozerwałam kopertę i zaczęłam czytać, śmiałam się i płakałam, byłam tak szczęśliwa! W liście pisałeś, że jesteś w ciepłych krajach, tam gdzie rosną ziarnka kawy. Cóż to musi być za cudowny kraj! Opisywałeś tak wiele, a ja widziałam to wszystko przez strugi deszczu, stojąc że śmietniczka w ręku. I wtedy poczułam nagle, że ktoś mnie obejmuje w pół...
- I wymierzyłaś mu mocny policzek, że aż klasnęło...
- Nie wiedziałam przecież, że to byłeś ty; przyszedłeś tak nieoczekiwanie, jak i twój list. I byłeś tak piękny (i teraz jesteś piękny), miałeś w kieszeni dużą, żółtą, jedwabną chustkę do nosa i błyszczący kapelusz na głowie: byłeś taki wytworny; jakaż to była straszna pogoda i jak okropnie wyglądała ulica!
- Potem pobraliśmy się - powiedział staruszek - przypominasz sobie? A potem urodził się nasz pierwszy syn, a potem Maria i Niels, i Piotr, i Hans Christian.
- Dzieci wyrosły na porządnych ludzi, wszyscy je lubili.
- I ich dzieci znowu miały dzieci - powiedział stary marynarz - a nasze prawnuki, ileż w nich życia! Zdaje mi się, że to o tej porze roku był nasz ślub.
- Tak, to właśnie dzisiaj jest rocznica, wasze złote gody - powiedziała Bzowa Babuleńka i wyjrzała spoza głów staruszków, ale oni myśleli, że to sąsiadka im się kłania; spojrzeli na siebie i wzięli się za ręce. Zaraz potem przyszły dzieci i wnuki; wiedzieli oni dobrze, że to był dzień złotych godów, winszowali już rano, ale staruszkowie o tym zapomnieli, choć tak dobrze pamiętali, jak to było przed laty. A drzewo bzu pachniało tak mocno i blask zachodzącego słońca padał na twarze staruszków; oboje mieli zaróżowione policzki; najmłodsze z dzieci ich dzieci tańczyło naokoło nich i wołało radośnie, że w tak uroczysty wieczór powinny być gorące kartofle na kolację; a Bzowa Babuleńka pozdrawiała ich z gęstwiny drzewa i razem z innymi wołała: - Niech żyją!
- Ależ to wcale nie była bajka - powiedział chłopczyk, który słuchał opowiadania. 
- Tak, to bajka! Musisz zrozumieć - powiedział staruszek, który opowiadał - zapytajmy Bzowej Babuleńki.
- To nie była bajka - odpowiedziała Babuleńka - ale zaraz będzie. Właśnie z rzeczywistości rodzi się najdziwniejsza baśń w świecie; inaczej przecież z małego imbryczka nigdy by nie mógł wyrosnąć tak piękny krzak bzu. - Potem wyjęła chłopczyka z łóżka, przycisnęła go mocno do swojego łona i gałązki, pełne pachnącego kwiecia, zamknęły się nad nimi; znajdowali się teraz w najpiękniejszej altanie; i oto wznieśli się w powietrze, było niewypowiedzianie piękne. Bzowa Babuleńka przemieniła się nagle w małą, milutką dziewczynkę, suknia jej była z tego samego zielonego materiału w białe kwiaty, u piersi miała przepięty kwiat bzu, a naokoło złocistych kędziorów - wianek z kwiatów bzu; oczy jej były takie duże i tak bardzo niebieskie, jakże cudownie było na nią patrzeć; pocałowali się z chłopczykiem i oboje byli równi wiekiem i tak samo radośni. 
Trzymając się za ręce wyszli z altanki i znaleźli się w pięknym ogrodzie rodzinnego domu; na zielonym trawniku stała przywiązana do słupa ojcowska laska. Dla dzieci laska ta żyła; wystarczyło by jej dosiedli, a błyszcząca rękojeść zamieniała się we wspaniałą parskającą głowę, powiewała czarna, długa grzywa, cztery smukłe, mocne nogi ruszyły z kopyta. Zwierzę było silne i odważne; galopem pomknęli na około trawnika.
- Teraz pojedziemy daleko - powiedział chłopiec - pojedziemy do dworu, gdzieśmy byli przed rokiem!
Kręcili się wciąż wokoło  trawnika, a dziewczynka, która, jak wiemy, nie była nikim innym, tylko Bzową Babuleńką, wołała:
- Teraz jesteśmy na wsi! Czy widzisz przy drodze tę chatę z wielkim piecem, który wygląda jak olbrzymiej wielkości jajo? Krzew dzikiego bzu rozwinął swe gałęzie, a kogut spaceruje i wygrzebuje dla kur ziarna; widzisz, jak się puszy... Teraz jesteśmy obok kościoła, który stoi wysoko na pagórku pomiędzy wielkimi dębami; jeden dąb jest już na wpół spróchniały. Teraz jesteśmy przy kuźni, gdzie pali się ogień i półnadzy ludzie wala młotami, tak że iskry rozsypują się daleko wkoło. W drogę, w drogę do domu! 
I wszystko, o czym mówiła dziewczynka, siedząc na kiju, przesuwało się obok nich, chłopiec to widział, a przecież tylko objeżdżali trawnik dokoła. Potem bawili się na ogrodowej ścieżce i urządzili sobie mały ogródek; dziewczynka wyjęła z włosów kwiaty bzu i zasadziła je w ziemi, a kwiaty zaczęły rosnąć zupełnie tak samo jak wtedy u staruszków, gdy byli jeszcze małymi dziećmi. Tak samo jak tamci chodzili trzymając się za ręce, ale nie poszli na Okrągłą Wieżę, ani do królewskiego ogrodu; nie - dziewczynka objęła chłopczyka i wznieśli się wysoko do góry, pofrunęli daleko nad całą Danią; była wiosna, a potem było lato, a potem jesień i wreszcie zrobiła się zima, i tysiące obrazów odbijało się w oczach, i w sercu chłopca, a dziewczynka śpiewała bezustannie:
- Nigdy tego nie zapomnisz!
Podczas tego całego lotu dziki bez pachniał tak słodko i tak cudnie; chłopiec widział po drodze różne krzewy i zielone buki, ale bez pachniał jeszcze piękniej, bo jego kwiaty leżały na sercu dziewczynki, a chłopiec przytlał tam często w czasie lotu swoją głowę.
- Tu jest pięknie wiosną - powiedziała dziewczynka i zatrzymali się w świeżo zazielenionym bukowym lesie, gdzie mocno pachniały macierzanki i różowe anemony tak ślicznie wyglądały pośród traw.
- Gdyby to wiecznie była wiosna w pachnącym, duńskim, bukowym lesie!
- Tu jest pięknie latem - powiedziała dziewczynka, gdy przejeżdżali koło starych dworów pamiętających rycerskie czasy, gdzie czerwone mury i zębata szczyty odbijały się w kanałach, po których pływały łabędzie, wpatrzone w stare, ciemne aleje. Na polu zboże falowało jak jezioro; w rowach rosły żółte i czerwone kwiaty, a w zaroślach dziki chmiel i kwitnące powoje; a wieczorem wschodził księżyc duży i okrągły, siano na łąkach pachniał tak słodko. Tego nie zapomina się nigdy.
- Tu jest cudnie jesienią - powiedziała dziewczynka. Powietrze stało się o wiele bardziej błękitne i przezroczyste, las zaczął się mienić czerwonymi, zielonymi i żółtymi barwami; ruszyły psy myśliwskie i całe gromady dzikich ptaków wznosiły się krzykiem nad kurhanami, gdzie krzaki jeżyn porastały stare kamienie; morze było czarno błękitne, pokryte białymi żaglami; a na klepisku siedziały stare kobiety, dziewczyny i dzieci, i wrzucali chmiel do dużego naczynia; młodzi śpiewali pieśni, a starzy opowiadali baśni o krasnoludka i czarodziejach. Nigdzie chyba nie mogło być piękniej! 
- Tu jest cudnie zimą - powiedziała dziewczynka. Wszystkie drzewa pokryły się białym szronem i wyglądały jak białe korale, śnieg skrzypiał pod nogami, jak gdyby się ciągle miało nowe buciki, a z nieba spadały gwiazdy jedna za drugą. W pokoju zapalono choinkę, zjawiły się podarunki, zapanowała wesołość. Na wsi, w chłopskiej izbie, rozbrzmiewały dźwięki skrzypiec i zapachniały pieczone jabłka; nawet najuboższe dziecko mówiło:
- Jednak pięknie bywa w zimie!
Tak, było pięknie. Dziewczynka pokazywała chłopcu wszystko i wciąż jeszcze pachniał bez i wszędzie powiewała czerwona chorągiew z białym krzyżem, ta sama chorągiew, pod której cieniem żeglował stary marynarz*. Potem mały chłopiec wyrósł na młodzieńca i musiał pojechać daleko, do ciepłych krajów, gdzie rośnie kawa;  

ale przy pożegnaniu dziewczynka wzięła jeden z kwiatów dzikiego bzu, które nosiła na sercu i dała mu na przechowanie; chłopczyk przyjął kwiat i w dalekich krajach, ile razy patrzyła na niego, wspominał i im więcej mu się przypatrywał , tym wydawał mu się świeższy; zdawało mu się wtedy, że czuje zapach duńskiego lasu i pomiędzy listkami kwiatu widzie wyraźnie małą dziewczynkę, jej duże niebieskie oczy i że słyszy, jak do niego szepcze:
- Tu jest cudnie wiosną, latem, jesienią i zimą! - A wtedy setki obrazów przesuwało się przez jego myśli.
Tak upłynęło wiele lat: młodzieniec przemienił się w staruszka, który siadał ze swą starą żoną pod kwitnącym drzewem; trzymali się za ręce, zupełnie jak pradziadek i prababka w domkach weteranów; i tak samo jak tamci rozmawiali o dawnych czasach, o złotym weselu. Mała dziewczynka z niebieskimi oczami i kwiatami dzikiego bzu we włosach siedziała wysoko na drzewie, kiwała przyjaźnie do staruszków i mówiła:
- Dziś jest wasze złote wesele! - Potem wzięła dwa kwiaty ze swego wianka, pocałowała je; zabłysły jak srebro, później jak złoto; a kiedy je włożyła na głowy staruszków, każdy kwiat przemienił się w złota koronę; wtedy siedzieli oboje pod kwitnącym drzewem, jak król i królowa, i staruszek zaczął opowiadać staruszce historię o Bzowej Babuleńce tymi samymi słowami, jak słyszał ją w dzieciństwie i dziwili się oboje, że historia ta tak był podobna do ich życia, a tym, że była tak podobna, zachwycali się najbardziej.
- Tak, tak! - powiedziała dziewczynka w gąszczu drzewa. - Niektórzy nazywają mnie Bzową Babuleńką, inni driadą, ale naprawdę nazywam się Wspomnieniem; to ja siedzę na drzewie , które ciągle rośnie i rośnie, to ja wspominam i opowiadam historię!
Pokaż mi, czy masz jeszcze twój kwiat.
I wtedy staruszek otworzył swą dłoń. Leżał tak kwiat dzikiego bzu tak świeży, jak gdyby do dopiero co tam położono. Wspomnienie kiwnęło przyjaźnie głową. Staruszkowie siedzieli w swych złotych koronach na drzewach w czerwonym blasku zachodzącego słońca, zamknęli oczy i... i... bajka się skończyła.
Chłopczyk leżał w łóżku i nie wiedział, czy śniło mu się to, czy słuchał bajki; imbryczek do herbaty stał na stole, ale nie wyrosło z niego drzewo dzikiego bzu, a stary pan, który opowiadał bajkę, stał w drzwiach i zaraz sobie poszedł.
- Jakie to było piękne! - powiedział chłopczyk. - Mamo, byłem na południu!
- Rozumie się! powiedziała mama. - Po dwóch filiżankach gorących ziółek może się wydawać, że się było w ciepłych krajach! - I przykryła go mocno, żeby się nie przeziębił. - Spałeś smacznie, podczas gdy sprzeczałam się ze starszym panem, czy to była bajka, czy prawdziwa historia!
- A gdzie jest Bzowa Babuleńka?
- W imbryczku! - odpowiedziała mama. - I niech tam sobie siedzi.

*W Danii istniej zwyczaj ozdabiania w niedzielę wszystkich letnich domów flagą narodową, czerwoną z białym krzyżem. 



Hans Christian Andersen:))