Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Bajka o jednym takim, co wyruszył w świat, żeby strach poznać



Pewien ojciec miał dwóch synów. Starszy z nich był mądry i roztropny, zawsze umiał sobie ze wszystkim poradzić. Młodszy zaś był głupi, niczego nie potrafił się nauczyć ani niczego pojąć, a ludzie patrząc na  mówili: 
- Oj, będzie on jeszcze dla ojca utrapieniem!
Jeśli w domu było co do roboty, to zawsze starszy musiał się tym zająć. Niechby jednak ojciec zechciał wysłać go gdzieś późnym wieczorem albo zgoła nocą, a droga wiodła przez cmentarz czy inne strach budzące miejsce, chłopiec odpowiadał: 
- Ach, nie, ojcze tamtędy nie pójdę, bo mnie strach bierze! 
I bał się naprawdę. Kiedy czasem wieczorami przy kominie opowiadano historie, od których dreszcz słuchaczy przenikał, wówczas coraz to ktoś mówił:
- O rety, aż strach człowieka bierze!
Młodszy z braci siedział sobie wtedy w kącie, przysłuchiwał się wszystkiemu i ani razu nie mógł pojąć, co te słowa znaczą.
- Ludzie wciąż mówią: "strach bierze! strach bierze!" a mnie nigdy strach nie bierze. Musi to być znów jakaś sztuka, której ja nie potrafię.
I oto nadszedł czas, że ojciec rzekł do niego:
- Słuchaj no, ty tam, w kącie, jesteś już duży i silny, powinieneś się czegoś nauczyć, żeby na chleb zarobić. Widzisz, jak się twój brat stara, a z ciebie, choćbym flaki wypruł, nic nie wykrzeszę.
- Ach, mój ojcze - odparł syn - ja bym bardo chciał czegoś się nauczyć. Gdyby już przyszło co do czego, to chciałbym się dowiedzieć, jak to jest, kiedy człowieka strach bierze; bo ja tego nie wiem.
Starszy brat słysząc to wybuchnął śmiechem i pomyślał: "Ależ kiep z tego mojego brata, on chyba nigdy nie wyrośnie na ludzi. Kto chce zbierać plonu musi ziarno zasiać".
Ojciec zaś westchnął i odrzekł synowi: 
- Strach to ty jeszcze poznasz, ale na chleb tym nie zarobisz. 
Wkrótce potem przyszedł do nich w odwiedziny zakrystian. Ojciec zwierzył mu się ze swych trosk, opowiedział, jak to jego młodszy syn do niczego się nie nadaje, nic nie umie i niczego się nie uczy.
- Dacie wiarę, kumie, pytam go, jak też by chciał na chleb zarobić, z on na to, że chciałby poznać strach.
- Jeśli tylko o to chodzi - odparł zakrystian - to może go u mnie poznać; przyślijcie go, a ja mu już dam nauczkę.
Ojciec ucieszył się, myślał sobie bowiem: "Przynajmniej smarkacz dostanie trochę po nosie".  
Zakrystian wziął więc chłopca do siebie i kazał mu dzwonić w dzwony. Po upływie dni kilku zbudził go o północy, ściągnął z łóżka, polecił mu, aby poszedł na wieżę kościelną i uderzył w dzwony. "Już ja cię nauczę, co to strach", i chyłkiem pobiegł pierwszy ku wieży, tak że kiedy chłopak znalazł się na górze i obrócił się, by chwycić za sznur, ujrzał na schodach, naprzeciw okna, jakąś biała postać.
- Kto idzie? - zawołał, lecz postać nie odpowiedziała i nie drgnęła. - Odezwij się - krzyknął - albo zmykaj, czego tu szukasz po nocy!
Zakrystian stał dalej nieruchomo, żeby chłopiec wziął go za ducha.
- Co tu robisz? - krzyknął chłopiec po raz drugi. - Mów, jeśli masz uczciwe zamiary, bo zrzucę cię ze schodów!
Strachy na lachy, pomyślał zakrystian nie odzywając się i stał, jakby był z kamienia.
Chłopiec krzyknął do niego po raz trzeci, a kiedy i to okazał się daremne, zamachnął się i zepchnął ducha ze schodów, tak że stoczył się on o dziesięć stopni niżej i legł gdzieś w kącie. Uderzywsz w dzwon, chłopiec wrócił do swojej izdebki, bez słowa położył się do łóżka i zasnął. Żona zakrystiana długo czekała na męża, którego jak nie było, tak nie było. Lęk ją w końcu ogarnął, zbudziła chłopca i spytała:
- Nie wiesz, gdzie się podział mój mąż? Poszedł na wieżę jeszcze przed tobą. 
- Nie - odrzekł chłopiec - ale ktoś tam stał na schodach naprzeciw okna, a że nie chciał mi odpowiedzieć ani ruszyć się z miejsca, wziąłem go za złodzieja i zepchnąłem. Trzeba by tam pójść i zobaczyć, czy to pan zakrystian, a jeśli tak, to bardzo mi przykro.
Kobieta pobiegła czym prędzej i znalazła swego męża w kącie na schodach, jęczącego, ze złamaną nogą.
Zniosła go na dół, po czym, głośno lamentując, pospieszyła do ojca chłopaka. 
- Wasz syn - wyrzekła - doprowadził do strasznego nieszczęścia, zepchnął mojego męża ze schodów, tak że biedak nogę złamał. Zabierajcie sobie tego nicponia z naszego domu!
Ojciec przeraził się, przybiegł w te pędy i jął besztać syna.
- Co to znaczy, coś ty narobił, chyba diabeł się opętał.
- Ojcze - odparł chłopiec - wysłuchajcie mnie, jam niewinny. On stał tam przecież wśród nocy niby jakiś łotr, co ma najgorsze zamiary. Nie wiedziałem, kto to taki, i trzykroć go wzywałem, by przemówił albo poszedł sobie.
- Ach- rzekł ojciec - wciąż tylko nieszczęścia na mnie ściągasz. Zejdź mi raz wreszcie z oczu, nie chcę cię już nigdy więcej widzieć.
- Dobrze, ojcze, zrobię to chętnie, zaczekajmy tylko aż dzień nastanie, wtedy wyruszę w świat, aby strach poznać i posiąść jakąś sztukę, żeby na życie zarobić.
- A uczże się, czego tam chcesz - rzekł ojciec - nic mnie to nie obchodzi. Masz tu pięćdziesiąt talarów i ruszaj w szeroki świat, ale nie mów nikomu, skąd pochodzisz i kto jest twoim ojcem, bo tylko wstyd byś mi przyniósł. 
- Dobrze, ojcze, jeśli taka jest wsza wola i niczego więcej ode mnie nie żądacie, bez wahania ją spełnię.
z nastaniem dnia chłopiec schował pięćdziesiąt talarów do kieszeni i wyszedł na szeroki gościniec, mrucząc sobie pod nosem:
- Żebym tylko mógł strach poznać! żebym mógł strach poznać! 
W pewnej chwili nadszedł człowiek, który posłyszał tę jego rozmowę  sobą samym, przebyli kawałek drogi razem, a kiedy znaleźli się w miejscu, skąd widać było szubienicę, człowiek ów odezwał się: 
- Popatrz, no, tam stoi drzewo, pod którym siedmiu zuchów urządziło sobie weselisko  z córką powroźnika, a teraz wszyscy razem uczą się fruwać: usiądź sobie koło nich i poczekaj, aż noc zapadnie, wtedy już poznasz, co to strach.
- Jeśli tyle tylko potrzeba - rzekł chłopiec - to zaiste trudno o rzecz łatwiejszą. Za to, że w tak prosty sposób poznam, co to strach, dostaniesz ode mnie  pięćdziesiąt talarów, przyjdź tu po nie jutro rano.
Poszedł pod szubienicę, usiadł sobie i czekał, a zapadnie wieczór. Zimno mu się zrobiło, więc rozpalił ognisko. Około północy powiał jeden wiatr tak przejmujący, że mimo ognia chłopiec trząsł się z zimna. Kiedy zaś wisielcy chybotali się na wietrze uderzając o siebie nawzajem, pomyślał: "Jeśli ty marzniesz tu na dole przy ogniu, to jak oni tam na górze muszą marznąć i dygotać". A że był miłosiernego serca, przystawił drabinę, wdrapał się na nią, odczepił jednego po drugim i wszystkich siedmiu zniósł na ziemię. Podsycił ogień, rozdmuchał go i posadził ich wkoło, by się ogrzali, ale wisielcy siedzieli bez ruchu, a odzienie ich zajęło się od płomienia. Chłopiec rzekł im: 
- Przestańcie się tak gapić, bo was z powrotem powiszę.
Umarli wszelako wcale go nie słyszeli, trwali niemo zapatrzeni w ogień, który trawił ich łachmany. Chłopiec rozzłościł się wreszcie i powiedział:
- Jeśli sami nie chcecie dawać na siebie baczenia, to ja wam pomóc nie zdołam, nie mam najmniejszej ochoty spłonąć razem z wami.
I powiesił ich z powrotem, wszystkich po kolei. Sam zaś usiadł przy ognisku i usnął: nazajutrz przyszedł do niego ów człowiek po obiecane pięćdziesiąt talarów.
- No, jak tam, wiesz już co to strach?
- Nie, skądże - odparł chłopiec. - Ci z góry przez cały czas nawet pary z gęby nie puścili i tak się głupio zachowywali, że te nędzne stare szmaty, które mają na sobie, omal z dymem nie poszły. 
Człowiek miarkował, że tym razem będzie się musiał wyrzec pięćdziesięciu talarów i ruszył przed siebie: 
- Takiego cudaka jeszcze, jak żyję, nie spotkałem.
Chłopiec zaś poszedł swoją drogą i znów mruczał pod nosem: 
- Ach, żebym tak mógł strach poznać! Ach, żebym mógł strach poznać! 
Usłyszał to woźnica, który szedł za nim i zapytał:
- Ktoś ty?
- Nie wiem - odparł chłopiec.
- a skądeś? - pytał dalej woźnica.
- Nie wiem.
- A kto zacz twój ojciec?
- Tego nie mogę powiedzieć. 
- A co tam wciąż do siebie mruczysz?
- Och - odrzekł chłopiec - tak bym chciał poznać strach, ale nikt nie może mnie tego nauczyć.
- Przestań pleść trzy po trzy - powiedział woźnica - i chodź ze mną, postaram ci się o nocleg.
Chłopiec przyłączył się do woźnicy, a wieczorem dotarli do karczmy, gdzie postanowili przenocować. Ledwie przestąpili próg, chłopiec znów powiedział całkiem  głośno: 
- Żebym tak mógł strach poznać! Ach, żebym mógł strach poznać!
Karczmarz, słysząc to, roześmiał się i oświadczył: 
- Jeśli ci na tym tak bardzo zależy, to tutaj możesz mieć po temu przednia okazję.
- Ach, zamilcz lepiej - powiedziała karczmarka - niejeden zuch już ty życie postradał, szkoda byłoby takich pięknych oczu, gdyby miały światła dziennego nigdy więcej nie oglądać.
Chłopiec jednak oświadczył:
- Choćby to było nie wiem jak trudne, ja chcę koniecznie spróbować, po to przecież w świat wyruszyłem.
I tak długo nie dawał karczmarzowi spokoju, aż ten opowiedział mu wreszcie, że w pobliżu znajduje się zaklęty zamek, gdzie, kto by w nim nie czuwał przez trzy noce, każdy może się z pewnością przekonać, co to strach. Śmiałkowi, który by się na to ważył, król obiecał swoją córkę za żonę, a jest ona ponoć najpiękniejszą panną pod słońcem; w zamku tym ukryte są też wielkie skarby, strzeżone przez złe suchy, a uwolnione spod ich pieczy mogłyby z najnędzniejszego biedaka uczynić bogacza. Wielu już wchodziło do wnętrza tego zamku, ale nikt jeszcze z niego nie powrócił. Nazajutrz chłopiec stanął przed obliczem króla i rzekł: 
- Za pozwoleniem, chciałbym spędzić trzy noce w zaklętym zamku.
Król popatrzył na niego, a że mu się młodzieniec spodobał, rzekł doń: 
- Możesz jeszcze poprosić o trzy rzeczy, ale muszą to być martwe przedmioty i wolno ci będzie zabrać je z sobą na zamek.
Chłopiec zaś odpowiedział; 
- Przeto proszę o ogień, tokarkę i stół snycerski wraz z nożem.
Król za dnia jeszcze kazał zanieść mu to wszystko do zamku. Kiedy zmierzch już zapadł , chłopiec poszedł tam również, w jednej z komnat rozniecił jasny ogień, obok niego ustawił stół snycerski wraz z nożem, sam zaś usiadł na tokarce.
- Ach, żebym tak mógł poznać! - powiedział. - Ale tutaj na pewno tego nie doświadczę.
Około północy postanowił podsycić nieco ogień; kiedy weń dmuchał, nagle z kąta dobiegł go wrzask:
- Miau, miau, zimno nam!
- Głupie stworzenia - krzyknął - czego się drzecie? Skoro zimno, to chodźcie, usiądźcie przy ogniu i ogrzejcie się!
Ledwie to powiedział , jednym ogromnym susem przyskoczyły do niego dwa, wielkie, czarne koty, przysiadły po obu jego bokach i poczęły się w niego wpatrywać dzikimi, płonącymi oczami. Po chwili, kiedy się już rozgrzały, przemówiły:
- Może byśmy tak zagrali partyjkę, co, kolego? 
- Czemu nie? - odparł chłopiec - ale najpierw pokażcie mi wasze łapy. - Kiedy zaś koty wyciągnęły swoje pazury, skrzywił się: - Oj, strasznie długie macie paznokcie! Czekajcie, trochę wam je przytnę. - Chwycił oba zwierzaki za kark, postawił je na stole snycerskim i przyśrubował im łapy. - Popatrzyłem n wsze palce - powiedział - i odeszła mnie ochota na partyjkę - pozabijał je i wyrzucił przez okno wprost do wody. 
Ledwie uporał się z tymi dwoma potworami i zamierzał usiąść znów przy ogniu, że wszystkich kątów i zakamarków zaczęły wyłazić czarne koty i czarne psy uwiązane na rozżarzonych łańcuchach, coraz ich było więcej i więcej, aż nie mógł się od nich opędzić. Z wściekłym jazgotem jęły zadeptywać jego ognisko i rozgarniać je, chcąc zgasić. Przez chwilę przyglądał się temu spokojnie, ale w końcu złość go wzięła, chwycił nóż snycerski, krzyknął:
- Precz stąd, hołoto! - i ruszył do ataku. Poniektóre zwierzaki rozbiegły się pozostałe zaś wytłukł i powrzucał do stawu. Skoro to uczynił, wrócił do ogniska, rozdmuchał żar i zaczął przy nim grzać. Kiedy tak siedział, oczy zaczęły mu się kleić i ogarnęła go straszliwa senność. Rozejrzał się i zobaczył stojące w kącie wielkie łoże. 
- Ono mi się teraz w sam raz przyda - rzekł i położył się na nim. Nie zdążył jeszcze zamknąć oczu, kiedy łoże  z miejsca i zaczęło jeździć po całym zamku.
- No, dalejże, dalej! - wołał chłopiec, a łóżko gnało, wyjeżdżało po schodach i zjeżdżało, aż nagle: hop! przewróciło się do góry nogami, przykrywając go całym swoim spiętrzonym ciężarem.
Chłopiec rozrzucił kołdry i poduszki, wygrzebał się spod nich, powiedział: - Niech teraz jedzie, kto ma ochotę - położył się przy ogniu i spał aż do rana. O świcie nadszedł król, a widząc go leżącego na ziemi sądził, że strachy pozbawiły go życia i że ducha wyzionął.
- Szkoda ładnego młodzieńca - powiedział.
Słysząc to chłopiec podniósł się z ziemi i rzekł:
- Nic mi się jeszcze nie stało! 
Król zdumiał się, ale i ucieszył, po czym zapytał zucha, jak mu poszło.
- Bardzo dobrze - odparł - jedną noc mam za sobą, pozostały tylko dwie.
Kiedy zjawił się przed karczmarzem, ten zrobił wielkie oczy. 
- Nie wierzyłem - powiedział - że cię jeszcze żywego zobaczę. No i co, wiesz już, co to strach?
- Nie - odparł chłopiec - wszystko na próżno. Żeby mnie wreszcie ktoś tego nauczył!
Następnej nocy znów udał się do starego zamku, usiadł przy ognisku i jął powtarzać swoją starą śpiewkę:
- Żebym tak mógł strach poznać!
O północy rozległy się jakieś hałasy i łoskoty; zrazu przytłumione, potem coraz głośniejsze, na chwilę całkiem umilkły, po czym nagle z dzikim wrzaskiem wpadło przez komin pół ludzkiego ciała i legł u jego stóp. 
- Ejże - krzyknął chłopiec - a gdzie reszta, brakuje jeszcze drugiej połowy!
Wtedy hałas znów się rozpętał, w kominie coś zawyło, zahuczało i wpadła z niego rzeczona druga połowa.
- Czekaj no - powiedział chłopiec - rozdmucham ci wpierw ogień.
Ledwie zdążył to uczynić i obejrzał się za siebie, obie połowy już się zrosły 
na jego miejscu siedział odrażający człowiek.
- Oj, na to dy nie ma - rzekł chłopiec - ława jest moja.
Natręt nie chciał go puścić, ale chłopiec nie dał sobie w kaszę dmuchać, zepchnął tamtego siłą i usiadł z powrotem na swoim miejscu. z komina zaczęło wylatywać coraz więcej ludzkich postaci, jedna za drugą, przyniosły ze sobą dziewięć piszczeli i dwie trupie czaszki, po czym zabrały się do gry w kręgle. Chłopcu przyszła ochota, by się do nich przyłączyć.
- Hej tam, mogę z wami zagrać?
- Czemu nie, jeśli masz pieniądze.
- Pieniędzy ja mam dość, ale wasze kule nie są dość okrągłe. - Wziął obie trupie czaszki, włożył je do tokarki i obtoczył jak należy. - Teraz będą się lepiej turlać - rzekł. - No, do roboty, będzie zabawa na całego!
Włączył się do gry i stracił trochę pieniędzy, ale kiedy wybiła północ, wszystko znikło mu sprzed oczu. Położył się i spokojnie zasnął. Nazajutrz przyszedł król, ciekaw wiadomości.
- Jak tam był tym razem? - spytał. 
- Grałem kręgle - odparł - i przegrałem parę halerzy. 
- Nie było ci straszno?
- Ale gdzież tam, miałem tylko przednią zabawę. Żebym się tak wreszcie dowiedział, co to strach.
Trzeciej nocy znów usiadł n swojej ławce, mówiąc do siebie kwaśno:
- Żebym mógł poznać strach!
Było już późno, kiedy zjawiło się sześciu osiłków niosących trumnę.
- Cha, cha - wykrzyknął chłopiec - to ani chybi mój kuzynek, któremu się niedawno zmarło. I kiwnął palcem wołając:
- Chodź no tu kuzynku, chodź! Tamci postawili trumnę na ziemi, on zaś podszedł do niej i uniósł wieko: zobaczył tam martw człowieka. Dotknął jego twarzy, była zimna jak lód.
- Poczekaj - rzekł do niego - rozgrzeję cię trochę. 
Zbliżył się do ognia, potrzymał nad nim dłoń i położył ją na twarzy trupa, ten jednak pozostał zimny. Chłopiec wyjął go więc z trumny, usiadł przy ogniu, wciągnął sobie umarłego na kolana i zaczął mu rozcierać ręce, aby krew pobudzić do krążenia. Kiedy i to nie pomogło, przyszło mu do głowy: ' jak dwaj leżą w jednym łóżku, to jeden drugiego ogrzewa"; powlókł więc trupa do łóżka, przykrył go i położył się obok niego. Po krótkiej chwili ciało umarłego zrobiło się ciepłe i zaczęło się ruszać:
- Widzisz, kuzynku - powiedział chłopiec - to dlatego, że cię rozgrzałem!
Tamten zaś uniósł się i wrzasnął:
- A teraz cię uduszę!
- To tak jest twoja wdzięczność?! Zaraz wrócisz do swojej trumny! - krzyknął chłopiec, wziął tam na ręce, wrzucił do skrzyni i zatrzasnął wieko; wtedy zjawiło się sześciu osiłków i wyniosło trumnę.
- Wciąż mnie jakoś strach nie bierze - rzekł chłopiec do siebie - choćbym tu siedział do końca życia , to go nie znam.
Wtem do komnaty wszedł człowiek, który wzrostem przewyższał wszystkich poprzednich, a wygląd miał straszliwy; był to starzec z długą siwą brodą.
- Ej, ty śmiałku - zawołała - zaraz się dowiesz, co to strach, bo wkrótce umrzesz.
- Nie tak prędko - odparł chłopiec - jeśli mam umrzeć, to bez mojej woli się to nie obejdzie.
- Już ja sobie z tobą poradzę - rzekł potwór.
- Nie śpiesz się tak i nie bądź taki ; jestem równie silny jak ty, a może nawet silniejszy.
- To się jeszcze okaże - powiedział staruch - jeśli jesteś silniejszy ode mnie, to daruję ci życie; najpierw się zmierzymy.
Poprowadził go ciemnymi korytarzami do kuźni, chwycił siekierę i za jednym zamachem wgniótł w ziemię całe kowadło.
- Zrobię to jeszcze lepiej - powiedział chłopiec i podszedł do drugiego kowadła. Staruch stanął tuż, tuż, żeby przyjrzeć się z bliska, a jego długa broda zwisała nisko. Chłopiec zamierzył się siekierą, przebrał kowadło na pół i uwięził w szczelinie brodę starca.
- Mam cię teraz - powiedział - na ciebie kolej umierać.
Chwycił żelazny drąg i huknął nim starego, aż ten zaczął jęczeć i błagać o litość, i obiecywać mu niezmierzone bogactwa. Chłopiec wyciągnął siekierę i uwolnił brodę starca. Ten poprowadził go z kolei do zamkowej piwnicy i pokazał mu trzy skrzynie pełne złota.
- Z tego - rzekł - jedna trzecia należy się ubogim, jedna trzecia królowi reszta zaś tobie.
W tejże chwili wybiła dwunasta, upiór znikł, a chłopiec pozostał sam wśród ciemności.
- Jakoś się przecież stąd wydostanę - powiedział do siebie, po omacku odnalazł drogę do swojej komnaty i położył się spać przy ogniu. Nazajutrz przyszedł król, pytając:
- No, i co, poznałeś wreszcie, co to strach?
- Nie - odparł chłopiec - co to może być takiego? Był tu mój kuzyn i brodaty starzec, który pokazał mi w piwnicy skrzynie pełne złota, le nikt mi nie powiedział, co to strach.
Na to król: 
- Wybawiłeś zamek od czarów, dostaniesz moja córkę za żonę.
- Rad jestem ogromnie - odparł chłopiec - ale wciąż jeszcze nie wiem, co to strach.
Wyniesiono z piwnicy złoto i wyprawiono huczne wesele, ale młody król, chociaż bardzo kochał swoją małżonkę i czuł się na wyraz szczęśliwy, wciąż powtarzał:
- Żebym tak mógł strach poznać! żebym tak mógł strach poznać!
W końcu królową to znudziło. Pokojowa, chcąc ją pocieszyć powiedziała:
- Już ja znajdę sposób i nauczę go strachu.
Poszła nad potok, który płynął przez park i kazała sługom przynieść pełne wiadro kiełbi. Nocą, kiedy młody król spał, jego małżonka ściągnęła z niego koszulę i chlusnęła całym wiadrem zimnej wody z kiełbiami, które zaczęły się trzepotać wokół po łóżku. A wtem młody król jak się nie zerwie, jak nie wrzaśnie:
- O, rety, jak mi straszno, miła żono! Teraz reszcie wiem, co to strach.

Bracia Grimmm:))

piątek, 28 grudnia 2012

Żabi król



W dawnych, dawnych czsach, kiedy życzenia spełniały się jeszcze, żył król, którego wszystkie córki były bardzo piękne, ale najmłodsza była tak urocza, że nwet słońce, które wiele przecież widziało, dziwiło się, ilekroć spojrzało na jej twarzyczkę. W pobliżu zamku królewskiego rósł wielki, ciemny las, a  w tym lesie pod strą lipą był studnia. Gdy dzień był upalny, szła królewna do lasu i siadała na skraju chłodnej studni; aby zaś nude odgonić, wyjmowała z zanadrza złotą kulę, podrzucała ją wysoko w górę i chwytała: była to jej ulubona zabawka.
I oto zdarzyło się razu pewnego, że złota kula nie trafiła spowrotem do wzniesionych rączek królewny, lecz spadła na ziemię i potoczyła się wprost do wody. Królewn śledziła ją wzrokiem, ale kula zniknęła, a studnia tak była głęboka, że nie widać było dna. Rozpłakała się królewna i płakała coraz głosniej i nie mogła się uspokoić. A gdy tak zawodziła, usłyszała nagle głos:
- Co ci się stało, królewno? Płaczesz tak żałośnie, że kamień by się wzruszył.
Obejrzała się królewna, nie wiedząc, skąd pochodzi ten głos: i oto ujrzała żabę, która wytknęł z wody płska, brzydką głowę.
- Ach, to ty, stara ropucho? - rzekła. - Płaczę, bo złota kula wpadla mi do studni.
- Uspokój się i przestań plakać - odparła żaba - ja ci dopomogę. ale co mi dasz jeśli ci przyniosę spowrotn twoją zabawkę?
- Wszystko, czego zechcesz, kochana żabko - odrzekła królewna - moje suknie, perły i klejnoty, i zlotą koronę, którą noszę na głowie.
Ale żabka odparła:
- Nie trzeba mi sukien twoich i pereł, ani klejnotów, nie trzeba mi złotej korony. Ale jueżeli mnie polubisz, jeżeli zgodzisz się, abym była twoją towrzyszką zabaw, abym siedzial obok ciebie przy stole, jadła z twojego talerzyka, piła z twojego kubeczka i spała w twoim łóżku: jeżeli mi to przyrzekniesz, zejdę do studni i wydobędę ci złotą kulę.
- Ach dobrze - zawołała królewna - przyrzekam ci wszystko, czego zapragniesz, tylko przynieś mi złotą kulę.
Pomyslała zaś sobie:
- Co ta głupia ropuch plecie! Nie dość jej, że siedzi w wodzie ze swoimi towarzyszkami i rechocze? Żaba nie może przecież być towarzyszką człowieka!
Tymczasem żaba skoczyła do wody, a po chwili wnurzyła sie na powrót niosąc w pyszczku złotą kulę, którą rzuciła na trawę. Wielka była radość królewny, gay ujrzała swą ulubiną zabawkę. Szybko podniosła ją z ziemi i uciekła.
- Zaczekaj, zczekaj - wołwłw żaba - zabierz mnie ze sobą! Ja nie otrafię biegać tak szybko jak ty.
Ale na o jej się zdała najglosniejsze rechotanie? Króewna, nie słuchając jej, pobiegła do domu i wkrótce zapomniała o biednej żabie, która musiała wrócić do studni.
Nazajutrz, gdy królewna wraz z dworzanami zasiadł do odbiadu i zaczęła jeść obiad ze swego złotego talerzyka, rozległo się nagłe glosne klip, klap, kilp, klap na marmurowych schodach, a po chwili odezwał się glos pode drzwiami:
- Najmłodsza królewno, otwórz mi!
Królewna pibiegła do drzwi, a gdy je otworzyła, ujrzała żabę, siedzącą na progu. szybko zatrzasnęła drzwi i wróciła do stołu. Ale król spostrzegł wnet, jak była przerażona i jak jej biło serce, więc zapytał:
- Czego sie bisz, dziecię? Czy za drzwiami stoi olbrzym, który cię chce porwać?
- Ach, nie - rzekła królewna - to nie olbrzym, to szkaradna żaba.
- A czego on chce od ciebie?
- Ahc, ojcze, kiedy się wczoraj bawilam nad studnią, wpdła mi złota kula do wody. taka byłam zmartwiona i tak głosno płakałam, że żaba wyniosła mi kulę, a poniważ żądała tego koniecznie, żeby była moją towrzyszką zabaw, przyrzeklam jej. Ale przecież ja nie myślalam, że ona potrafi wyjść z wody!
Wtedy rozleglo się znowu pukanie i głos zawołał:


- Otwórz mi, króleno,
Królewno najmłodsza!
Czyś już zapomniała,
Coś mi przyrzekała,
Pod lipą cienistą,
Nad studzienką czystą?
Otwórz mi, królewno
Najmłodsza!

A król rzekł:
- Co obiecalaś, musisz spełnić. Idź więc i otwórz drzwi!
Królewna usluchała ojca, a żaba wskoczyła do pokoju i stanęła obok jej krzesla mówiąc:
- Podnieś mnie.
Zawahała się królewna, ale król spojrzal na nią surowym wzrokiem, więc chcąc nie chcąc podniosla żabę. Ale znalazłszy się na krześle żaba kazała się podnieść na stół, a gdy już tam siedziała, rzekła:
- Teraz podsuń mi swój złty talerzyk, abym mogł jeść z tobą.
Królewna spełniła jej życzenie, choć bardzo niechętnie. Żaba zjadała z apetytem, ale królewnie ani kęsek nie chcił przejść przez gardło. Wreszcie żaba najadła się i rzekła:
- A teraz zanieś mnie do swego pokoiku, pościel swoje łóżeczko i połóż się ze mną spać: zmęczona jestem bardzo.
Królewna rozpłakała się rzewnie ze strachu przed zimną żabą, której dotknąć się brzydziła i która miała spać w jej slicznym, czystm łóżeczku, ale król zmaszczył brew i rzekł:
- Nie wolno ci gardzic tym, kto ci dopomógł w nieszczęściu!
Ujęła więc królewna żabę w dwa palce, zaniosla do sewgo pokoiku i położyła w kącie. Ale gdy już lezała w łóżku, żeba przylazła wnet i rzekła:
- Weź mnie do swego łóżeczka, bo powiem ojcu.
Rozgniewała się piękna królewna, chwyciła żabę i z całych sił rzuciła ją o ścianę:
- Teraz już będziesz mogła wypocząć, szkaradna ropucho!
Ale gdy żaba spadła, jakże się królewna zdziwiła widząc zamiast jej królewicza o pięknych o czach! Za zgodą króla został on jej towrzyszem i mężem. I powiedzial jej, że zła czrownica zamieniła go w żabę, a nikt prócz królewny nie mógł go wybawić. Na zajutrz, gdy słońce zbudziło ich ze snu, zajechał powóz, który miał ich zwieźć do państw królewicza. Osiem białych koni, z pióropuszami na głowach i złotymi łańcuchami zamiast u przęży, rżało niecierpliwie, a z tyłu stał służący młodego królewicza, zwany wiernym Henrykim. Gdy królewicz został przemieniony w żabę, wiernego henryka ogarnęła taka rozacz, że kazal sobie serce opasać trzema żelaznymi obręczami, aby nie pękło z żalu.
Wierny Henryk wsadził królewicza i królewnę do powozu, sam zaś stanął z tyłu, uradowany z wyzwolenia, swego pana. Kiedy już spory kawałek ujechali, usłyszał królewicz za sobą trzask, jakby coś pękło w powozie. Odwrócił się i zawołał:



- Wierny Henryku, powóz się łamie!
- Nie, panie, to raz nie powóz się łamie,
To pęka obręcz, obręcz żelazna,
Która ściskała me serce słabe,
Gdym myślał, że już szczęścia nie zazna,
Bo tyś zaklęty był w żabę!


Jeszcze raz i jeszcze trzęsło coś podczas drogi, a królewicz sądził za każdym razem, że to powóz pęka, lecz to pękały żelazne obręcze na sercu wiernego Henryka, gdyż pan jego był teraz wolny i szczęśliwy.

Bracia Grimm:)) 

  





środa, 26 grudnia 2012

Spółka kota z myszą

 

Kot zapoznał się z myszą i tyle jej naopowiadał o przyjaźni, jaką żywi dla niej, że mysz zgodziła się wreszcie zamieszkać z nim w jednym domu i prowadzić wspólnie gospodarstwo.
- Na zimę musimy jednak zrobić zapasy - rzekł kot - abyśmy nie cierpieli głodu. Zwłaszcza ty, myszko, mogłabyś poszukując jedzenia wpaść w pułapkę!
Rada była słuszna i mysz z kotem kupili wspólnie garnek smalcu. Nie wiedzieli jednak, gdzie go postawić, wreszcie po długim namyśle kot rzekł: 
- Sądzę, że najlepiej schować garnek w kościele. Tam nikt się z pewnością nie waży niczego tknąć. Postawimy go pod ołtarzem i nie ruszymy wpierw, aż nadejdzie zima.
Tak też uczynili, ale po krótkim już czasie przyszła kotu ślinka na smalec, rzecze więc do myszki: 
- Muszę ci powiedzieć, myszko, że kuzynka moja prosiła mię w kumy; powiła ona syna, białego w brązowe łatki, a ja mam go trzymać do chrztu. Pozwól więc, że wyjdę dziś, a ty zajmij się domem.
- Dobrze, dobrze - rzekła myszka - idź, a jeśli dostaniesz coś dobrego do jedzenia, to pomyśl o mnie. Chętnie wypiłabym też kropelkę czerwonego wina.
Oczywiście wszystko to było zmyślone, kot nie miał wcale kuzynki i wcale nie był proszony w kumy. Poszedł wprost do kościoła, zakradł się do garnka ze smalcem i począł go lizać, aż zlizał cały tłuszcz z wierzchu. Potem udał się na spacer po dachach, obejrzał sobie okolicę, wreszcie wyciągnął się na słońcu, oblizując się na myśl o smalczyku. Dopiero późnym wieczorem wrócił do domu. 
- Jesteś wreszcie - rzekła mysz - wesoło pewnie spędziłeś dzień.
- Owszem - odparł kot.
- A jakież imię dano dziecku? - zapytała mysz.
- Powierzchu - odparł kot.
- Powierzchu? - zawołała mysz - to bardzo dziwne imię! Czy powtarza się ono w twojej rodzinie?
- Wcale nie gorsze - odparł kot - niż złodziejskie imiona moich chrześniaków! 
Wkrótce potem kota wzięła znów chętka, aby zakosztować smalcu. Rzekł więc do myszy:
- Wybacz, mi że dziś cię opuszczę. Poproszono mnie raz jeszcze w kumy, a że dziecię ma białą obwódkę wkoło szyi, nie mogę odmówić.
Dobra mysz zgodziła się i tym razem, a kot zakradł się do kościoła i wyjadł garnek do połowy. 
- Nigdy smalec nie jest lepszy - pomyślał - niż kiedy go się je samemu.
Gdy powrócił do domu, mysz zapytała: 
- A temu dziecku jakie dano imię? 
- Dopołowy - odparł kot.
- Dopołowy? Co też ty mówisz! Póki żyję, nie słyszałam takiego imienia! - zawołała mysz. - Założę się, że nie ma go w kalendarzu. 
Ale kot wkrótce począł znowu marzyć o smalczyku.
- Do trzech razy sztuka - rzekł do myszy - znowu proszony jestem w kumy, a że dziecko jest calutkie czarne i tylko łapki ma białe, co trafia się niezmiernie rzadko, jakżebym mógł odmówić? 
- Powierzchu, Dopołowy, te dziwne imiona nie dają mi spokoju! - odparła mysz.
- To dlatego, że po całych dniach siedzisz w domu i w tej swojej burej kapocie i z tym długim warkoczem, lęgną ci się w głowie takie cudactwa - rzekł kot - powinnaś od czasu do czasu wychodzić na spacer.
Kiedy kot wyszedł, myszka zakrzątała się po mieszkaniu i doprowadziła wszystko do porządku. Łakomy kot zaś rzekł do siebie: 
- Trudno mieć spokój, póki jeszcze coś jest w garnku! - i zjadł wszystko aż do dna.
Dopiero późno w nocy, tłusty i najedzony, powrócił do domu. Mysz zapytała go zaraz jakie imię otrzymało trzecie dziecię.
- Na pewno nie będzie ci się znowu podobało, a brzmi ono Dodna - odparł kot.
- Dodna! - zawołała mysz - tego imienia jeszcze w żadnej książce nie czytałam. Dodna! Co to może znaczyć?
Pokiwała głową, zwinęła się w kłębuszek i usnęła.
Od tego czasu nikt już nie prosił kot w kumy, ale gdy zima nadeszła i głód począł im dokuczać, mysz przypomniała sobie o poczynionych zapasach.
- Chodź, kocie, weźmiemy nasz garnek ze smalcem. Będzie nam teraz smakować.
- Oczywiście - rzekł kot - zwłaszcza tobie będzie on smakować, zupełnie jakbyś wysunęła za okno swój ostry języczek.
Udali się więc w drogę, ale gdy przybyli do kościoła, przekonali się, że garnek stoi wprawdzie na swoim miejscu, ale jest pusty.
- Ach - zawołała mysz - teraz rozumiem wszystko! Ładny z ciebie przyjaciel! Zjadłeś wszystko, kiedyś chodził w kumy: najpierw po wierzchu, potem do połowy, potem... 
- Milcz! - zawołał kot - jeszcze słowo, a zjem ciebie! 
- Do dna - miała już biedna mysz na końcu języka, ale mimo to wymówiła, kot chwycił ją w pazury i pożarł,
Widzisz, tak to na świecie bywa. 

Bracia Grimm:))



niedziela, 11 listopada 2012

Złota góra

Miała wdowa trzech synów. Dwóch starszych - brzydkich i mrukliwych, ale silnych jak tury. I trzeciego - Aloszkę, delikatnego młodzieńca, co to mniej się nadawał do ciężkiej pracy, a bardziej do śpiewów i zabawy.
Któregoś roku przyszedł nieurodzaj. Plony zmarniały, grad pola wytłukł. Nastał bied i głód. Jakoś ludzie przecierpieli, ale następnego roku susze wypaliły wszystkie zagony. I znów nie było co jeść ani czym handlować. Na trzeci rok zima nie chciała oddać wiośnie panowania na światem i plony pomarzły. Strasznie się zrobiło na świcie, ludzie marli jak muchy.
- Pójdę w świat, roboty jakiej poszukam. Zarobię pieniądze i wam przywiozę - zdecydował najstarszy z braci.
Staruszka dała mu na drogę metalowy łańcuszek na szyję z kościanym wisiorkiem. Młodzieniec matkę ucałował, braci wyściskał i jak stał, tak poszedł. I przepadł. 


- Poszuka i ja pracy, a może brata znajdę? - powiedział młodszy brat. 
I ona także dostał łańcuszek z kościanym wisiorkiem, pożegnał najbliższych i powędrował w świat. I po nim także ślad zaginął.
Biedna wdowa z rozpaczy i niedostatku umarła, do ostatniej chwili opłakując dwóch synów. Najmłodszy, Alosza, postanowił także w świat wyruszyć.
- Roboty może nie najdę, ale uda się to braci odszukam. Bo samemu na świecie źle żyć. - powiedział do siebie.
Wziął z gospodarstwa swą ukochaną bałałajkę, zabrał łopatę, zarzucił ją na ramię i poszedł. Długo wędrował, ludzi po drodze o braci rozpytywał. Ale ani  ich nie znalazł, ani roboty żadnej nie dostał. bo wszyscy krzywo na niego patrzyli, że taki chudy i nieduży. Grajka i śpiewaka w tym głodnym i strasznym czasie nikt nie potrzebował, a na robotnika Alosza się nie nadawał.
Nareszcie dotarł Alosza do wielkiego, pustego miasta nad brzegiem Morza Czarnego. W oknach siedziały kobiety w czarnych sukniach i czarnych chustach i wypłakiwały swą niedolę. 
- Uchodź stąd, uchodź! - krzyczały starsze wdowy na widok Aloszy, który z łopatą na ramieniu maszerował dziarsko pustą ulicą.
- Uciekaj, młodzieńcze, ratuj życie - szeptały mu piękna, młode dziewczyny poczernione żałobnymi szatami, pobielone sino-bladą rozpaczą za utraconymi mężami i oblubieńcami.
- Zawróć panie. Tam śmierć - poprosiły go osierocone dzieci, czepiając się jego kolan. 
Alosza zdziwił się bardzo temu wszystkiemu, ale mocniej tylko ścisnął łopatę i poszedł pustą ulicą ku rynkowi. A wszystkie kobiety w czarnych sukniach patrzyły za nim i płakały, wiedząc, że już nigdy go nie zobaczą. 

Alosza usiadł na rynku i rozglądał się w koło, gdy wtem usłyszał skrzypienie karety. Po chwili z czeluści pustej ulicy wyłoniła się pozłacana karoca zaprzężona w czarnego konia, który nosił pozłacaną uprząż. Na koźle nie było woźnicy, a mimo to koń dam się zatrzymał. Z okienka wychylił się starszy mężczyzna o pociągłej twarzy i ostrych rysach. Spod okrągłej czapy obszytej jenotem, ze szpicem złotem haftowanym, wyglądały mu siwe włosy.
- szukasz roboty, młodzieńcze? - spytał dobrotliwym głosem.
- szukam, panie. Ale znaleźć nie mogę - odparł Alosza.
- Tu roboty w bród, a jak widzisz, nie ma komu pracować - uśmiechnął się przybysz. - A ja złotem płacę. Przyjmiesz u mnie służbę?
Chłopak kiwnął głową i skoczył do karety. Koń w złocistej uprzęży, niepoganiany przez żadnego woźnicę, ruszył z kopyta. Po drodze zatrzymali się na przedmieściach u handlarki końmi i kupili najbardziej wychudzoną szkapinę. Kobieta przeżegnała się na ich widok, co bardzo Aloszę zdziwiło.
Po jakimś czasie dojechali do pięknego pałacu, krytego złotą blachą. W pałacu były złote parapety, złote klamki, a nawet szyby w oknach uszczelnione były złotymi nićmi. Na horyzoncie wznosiła się niedostępna góra o stromych ścianach, że nawet jaszczurka nie zdołałby na nie wpełznąć. Góra miała całkiem płaski wierzchołek, a item musiał być za szczerego złota, bo błyszczał jaśniej od słońca.
Alosze i tajemniczego bogacza powitała w progu piękna dziewczyna o wielkich, smutnych oczach, ubrana w wyszywaną złotem suknię. Na czole miała złoty diadem z ametystem, ale klejnot ten nie był ani trochę tak piękny, przepastne oczy dziewczyny.
- To moja pasierbica. Będzie nam przy wieczerzy towarzyszyć - powiedział bogacz.
Zasiedli w trójkę przy stole. Alosza pojadł, popił, wziął do ręki bałałajkę i zaczął śpiewać piękne staroruskie pieśni o miłości, o wojakach dzielnych i dziewczynach pięknych, które w oczach swych niczym w studni każdego junaka u topią. A piękna pasierbica bogacz patrzyła na Aloszę z coraz większym żalem.
Po kolacji bogacz zaprowadził Aloszę do jego komnaty.
- Wyśpij się , junaku-śpiewaku. Wyśpij się najmocniej, jak potrafisz, bo jutro czeka nas robota - pożegnał go i zatrzasnął za nim drzwi.
Zanim chłopak zasnął, usłyszał szelest. Ujrzał, jak w wygasłym kominku otwierają się sekretne drzwi i wyłania się z nich piękna dziewczyna o smutnych oczach. Podeszła do Aloszy, wcisnęła mu coś w rękę.
- Schowaj dobrze, może w biedzie cie poratuje. Wtedy do mnie wrócisz - szepnęła i pocałowała junaka.
A potem jak duch zniknęła w tajemniczych drzwiach. Popatrzył Alosza: oto dostał małe krzesiwo i krzemień w skórzanym woreczku. Pokręcił głową, schował za pazuchę, a później zasnął kamiennym snem.

Rano zbudził go bogaty pan i kazał wsiadać na wóz. Chudą szkapinę przytoczyli z tyłu i ruszyli w kierunku góry o stromych ścianach. Gdy tam dojechali, bogacz wyciągnął manierkę i powiedział:
- Praca cię czeka. Napij się przedtem. 
Alosza posłusznie wypił. Natychmiast padł jak martwy, bo bogacz napił go wywarem z nasennych ziół. Potem bogacz zbił chudą szkapinę, rozciął jej brzuch, pod żebra wepchnął Aloszę, zaszył końską skórę i czym prędzej odjechał na bezpieczną odległość. 
W powietrzu zaszumiało, pociemniało. Ze szczytu góry nadleciało dwanaście ogromnych, czarnych kruków o żelaznych dziobach.

 

Porwały końskie ścierwo i zaniosły w szponach na szczyt. Żelaznymi dziobami zaczęły rozszarpywać zdobycz. Gdy z konia został sam szkielet, próbowały dosięgnąć młodzieńca oplecionego klatką z końskich żeber. Wtedy Alosza ocknął się i łopatą odgonił precz ptaszyska. Popatrzył dookoła: siedzi na płaskim wierzchołku góry, pod nogami złoto prześwituje spomiędzy kamieni, a wokół pełno kości końskich i ludzkich.
- Gdzie ja jestem? - zawołał.
- Na szczycie Złotej Góry. Bierz się do roboty. Kop złote bryły i spuszczaj je w dół żlebem na południowym stoku - zawołał hen z dołu bogacz.
Alosza zaczął kopać. Bryły najczystszego złota wydobywał łopatą tak łatwo, jakby to były ziemniaki na polu. Co ukopał, to spuszczał żlebem w dół, a bogacz ładował na wóz i odwoził do domu. Kiedy Alosza czekał na kolejny powrót bogacza z pustym wozem, przyjrzał się kością ludzkim i ku swemu przerażeniu odkrył wśród nich dwa łańcuszki z kościanymi wisiorkami.
- O, moi biedni bracia! Tu was śmierć spotkała! - zapłakał. - Czy mnie też tu spotkała? - spytał sam siebie.
Z dołu usłyszał wołanie. Zrzucił znów w duł całe ukopana złoto i dostrzegł, że słońce zachodzi.
- No, dość będzie, dziesięć wozów ukopałeś - zawołał bogacz. - Teraz żegnaj, a za zapłatę weź tyle złota, ile udźwigniesz - zaśmiał się. 
- A jak ja zlezę w dół? - zawołał Alosza.
- Zostaniesz tu, jak setki takich samych głupców jak ty - usłyszał i zobaczył, jak hen w dole bogacz odjeżdża wozem pełnym złota.
A na horyzoncie kłębiło się już stado głodnych kruków o żelaznych dziobach, lecące z przeraźliwym krakaniem. Strach zjeżył Aloszy włosy na głowie. Przypomniał sobie jednak o prezencie od dziewczyny. Wziął krzesiwo i krzemień, skrzesał iskrę. Z iskry wyrósł mały człowieczek z tatarskimi wąsami.
- Czego potrzebujesz? Co rozkażesz? - spytał.
- Zabierz mnie stąd, bo nas obu te kruki zadziobią! - zawołał Alosza.
- Nasa jak nas. Prędzej ciebie - mruknął człowieczek i w mgnieniu oka z końskich kości skonstruował sanie.
Alosza wsiadł na pojazd, a człowieczek zepchnął sanie w dół. Przemknęły ze świstem tak szybko,że chłopak ze strachu zamknął oczy. Gdy je otworzył, był już na dole. W górze stado wściekłych kruków szukało zdobyczy. Nie namyślał się ani chwili, czmychnął do lasu.

Gdy Alosza był już bezpieczny, postanowił zemścić się na bogaczu. skrzesał iskrę i znowu pojawił się człowieczek z tatarskimi wąsami.
- Czego potrzebujesz? Co rozkażesz? - spytał.
- Chcę by każdy, kto mnie widział kiedyś, nie poznał mnie wcale - odpowiedział Alosza.
- Da się zrobić - odpowiedział. - Ale to już będzie twoje drugie życzenie, a mogę ci spełnić tylko trzy. Choć prawdę mówiąc, i tego aż nadto - burknął człowieczek.
- Coś ty taki zagniewany? - zdziwił się Alosza.
- Tysiąc lat już mieszkam w tym krzesiwku i spełniam ludzkie życzenia. a jednego własnego spełnić mi nie wolno. A  ja o niczym innym nie marzę, jak uwolnić się z tej służby i pójść w świat jako wolny duch - odpowiedział człowieczek, patrząc spode łba na Aloszę.
-No, dobra, zapuści mi długie włosy i rozkudłaną brodę, a potem się zobaczy - rozkazał mu Alosza.
I zaraz wyrosły mu wąsy i broda, tak że wyglądał jak zapuszczony dziadyga. Poszedł do miasta, w którym nie było ani jednego mężczyzny, a tylko wdowy i osierocone dzieci. I znów z każdego okna upominano go i błagano, aby zawrócił i śmierci uniknął. On jednak nie słuchał, pomaszerował prosto na rynek. zaraz nadjechała znajoma kareta. Bogacz nie poznał go i zaprosił do środka. Po drodze kupili lichego konia i pojechali do pałacu. 
Podczas kolacji bogacz nadal nie rozpoznał Aloszy, ale jego pasierbicy nie dało się zwieść brodą i poczochranymi włosami. Iskierka radości rozjaśniła jaj wielkie, smutne oczy.
Na nazajutrz wzięli wóz i pojechali pod Złotą Górę.
- Napij się - zachęcił Aloszę bogacz.
- Ano, napiję się za wasze zdrowie, a wy zapalicie ze mną tytoń - odpowiedział Alosza i wręczył mu tlącą się fajeczkę.
Bogacz wziął ja do ust, pyknął i padł jak rażony gromem, bo w tytoniu było to samo nasenne zioło, co w manierce z napitkiem. Alosza zabił szkapę, rozciął jej brzuch, włożył tam bogacza i zaszył skórę rzemieniem. Potem odjechał w las. Rychło nadleciały kruki o żelaznych dziobach i uniosły ścierwo na szczyt góry. Nie minęło pół godziny, a ze szczytu doleciał głos bogacza:
- Na pomoc! Gdzie ja jestem?
- Na szczycie Złotej Góry. Teraz całe to złoto jest twoje - odpowiedział Alosza i zawrócił do pałacu.
Po drodze ściął włosy i zgolił brodę. Pięknooka dziewczyna czekała już na niego i zaraz wzięli ślub.
Czy to już koniec opowieści? Niezupełnie. Po ślubie Alosza dobył krzesiwo i krzemień, skrzesał iskrę i wnet zjawił się mały człowieczek z tatarskimi wąsami.
- Czego potrzebujesz? Co rozkażesz? - spytał.
- Chcę się odwdzięczyć za uratowanie życia. Rozkazuję, byś nie musiał więcej spełniać ludzkich życzeń i mógł pójść w świat jako wolny duch - powiedział Alosza.
Człowieczek podskoczył z uciechy, skłonił się i zniknął.
A co się stało z bogaczem? Jego kości bieleją do dziś na szczycie Złotej Góry. Kto nie boi się kruków o żelaznych dziobach, może je kiedyś odnajdzie. I to już naprawdę koniec opowieści.

Bajka rosyjska:))



niedziela, 7 października 2012

Mróz Mrozowicz


Dwadzieścia wiorst od Witebska żył bogaty, owdowiały kupiec Ławrientij. Córkę miał jedną, prawdziwe oczko w głowie - piękną i pracowita Lubę, która we wszystkim mu pomagała i zawsze potrafiła radą albo pocieszeniem ojcu służyć.
Ale stało się tak, że kupcowi sąsiadka w głowie zawróciła. Jelizowieta Nikołajewna lat miała może ciut więcej, niż się do tego przyznawała, córeczkę młodą i leniwa na wydaniu, ale sama jeszcze przy piękności minionych lat pozostając, okręciła sobie kupca wokół małego palca.
Słowem: na pierwszą niedzielę po żniwach były swaty, na jesienne zbiory jabłek zrękowiny,
a na październikowe przymrozki już majstrowie murarscy już bielili w domu kupca komnaty na przywitanie nowej małżonki i jej córeczki.
Szybko pożałował kupiec swojej decyzji. Nowa zona okazała się kłótliwą babą, która tylko rozkazywała i dodawała przy tym:
- I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! 
A jej córka Paraszka lekceważyła i jego, i Lubię w ogóle cały świat miałam za nic. 
Szybko stało się tak, że w domu kupca rządziła Jelizawieta Mikołajewna, kupiec był tylko od pakowania i zgadzania się ze wszystkim, Luba była od ciężkiej roboty, a Praszka od grymasów przed lustrem. Dom kupca Ławrientija zmienił się w piekło.
Jelizawieta nienawidziła córki kupca i wciąż rozmyślała, jak by się jej z domu pozbyć. Nareszcie wymyśliła.
- Trzeba męża poszukać dla Luby, ona starsza od Parasz, więc pierwsza za mąż iść powinna.
I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - rozkazała mężowi Jelizawieta Nikołajewna.
Kupiec Ławrientij tylko skulił się nad miską kaszy i odpowiedział:
- Tak, żono kochana, ale jak ja mam go znaleźć?
- O to już ja się zatroszczę - odrzekła zona
i nazajutrz powiedziała do Luby:
- Pakuj suknie, pakuj buty, jedziemy cię z mąż wydać. I żebym nie musiała dwa razy powtarzać!
- Jak? Gdzie? Za kogo? Jaki posag mam szykować? - zaniepokoił się Ławrientij.
- Posagu nie trzeba, ja takiego męża dla Luby znalazłam, że tylko proszę siadać. Bogatszy niż książęta, mocniejszy niż słowa przysięgi. No, żegnaj się, mężu, z córką, bo czasu nie ma! - zarządziła Jelizawieta.
Luba chwyciła swoje rzeczy, związała je w węzełek. Ucałowali się z ojcem trzy razy,, na koźle wielkich sań, wzięła bat do ręki i wrzasnęła:
- Wio! I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! 

Sanie pomknęły po trzeszczącym śniegu. Trójka koni szła jak strzała, uwożąc ku mroźnemu lasowi przestraszoną Lubę i nadętą Jelizawietę Nikołajewną.
- Teraz, moja droga, pójdziesz ścieżką do polany i tam zaczekasz na swego oblubieńca. On jest piękny i potężny, cały świat w garści trzyma - rozkazała Jelizawieta. 
I gdy tylko Luba wysiadła, baba wzięła konie i popędziła do domu.
Poszła Luba ścieżką ku polanie. A ziąb panował w lesie porządny. Nagle patrzy Luba stoi piec chlebowy, cały z lodu zbudowany. A w tym piecu piecze się pyszny kołacz rumiany
i pachnący.
- Kto mnie z pieca wymnie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj mnie rękawicą, weź mnie w ręce białe niczym nie okryte - zamruczał kołacz. 
Luba ściągnęła rękawice i zamarzniętymi na sople dłońmi wyjęła kołacz.
Poszła dalej, a tu na dzikiej jabłoni pokrytej lodowymi igiełkami wiszą dwa rumiane jabłuszka.
- Gady nas złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę. - zaśmiały się jabłuszka.
Luba ściągnęła z głowy sobolową czapkę i o mało co nie umarła z zimna, które smagnęło ją po odkrytej głowie. Nastawiła czapkę i jabłuszka wskoczyły do środka
I właśnie wtedy usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno ci, córuchno? - spytał Mróz głosem ostrym i donośnym, jakby tysiąc igieł wysypało się na srebrną tacę.
- Nie, Mrozie Mrozowiczu, jakoś daję radę - odrzekła Luba, szczękając zębami.
Mróz zszedł na środkowe gałęzie sosen i zimno na zrobiło się takie, że igły na gałęziach stały, że igły na gałęziach stały się przezroczyste.
- Nie zimno ci, ślicznotko? - znów spytał Mróz.
- Całkiem tu ciepło - odparła Luba.
Wtedy Mróz Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że para dobywająca się z ust zamarzła w powietrzu w kształci wyrazów, które zostały wypowiedziane.
- Nadal ci ciepło? - spytał władca zimy.
Luba nie mogła już mówić, więc tylko pokiwała głową. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem z zamarzniętej mgły i oboje znaleźli się w pięknym pałacu. Tu było ciepło, a na podłodze komnat zieleniła się trawa i kwitły pierwsze wiosenne krokusy.
- Już się zielone na świat garnie, ale jeszcze nie czas. Jeszcze wcześnie, więc pozwalam im rosnąć i kwitnąć w moim domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- Musisz mieć bardzo dobre serce, skoro choć twe zimowe królestwo niszczy zieleń na ziemi, jednak dajesz trawie i kwiatom przeżyć w twoim pałacu - odpowiedziała Luba.
- Nie masz czasem czegoś do jedzenie? - spytał od niechcenia Mróz Mrozowicz.
Luba podała mu jabłuszka i rumiany kołacz, siedli razem przy stole i zjedli wszystko ze smakiem. mróz pogładził Lube po policzku i uśmiechnął się do niej. 

Trzy dni luba mieszkała u Mroza Mrozowicza. Sprzątała, doglądała kwiatów, piekła smaczne kołacze. Mróz Mrozowicz palił fajkę, a zamiast dymu wypuszczał z niej śniegowe gwiazdki. Pytał przy tym Lubę, które z nich są najpiękniejsze i najbardziej spodobają się dzieciom na ziemi. Luba pokazywała mrozowi najpiękniejsze gwiazdki, a Mróz zaraz zsyłał je na ziemię, by cieszyły dzieciaki, kiedy złapią je w swoje grube rękawice. 

Po trzech dniach podziękował Mróz Lubie za służbę.
- Dobrze mi służyłaś, uśmiechu nie szczędziłaś. Odpłacę ci za pomoc, byś posag nie lada jaki miała - powiedział Mróz Mrozowicz.
I oto przed Lubą stanęły srebrzyste sanie zaprzężone w dwanaście reniferów, a z tyłu w saniach kufer był wielki, cały złotem wypełniony.
- Żegnaj, Lubo! Niech ci się w życiu szczęści! - zawołał Mróz Mrozowicza, a sanie powiozły dziewczynę do ojca.
Kupiec Ławrientij nawet na złoto nie spojrzał, tylko córkę ukochaną przytulił i po włosach całował. Za to Jelizawieta Nikołajewna mało nie umarła z wściekłości.
- Toś ty taka? Zamiast od męża odejść, ty skarby do domu zwozisz? Gadaj, skąd je masz, i żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - ryknęła na Lubę.
- Mróz mi dał za trzydniową służbę, bom się na żonę nie udała - odpowiedziała Luba.
- Parasza! - wrzasnęła tak, że aż odłamały się sople z okapu dachu.
Parasza oczywiście wylegiwała się w łóżku i dłubała w nosie, chociaż było już południe.
- Jutro do Mroza pojedziesz. Skarbów dwa razy więcej nawieź - krzyknęła Jelizawieta Nikołajewna, którą na widok skarbów skarbów aż w brzuchu ściskało.
- Nie chce mi się, matko. Nie może ten głupiec sam tu skarbów przywlec? Toć zimno na dworze - marudziła Pasza.
- Wstawaj, kocmołuchu! - darła się Jelizawieta.
Parobkowie z sąsiedzkich gospodarstw aż się za brzuchy ze śmiechu trzymali, gdy baba wywlokła swą leniwą córkę na śnieg w samej koszuli i kazała dygnięcia ćwiczyć. a gdy Paraszy dygnięcia nie wychodziły, Jelizawita Nikołajewna chwytała ją za kark i zanurzała nosem w skrzyni ze skarbami.
- Powąchaj ot, powąchaj! Może się czegoś nauczysz, jak ci złoto zapachnie! I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - darła się baba, a dzieciaki, którym znudziło się już łapanie śniegowych gwiazdek, turlały się ze śmiechu na widok tych nauk.   

Nazajutrz rano Jelizawieta Nikołajewna wystroiła Paraszę, kazała uszykować sanie i osobiście zawiozła córkę do lasu.
- Pamiętaj, skarbów przywieź dwie skrzynie! - Powiedziała na do widzenia i wróciła do wsi.
Parasza została sama. Rozzłoszczona mrozem i wiatrem powlokła się ścieżką ku polanie. Po drodze dostrzegła piec chlebowy, a w nim kołacz rumiany i pachnący.
- Kto mnie z pieca wyjmie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj nie rękawicą, weź mnie w ręce białe, niczym nieokryte - zamruczał kołacz.
- Chybaś zdurniał, zakalcu - warknęła Parasza. 
Poszła dalej, a tu na dzikiej, zmarzniętej jabłoni wiszą dwa jabłuszka.
- Gdy nas złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę - zaśmiały się jabłuszka.
- Jeszcze czego, spadajcie sobie w śnieg - parsknęła parasza, nieźle już zmarznięta.
Wtem usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno ci, córuchno? - spytał Mróz.
- A niech cię! - odparła Parasza.
Wtedy mróz Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że korzenie drzew zaczęły dygotać.
- Nadal ci zimno? - spytał pan i władca zimy.
Parasza zapłakała z zimna. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem z zamarzniętej mgły i oboje znaleźli się w pałacu, na podłodze z trawy i krokusów.
- Już się zielone na świat garnie, ale jeszcze wcześnie, więc pozwalam im rosnąć u siebie w domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- A kogo to obchodzi? - odpowiedziała opryskliwie Parasza.
- Nie masz czasem  czegoś do jedzenia? - spytał Mróz Mrozowicz.
Parasza pokręciła głową.
- To twój dom, ty jedzenie szykuj - odparła.
Mróz Mrozowicz tylko pokiwał głową. Dał jej do ręki brylant tak ogromny, jak dzbanek na mleko, i powiedział smutnym głosem:
- Służby twojej nie, już mi wszystko pokazałaś dziewczyno. Idź do domu.
Parasza wybiegła uszczęśliwiona, bo wiedziała, że za ten jeden klejnot będzie mogła dostać nie dwie, ale dwadzieścia skrzyń ze złotem. Pędem dopadła domu.
- Matko! Dostałam skarb! Dostałam prawdziwy skarb! - krzyczała od progu.
Zerwała się od stołu Jelizawieta Nikołajewna, patrzy; córka w rękach brylant niesie, większy niż wszystkie brylanty świata. Patrzy: w ciepłej izbie brylant ów w wodę się przemienia i jak zwykła bryła lodu się topi, kapiąc na podłogę.
Tego było Jelizawiecie za wiele. Kazała konie zaprzęgać, chwyciła córkę i pognała do lasu. Pobiegła na polanę.
- Mrozie, nie godzi się tak! Dawaj swoje największe skarby! Zrób tak, by się te brylanty w dłoniach Paraszy ani moich nie roztopiły. I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - krzyknęła Jelizawieta Nikołajewna.
- Dobrze - powiedział cicho mróz.
I nagle w dłoniach Jelizawiety pojawił się lodowy brylant wielki jak arbuz. A w rękach Paraszy usadowił się lodowy brylant  wielkość końskiego łba. A one same poczuły, że stają się takie zimne jak owe bryły lodu. i tak już zostało. Mróz popatrzył na dwie zamarznięte baby i poszedł w las. A on stały tak na leśnej polanie i straszyły aż do wiosny. Bo potem ziemi rozmarzła i można je było pochować.
A kupiec Ławrientij  i jego córka Luba żyli razem długo i szczęśliwie. Gdy Luba wyszła za mąż, powiła trójkę rumianych dzieciaków, które uwielbiały w zimę łapać śniegowe gwiazdki. I, uwierzcie, nigdy nie było wśród nich dwóch takich samych. Zupełnie jakby Mróz Mrozowicz bardzo się starał, żeby dzieci rozbawić. Ale to chyba bajka?

Bajka rosyjska:))