Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

sobota, 24 stycznia 2015

Królowa Śniegu - opowiadanie trzecie

Kwietny ogród kobiety, która umiała czarować
 
 
Ale co się działo z małą Gerdą, gdy Kay nie wracał? Co się z nim stało? Nikt nie wiedział. Nikt nie umiał tego wyjaśnić. Chłopcy opowiedzieli tylko, że widzieli, jak przywiązywał swoje sanki do dużych, wspaniałych sań, które pojechały ulicą i wyjechały za bramę miasta. Nikt nie wiedział, gdzie Kay się podział. Popłynęło wiele łez, mała Gerda płakała gorąco i długo. Potem powiedziano, że umarł, że utonął w rzece, która przepływała tuż obok miasta. O, cóż to były za długie , ciemne, zimowe dni.
Aż wreszcie przyszła wiosna, przyszły ciepłe promienie słońce.
- Kay umarł i nie ma go - powiedziała Gerda.
- Nie wierzę temu - odrzekł słoneczny promień.
- Umarł i nie ma go - powiedziała Gerda do jaskółek.
- Nie wierzymy temu - odrzekły ptaki. I w końcu Gerda sama przestała w to wierzyć.
- Włożę moje nowe, czerwone buty - powiedziała jednego ranka. - Kay nie widział ich jeszcze, pójdę do rzeki i spytam o niego.
Był bardzo wczesny ranek. Pocałowała starą babcię, która jeszcze spała, włożyła czerwone buciki i poszła zupełnie sama za bramę miasta, aż na brzeg rzeki.  
- Czy to prawda, że zabrałaś mi mojego towarzysza zabaw? Podaruję ci moje czerwone, o ile mi go oddasz.
I wydawało jej się, że fale patrzyły na nią tak dziwnie, wtedy zdjęła swoje czerwone trzewiki i rzuciła je do rzeki, ale upadły tuż obok brzegu i fale zaniosły je z powrotem na ląd tak, jak gdyby rzeka, nie mogąc zwrócić Gerdzie Kaya, nie chciała jej zabrać tego, co lubiła. Dziewczynce zdawało się, że rzuciła trzewiki za blisko brzegu, więc weszła do łódki, która stała w sitowiu, poszła na najdalszy koniec i wrzuciła raz jeszcze trzewiki do wody, ale łódka nie była mocno przywiązana i na skutek ruchów dziewczynki zakołysała się i odbiła od brzegu. Gerda spostrzegła to i chciała szybko wysiąść, ale nie zdążyła, łódka oddalił się od brzegu i popłynęła szybko naprzód. 
Wtedy Gerda przestraszyła się trochę i zaczęła płakać, ale nikt prócz wróbli jej nie słyszał, a te nie mogły jej zanieść na ląd. Leciały tylko wzdłuż brzegu i ćwierkały tak, jakby ją chciały pocieszyć: "Oto jesteśmy!" Łódka gnała z prądem. Gerda siedziała zupełnie spokojnie w pończochach, czerwone trzewiki płynęły za nią, ale nie mogły dogonić łódki, którą prąd szybko unosił.
Na obu brzegach było ślicznie, rosły tam piękne kwiaty, stare drzewa i ciągnęły się zbocza, na których pasły się owce i kozy, ale nigdzie nie było widać człowieka.
"Może rzeka zaniesie mnie do Kaya?" - myślała Gerda i ta myśl ją pocieszała, wyprostowała się przez długie godziny patrzyła na zielony brzeg. Potem przypłynęła do dużego, wiśniowego sadu wśród, którego widać było mały domek z dziwnymi czerwonymi i niebieskimi oknami i słomianym dachem. Przed domkiem stało dwóch drewnianych żołnie, prezentujących broń przed każdym, kto przepływał obok.
Gerda zawołała do nich. Myślała, że są żywi, ale oni, rozumie się, nic nie odpowiedzieli. Podpłynęła do nich zupełni blisko, prąd rzeki zaniósł łódkę do samego brzegu.
Gerda krzyknęła jeszcze głośniej, wtedy z domu wyszła stara kobieta, opierająca się na zakrzywionym kosturze. Miała duży kapelusz, pomalowany w najpiękniejsze kwiaty.
- Drogie dziecko - powiedziała staruszka. - Jakże się dostałaś na tę dużą, bystrą rzekę, w tak daleki świat? - I potem staruszka weszła aż do wody, zaczepiła kosturem za łódkę, przyciągnęła ją do brzegu i wyniosła z niej Gerdę.
A Gerda była zadowolona, że jest znowu na lądzie, tylko, że bała się trochę tej obcej starej kobiety.
- Chodź, opowiedz mi kim jesteś i jak się tu dostałaś? - powiedziała kobieta.
I Gerda opowiedziała jej wszystko, a staruszka kręciła głową i mówiła: "Hm! Hm!" A kiedy Gerda skończyła opowiadać i spytała ją, czy nie widziała Kaya, kobieta odparła, że nie przechodził jeszcze tędy, ale że na pewno przyjdzie. Gerda nie powinna się smucić, tylko kosztować jej wisienek i obejrzeć jej kwiaty, są piękniejsze od wszystkich książek z obrazkami, każdy z nich potrafi opowiedzieć bajkę. Wzięła Gerdę za rękę i poszły do małego domku i staruszka zamknęła drzwi. Okna były wysoko w górze, a szyby miały czerwone, niebieskie i żółte. Światło dzienne przeświecało przez szyby tak cudownie i mieniło się wszystkimi barwami, a na stole stały najsmaczniejsze wiśnie i Gerda jadła tyle, ile chciała, bo jej było wolno. Podczas gdy jadła, staruszka czesała jej włosy złotym grzebieniem i włosy kręciły się w pierścienie, otaczając złotą aureolą małą, miłą twarzyczkę, okrągłą i świeżą jak róża.
- Już od dawna tęskniłam do takiej uroczej, małej dziewczynki - powiedziała staruszka. - Zobaczysz, jak nam będzie dobrze razem. - I podczas podczas gdy czesała włosy Gerdy, dziewczynka zapominała coraz bardziej o swoim przybranym bracie. Staruszka umiała czarować, ale nie była złą czarownicą, czarowała tylko troszeczkę, dla własnej przyjemności i bardzo chciała zatrzymać Gerdę przy sobie. Dlatego poszła do ogrodu i dotknęła kijem wszystkich różanych krzewów, nawet tych, które najpiękniej kwitły, a one zapadły się głęboko w czarną ziemię i nikt nie mógł się domyślić, że tu rosły. Staruszka bała się, że kiedy Gerda zobaczy róże, pomyśli o swojej doniczce, a wtedy przypomni sobie Kaya i ucieknie od niej.
Potem zaprowadziła Gerdę do ogrodu. Jakże tam pachniało i jak tam było pięknie. Wszystkie kwiaty, jakie tylko rosną o każdej porze roku, rozkwitały tu wspaniale. Żadna książka z obrazkami nie mogła być barwniejsza i piękniejsza. Gerda skakała z radości i bawiła się, dopóki słońce nie zaszło pomiędzy wysokimi wiśniami. Potem ułożyła się w ślicznym łóżku z czerwonymi, jedwabnymi poduszkami, haftowanymi w fiołki, zasnęła i śniła jak królowa w dniu wesela. 
Następnego dnia mogła bawić się kwiatami w ciepłych promieniach słońca. Tak przeszło wiele dni. Gerda znała każdy kwiat, ale chociaż tyle ich było, jednak wydawało jej się, że jednego brak, nie wiedziała tylko jakiego. Pewnego dnia siedziała i oglądała kapelusz staruszki z wymalowanymi kwiatami. Najpiękniejszym z nich była róża. Staruszka zapomniała usunąć ją za kapelusza, podczas gdy inne żywe róże zagrzebała w ziemi. Tak zwykle bywa, gdy się jest roztargnionym.
- Co - zawołała Gerda - czyż tu nie ma wcale róż?
I skoczyła pomiędzy grządki. Szukała, szukała, ale róży nie znalazła, więc usiadła i rozpłakała się. Jej gorące łzy upadły właśnie na to miejsce, gdzie zakopane było różane drzewko i kiedy łzy zrosiły ziemię, drzewko wystrzeliło kwitnące tak samo jak wówczas, gdy zapadło się w ziemię. Gerda objęła je, całowała róże i potem przypomniała sobie piękne róże w domu, a wraz z nimi Kaya.
- Ach, jakże się tu zasiedziałam - powiedziała dziewczynka. - Chciałam przecież szukać Kaya. Czy nie wiecie gdzie on jest? - spytała róż. - Czy myślicie, że jego ciało umarło i że już go nie ma?
- Nie umarł - odpowiedziały róże. - Byłyśmy przecież w ziemi, tam są wszystkie umarłe ciała, ale ciała Kaya nie było.
- Dziękuję wam bardzo - powiedziała mała Gerda i poszła do innych kwiatów, zajrzała w ich kielichy i spytała: - Czy nie wiecie, gdzie jest Kay?
Ale kwiaty stały sobie w słońcu i każdy z nich śnił swoją baśń lub historię. Gerda wysłuchała ich dużo, ale w żadnej z nich nie było mowy o Kayu.
Co opowiedziała płomienna lilia?
- Czy słyszysz bęben: bum, bum! Tylko dwa tony, zawsze bum, bum! Słuchaj żałobnej pieśni kobiety, słuchaj wołania kapłana. Żona Hindusa stoi w długiej, czerwonej szacie na stosie, płomienie obejmują ją i jej zmarłego męża. Ale żona Hindusa myśli o żywym tu w orszaku, o tym, którego oczy goręcej palą niż płomień, o tym, którego żar oczu bardziej dosięga jej serca niż płomienie, co wkrótce spalą jej ciało na popiół. Czyż płomień serca może umrzeć w płomieniach na stosie?
- Nie rozumiem tego wcale - powiedziała Gerda.
- To moja baśń - odrzekła płomienna lilia.
Co opowiedział powój?
 
- Nad wąską, górską ścieżką wznosi się stary zamek. Gęsty bluszcz obrasta czerwone mury, liść przy liściu oplata balkon. Stoi tam śliczna dziewczyna, wychyla się poza sztachety i patrzy na drogę. Róża, zwieszając się z gałęzi, nie jest od niej świeższa. Kwiat jabłoni, strząśnięty przez wiatr z drzewa, nie jest tak lekki jak ona. Jakże szumi jej wspaniała, jedwabna szata. Czyż on nie przyjdzie?
- Czy myślisz o Kayu? - spytała Gerda.
- Opowiadam tylko moją baśń, mój sen - odrzekł powój.
Co powiedziała mały pierwiosnek?
- Pomiędzy drzewami wisi na sznurach długa deska, to huśtawka. Dwie śliczne dziewczynki w sukienkach białych jak śnieg i długich powiewających zielonych wstążkach przy kapeluszach, siedzą i bujają się. Brat jest starszy od nich, stoi wyprostowany na huśtawce, ramię owinął sobie sznurem, aby się utrzymać, bo w jednej ręce trzyma małą miseczkę, a w drugiej małą rurkę i puszcza bańki mydlane. Huśtawka się buja. Mały czarny piesek, lekki jak mydlana bańka, podnosi się na tylne łapki i chce wejść na huśtawkę. Huśtawka wznosi, się pies upada, szczeka i złości się. Drażnią go rozpryskujące się bańki, kołysząca się deska, piana - oto moja pieśń.
- Może to jest ładne, co opowiadasz, ale mówisz to tak smutno i nie wspominasz wcale o Kayu.
Co mówią hiacynty?
- Pewnego razu były trzy siostry przezroczyste i delikatne. Jedna miała czerwoną suknię, druga niebieską, a trzecia białą. Tańczyły, trzymając się za ręce nad jeziorem przy blasku księżyca. Nie były to elfy, ale dzieci. Pachniało tak słodko i dziewczynki zniknęły w lesie - zapach stawał się coraz silniejszy - trzy trumny, w których leżały trzy piękne dziewczynki, wysunęły się z gęstwiny na brzeg jeziora. Świętojańskie robaczki krążyły, błyszcząc jak małe kołyszące się światełka. Czy te tańczące dziewczynki zasnęły? Zapach kwiatów mówi, że nie żyją. Wieczorny dzwon wydzwania im pogrzebowy śpiew.
- Strasznie mnie zasmucacie - powiedziała Gerda. - Pachniecie tak mocno, że muszę myśleć o umarłych dziewczynkach. Ach, czy naprawdę Kay nie żyje? Róże były pod ziemią i mówiły, że go tam nie ma.
- Bim, bam! - dzwoniły dzwoneczki hiacyntów. - Nie dzwonimy dla Kaya, nie znamy go przecież. Śpiewamy tylko naszą piosenkę, jedyną jaką znamy.
Gerda podeszła do kaczeńca, który świecił wśród zielonych, błyszczących liści.
- Jesteś małym, jasnym słoneczkiem - rzekła Gerda. - Powiedz mi, czy wiesz gdzie mogłabym znaleźć mego towarzysza zabaw?
A kaczeniec błyszczał tak ładnie i także patrzył na Gerdę. A potem zaśpiewał swoją pieśń, ale i ta pieśń nie była o Kayu.
- W małym podwórku pierwszego dnia wiosny świecił gorąco kochane słońce. Promienie ześlizgiwały się po białym murze sąsiedniego domu, tuż obok rosły pierwsze żółte kwiaty, połyskujące jak złoto w blasku ciepłego słońca. Stara babka siedziała na dworze w fotelu, wnuczka, śliczna dziewczynka przyszła do domu i pocałowała babkę. W jej serdecznym pocałunku było szczere złoto. Złote usta, złota dziewczynka i złota poranku godzina. Oto moja krótka baśń - powiedział kaczeniec.
- Moja stara babcia - westchnęła Gerda. - Na pewno za mną tęskni i martwi się o mnie i o Kaya. Ale wrócę wkrótce znowu do domu i przyprowadzę go ze sobą. Nie ma po co pytać kwiatów, każdy z nich zna tylko swoją własną baśń, nie dadzą mi żadnych wskazówek. - I podwiązała sukienkę, aby móc prędzej biegać; ale narcyz uderzył ją po nodze, kiedy przez niego przeskakiwała, więc zatrzymała się, spojrzała na wysmukły kwiat i spytała, pochylając się nad nim:
- Czy powiesz mi coś więcej?
Cóż powiedział narcyz?
- Widzę samego siebie. O, jakże pachnę! Wysoko w małym pokoiku na poddaszu stoi na pół ubrana mała tancerka, stoi to na jednej nodze, to na dwóch, depcze nogami cały świat i tyle, że wszystkich olśniewa. Z imbryczka do herbaty nalewa wody na gorsecik, który trzyma w ręku. Czystość jest piękną rzeczą. Biała sukienka wisi na wieszaku i ona też została ubrana w imbryczku, i wisi, schnie na dachu. Kładzie ją na siebie, szafranowym szalem otula szyję, wtedy suknia połyskuje jeszcze śnieżniejszą bielą. Noga poniesiona. Patrz, jak ona krąży na jednej nodze. Widzę samego siebie. 
- Nic mnie to nie obchodzi - powiedziała Gerda. - Po co mi to opowiadasz? - I pobiegła na koniec ogrodu.
Furtka była zamknięta, ale dziewczynka potrząsnęła zardzewiałym zamkiem, a wtedy furtka odskoczyła i Gerda pobiegła boso w daleki świat. Obejrzała się trzy razy, ale nikogo za nią nie było. W końcu nie mogła już dłużej biec i usiadła na dużym kamieniu. Kiedy się rozejrzała, zobaczyła, że lato już przeszło, była późna jesień, nie spostrzegła tego wcale tam w wielkim ogrodzie, gdzie było tyle słońca i kwiaty kwitły o wszystkich porach roku.
- Ach, jakże się zasiedziałam - powiedziała Gerda. - Przecież jest już jesień. Teraz nie wolno mi odpoczywać. - Wstała, aby pójść dalej.
O, jakże obolałe i zmęczone były jej nóżki. Naokoło było tak zimno i pusto. Podłużne wierzbowe listki pożółkły zupełnie, mgła spływała z nich kroplami wody, jeden listek za drugim opadał na ziemię, tylko tarnina była pokryta owocami to takimi kwaśnymi, że cierpły od nich usta. O, jakże szaro i ponuro było na dalekim świecie.
 
Hans Christian Andersen:))       

 


wtorek, 13 stycznia 2015

Królowa Śniegu - opowiadanie drugie

Chłopczyk i dziewczynka


Pośród wielkiego miasta, gdzie jest tyle domów i tyle ludzi, że nie ma dość miejsca, aby każdy maił swój mały ogródek i dlatego większości ludzi musi wystarczyć doniczka z kwiatami, mieszkało dwoje dzieci, które miły jednak ogród trochę większy niż doniczka. Nie byli bratem i siostrą , ale kochali się jak rodzeństwo. Ich rodzice mieszkali w dwóch domach, przedzielonych wąską uliczką, w dwóch izdebkach na poddaszu. Dachy domów stykały się prawie ze sobą. Tuż obok rynny w każdym domu widniało małe okienko, wystarczyło tylko przeskoczyć przez rynnę i już można było przejść z jednego okna do drugiego.
Rodzice mieli przed oknem drewnianą skrzynkę, w której sadzili pożyteczne warzywa i małe różane krzewy. Raz wpadło rodzicom na myśl, żeby postawić skrzynki w poprzek rynny, tak że sięgały prawie od jednego okna do drugiego i wyglądały jak dwie grządki. Pędy grochu zwieszały się ze skrzynek, a różane krzewy wypuszczały długie gałązki, wiły się dookoła okien i pochylały ku sobie. Wyglądało to prawie jak brama triumfalna pełna zieleni i kwiatów. Ponieważ skrzynki były bardzo wysoko, a nie wolno tam było się wdrapać dzieciom, pozwalano im często wychodzić do siebie i siedzieć na małych stołeczkach pod różami. Bawiły się tam świetnie.
W zimie skończyła się ta przyjemność, okna były często zupełnie zamarznięte; ale wtedy dzieci ogrzewały przy piecu miedziaki i przykładały je do zamarzniętych szyb, tak że robiła się świetna dziurka do patrzenia. Przez tę dziurkę patrzyło kochane, miłe oko przy każdym oknie jedno. Byli to chłopczyk i dziewczynka. Chłopczyk nazywał się Kay, a dziewczynka Gerda. W lecie wystarczył jeden krok i już byli razem, ale w zimie musieli wchodzić na tyle schodów i schodzić z tylu stopni, a na dworze padał śnieg.
- To roje białych pszczół! - powiedziała stara baka.
- Czy mają także królową? - spytał chłopczyk, bo wiedział, że prawdziwe pszczoły mają królową. ,
- Naturalnie, że mają - powiedziała babka. - Fruwa tam, gdzie się najgęściej roją. Jest większa od nich i nigdy nie odpoczywa na ziemi, odlatuje z powrotem w czarne chmury. Czasami w zimowe noce przelatuje przez ulice miast i zagląda do wszystkich okien, a wtedy okna te zamarzają tak dziwnie, jak gdyby się pokrywały kwiatami.
- Tak, tośmy widzieli! - wołały dzieci i teraz uwierzył, że to prawda.
- Czy Królowa Śniegu może tutaj przyjść? - spytała mała dziewczynka.
- Niech tylko spróbuje - powiedział chłopiec. - Wtedy posadzę ją na gorącym piecu i roztopi się.
Ale babka pogładziła go po głowie i zaczęła opowiadać inne bajki.
Wieczorem, kiedy mały Kay kładł się już spać, wdrapał się na krzesło przy oknie i spojrzał przez małą dziurkę. Właśnie spadło parę płatków śniegu i jeden z nich, największy, zawisł na brzegu skrzynki z kwiatami. Rósł coraz bardziej i w końcu przemienił się w kobietę ubraną w najdelikatniejszą białą gazę, utkaną jakby z miliona gwiaździstych płatków. Była piękna i zgrabna, ale cała z lodu, z olśniewającego, błyszczącego lodu. A jednak żyła. Jej oczy patrzyły jak dwie jasne gwiazdy, ale nie było  w nich spokoju ani wytchnienia. Skłoniła się do okna i skinęła ręką. Chłopczyk przestraszył się i zeskoczył z krzesła; a wtedy zdawało mu się, że wielki tak przeleciał obok okna.
 

 
Następnego dnia był silny mróz, a potem zrobiła się odwilż, a potem przyszła wiosna, słońce świeciło, ukazała się zieleń, jaskółki budowały gniazda, otworzono okna i dzieci siedziały znowu w swoim ogródku przy rynnie, wysoko ponad wszystkimi piętrami.
Tego lata różne kwiaty kwitły niezwykle obficie. Dziewczynka nauczyła się piosenki, w której była mowa także o różach i wtedy myślała o swoich własnych kwiatach. Zaśpiewała tą piosenkę chłopczykowi, a on nucił razem z nią:
 
Różyczek krasa minie,
Pójdźmy pielęgnować ogrody.
 
Dzieci trzymały się za ręce, całowały róże, patrzyły w jasne słońce i opowiadały sobie piękne historie. Cóż to były za cudne, letnie dni, , jakże przyjemnie było siedzieć pomiędzy świeżymi krewami róż, które, zdawało się, nigdy nie przestaną kwitnąć.
Kay i Gerda siedzieli i oglądali książkę z obrazkami, w której były namalowane zwierzęta i ptaki. Wtem, gdy zegar wybił piątą, Kay zawołał:
- Coś mnie ukłuło w serce. O, a teraz coś mi wpadło do oka.
Dziewczynka objęła go za szyję, chłopczyk mrugał oczami, nie, nic nie było widać.
- Pewnie już wyleciało - powiedział, ale nie wyleciało. Był to właśnie jeden  tych odłamków skał, na które rozpadło się lustro, czarodziejskie lustro, wiemy przecież, to czarno magiczne lustro, które wszystko co wielkie i ładne, odbijało jako małe i brzydkie, podczas gdy to, było brzydkie i złe, występowało wyraźnie i każdą wadę można było od razu zauważyć. Do serca Kaya wpadł także taki odłamek. Za chwilę to serce przemieni się w grudkę lodu. Teraz już przestało boleć, ale odłamek tkwił jeszcze w sercu.
- Dlaczego płaczesz? - spytał. - Tak brzydko wyglądasz! Nic mi przecież nie jest. Fe! - zawołał nagle. - Tę różę toczy robak. A patrz, tamta jest zupełnie krzywa. Właściwie te róże są brzydkie. Tak samo jak te skrzynie, w których stoją. - kopnął nogą skrzynie i zerwał obie róże. 
- Kay, co ty robisz?! - zawołała dziewczynka, a on widząc jej przerażenie zerwał jeszcze jedną różę i pobiegł do swego okna, zostawiając małą, milutką Gerdę samą.
Kiedy potem przyszła do niego z książką, z obrazkami, powiedział, że to dobre dla niemowląt; a kiedy opowiadała bajki, miał im zawsze coś do zarzucenia albo stawał za babką, kładł okulary i przedrzeźniał ją, a udawało mu się to tak dobrze, że ludzie śmiali się z tego. Wkrótce nauczyła się naśladować mowę i chód wszystkich ludzi na całej ulicy. Potrafił pokazywać wszystko, co w nich było niezwykłego i brzydkiego, a sprawiło to szkło, które mu wpadło do oka i szkło tkwiące w jego sercu. Dlatego dokuczał nawet małej Gerdzie, która była do niego przywiązana całą duszą.
Jego zabawy zmienił się teraz całkowicie; stały się takie złośliwe.
Pewnego zimowego dnia, kiedy prószył śnieg, przyniósł sobie wielkie, powiększające szkło, rozpostarł połę swego granatowego płaszcza i zgarnął na nią płatki śniegu.
- Spójrz w szkło, Gerda - powiedział. Każdy płatek śniegu powiększał się w szkle i wyglądał jak piękny kwiat lub sześciokątna gwiazda; był to wspaniały widok.
- Widzisz, jakie to artystyczne - mówił Kay - to o wiele ciekawsze od prawdziwych kwiatów. Te kwiaty nie mają żadnych wad, są doskonałe, o ile tylko się nie roztopią.
Po chwili zjawił się z wielkimi rękawicami i małymi saneczkami na plecach. Krzyknął Gerdzie w samo ucho:
- Idę na wielki plac, gdzie inni chłopcy się bawią! - I poszedł.
Na placu najsilniejsi chłopcy przywiązywali często swoje sanki do chłopskiego wozu i jechali w ten sposób spory kawał drogi. Było to bardzo wesołe. Kiedy się w najlepsze bawili, nadjechały jakieś wielkie sanie. Były pomalowane całe na biało, a w środku siedział ktoś otulony w białe futro i w białej futrzanej czapce. Sani objechały plac dwa razy dokoła. Kay przywiązał do nich szybko swoje saneczki i jechał za dużymi saniami. Jechali coraz prędzej i prędzej, prosto przed siebie w najbliższą ulicę. Osoba, która siedziała w saniach, odwróciła się, kiwnęła przyjaźnie do Kaya głową, zupełnie tak, jakby się znali od dawna. Za każdym razem, kiedy Kay chciał odwiązać swoje saneczki, osoba znowu do niego kiwała i Kay zostawał. Wyjechali za bramę miasta, wtedy śnieg zaczął tak sypać, że chłopiec, jadąc dalej, nie widział nawet ręki, którą trzymał przed oczami. Puścił prędko sznur od sanek, by się uwolnić od wielkich sań, ale to nie pomogło, jego małe sanki przywiązane były mocno i jak wiatr pędziły na przód. Wtedy zaczął głośno wołać, ale nikt go nie słyszał, śnieg padał, sanki mknęły szybko, od czasu do czasu podskakiwały, tak jakby jechały przez rowy i płoty. Kay był przestraszony, chciał zanucić piosenkę, którą śpiewała kiedyś Gerda, ale mógł sobie przypomnieć tylko tabliczkę mnożenia.
Płatki śniegu stawały się coraz większe i większe, i w końcu wyglądały jak duże, białe kury. Nagle odskoczyły na bok, wielkie sanie zatrzymały się i osoba, która w nich jechała, wyprostowała się, jej futro i czapka były całe ze śniegu, a ona sama była damą smukłą i wysoką, jaśniejącą bielą - Królową Śniegu.
- Zrobiliśmy ładny kawał drogi - powiedziała - ale po co marznąć? Otul się moim niedźwiedzim futrem. - Posadziła go obok siebie w saniach i otulił go futrem. Było mu tak, jakby pogrążył się w śnieżnej zaspie.
- Czy zimno ci jeszcze? - spytała i pocałowała go w czoło. Pocałunek był zimniejszy od lodu, dotarł prosto do serca, które już i tak na pół zlodowaciało. Było mu tak, jak gdyby miał umrzeć, ale tylko przez chwilę, potem zrobiło mu się dobrze; nie czuł już zimna.
 - Moje sanki! Nie zapominaj o moich sankach! - O tym pomyślał przede wszystkim. sanki przywiązano do jednej z białych kur, która pofrunęła niosąc je na grzbiecie. Królowa Śniegu pocałowała Kaya jeszcze raz i wtedy zapomniał o małej Gerdzie, o babci i o wszystkich w domu.
- Teraz już cię więcej ni pocałuję - powiedziała - bo zacałowała bym cię na śmierć.
Kay spojrzał na nią. Była bardzo ładna. Nie mógł sobie wyobrazić mądrzejszej i piękniejszej twarzy. Teraz nie wydawała mu się już z lodu jak przedtem, kiedy ją widział za oknem, gdy kiwała do niego. W jego oczach była doskonałością, nie bał się wcale. Opowiedział jaj, że potrafi rachować z pamięci i nawet z ułamkami, że wie, ile kwadratowych mil liczy kraj i ile ma mieszkańców, a ona uśmiechała się bez przerwy. Wtedy pomyślał sobie, że wie jeszcze za mało i spojrzał w wielką przestrzeń, a ona leciała z nim wysoko ponad czarnymi chmurami, wicher szumiał i wył, tak jakby śpiewał stare pieśni. Lecieli ponad lasami i jeziorami, nad morzem i lądem. Daleko pod nimi gwizdał mroźny wiatr, wyły wilki, śnieg iskrzył się, wyżej leciały czarne, kraczące wrony, a nad wszystkim wysoko w górze jasno świecił księżyc i Kay patrzył nań przez całą długą, zimową noc. W dzień zaś spał u stóp Królowej Śniegu.
 
Hans Christian Andersen:))  
 
 
 
 
 
 



niedziela, 11 stycznia 2015

Królowa Śniegu - opowiadanie pierwsze

Jest w nim mowa o lustrze i o okruchach.


Posłuchajcie! Zaczynamy! Kiedy bajka się skończy, będziemy wiedzieli więcej, niż wiemy teraz, bo to był zły czarownik; jeden z najgorszych.
Pewnego dnia wpadł w świetny humor, zrobił bowiem lustro, które posiadało tę właściwość, że wszystko dobre i ładne, co się w nim odbijało, rozpływało się na nic, a to, co nie miało żadnej wartości i było brzydkie, występowało wyraźnie i stawało się jeszcze brzydsze. Najpiękniejsze krajobrazy wyglądały w tym lustrze jak gotowany szczaw, piękni ludzie byli szkaradni albo stali na głowach bez tułowia. Twarze w tym lustrze były tak wykrzywione, że nie można ich było rozpoznać. Ten, kto miał piegi, mógł być pewien, że pokryją mu cały nos i policzki. 
Czarnoksiężnik zaś uważał, że to było ogromnie zabawne. Skoro tylko przez głowę człowieka przeleciała jakaś zacna, dobra myśl, już twarz w lustrze wykrzywiała się, a czarny mag śmiał się ze swego sprytnego wynalazku. Wszyscy, którzy chodzili do szkoły czarnoksiężnika, gdyż założył czarno-magiczną szkołę, opowiadali na prawo i na lewo, że stał się cud. Uważali, że dopiero teraz będzie można będzie dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda świat i ludzie. Biegali wszędzie z lustrem i w końcu nie było ani jednego człowieka, ani jednego kraju, który by nie został w nim opacznie odbity. Przyszło im do głowy, by polecieć do nieba i zabawić się kosztem aniołów i Boga. Im wyżej lecieli z lustrem, tym bardziej wszystko się wykrzywiało, ledwie mogli je utrzymać, lecieli wyżej i wyżej. Wtedy lustro zarżało tak strasznie, że wypadło im z rąk na ziemię, gdzie rozprysło się na tysiące milionów, bilionów i jeszcze więcej okruchów. Teraz dopiero wyrządzili o wiele większą krzywdę niż przedtem, gdyż niektóre kawałki były mniejsze od ziarenka piasku i pofrunęły daleko w świat. Gdy wpadły komuś do oka, tkwiły w nim i wtedy człowiek ten widział wszystko na odwrót albo spostrzegał tylko to, co było w danym przedmiocie złe, gdyż każdy odłamek lustra miał tę samą właściwość, co całe lustro. Byli ludzie, którym taki odłamek wpadał do serca i wtedy działo się coś okropnego. Serce stawało się jak kawał lodu. Niektóre kawałki szkła były takie duże, że zrobiono  nich szyby okienne, ale nie warto było patrzeć przez nie na przyjaciół. Inne kawałki dostały się do okularów i źle się działo, kiedy ludzie nakładali te okulary, aby dobrze widzieć i dobrze sądzić. Zły czarnoksiężnik śmiał się, aż mu się brzuch trząsł i to go przyjemnie łaskotało.
A w powietrzu unosiły się wciąż maleńkie okruchy lustra. I słuchajcie co się stało!

Hans Christian Andersen:))    

piątek, 9 stycznia 2015

Brzydkie kaczątko

Jakże pięknie było na wsi! Lato było w pełni. Żółciło się żyto, zielenił owies, siano na zielonej łące ułożono w stogi, bocian chodził na długich, czerwonych nogach i paplał po egipsku; nauczył się bowiem tego języka od matki. Wokoło łąk i pól ciągnęły się wielkie lasy, a w lasach leżały głębokie jeziora - tak, na wsi było naprawdę prześlicznie. W blasku słońca, otoczony głębokimi rowami, stał tam stary dwór; od muru aż po brzeg wody rosły liście łopianu, a były tak wielkie, że pod największymi mogły się zmieścić stojące dzieci; było tam tak dziko, jak w najgęstszym lesie.
W tym to gąszczu siedziała w swym gnieździe kaczka, wysiadywała pisklęta, nudziła się, bo trwało to bardzo długo, rzadko kto ją odwiedzał; inne kaczki wolały pływać po kanałach niż wchodzić pod liście łopianu by z nią pogadać. 
Aż wreszcie jedno jajko po drugim zaczęło pękać, słychać to było:
"Pip, pip!", wszystkie żółtka ożyły i wytknęły główki.
"Kwa, kwa!" - mówiła kaczka, a pisklęta hałasowały, jak tylko umiały najgłośniej i rozglądały się po zielonych liściach na wszystkie strony; matka pozwolił im patrzeć ile tylko chciały, bo zielony kolor jest zdrowy dla oczu.
- Jaki świat jest wielki! - mówiły kaczęta, gdyż było im o wiele luźniej niż przedtem, kiedy leżały w skorupie.
- Czy myślicie, że to jest cały świat? - powiedziała matka. - Świat ciągnie się jeszcze daleko po drugiej ogrodu, aż do księżego pola, ale nigdy tam jeszcze nie byłam. Czy jesteście już wszystkie? - Potem wstała. - Nie, to jeszcze nie wszystkie; największe jajko jeszcze nie pękło. Jak długo ma to trwać? Teraz mam już naprawdę dosyć. - I znowu usiadła. 
- No, co słychać? - spytała stara kaczka, która przyszła ją odwiedzić.
- Z jednym najdłużej się ciągnie. - odpowiedziała kaczka siedząca na jakach. - Wcale nie chce się otworzyć. Ale zobacz te inne. Są to najpiękniejsze kaczęta, jakie kiedykolwiek widziałam. Wszystkie podobne są do ojca: tego nicponia. Zupełnie do mnie nie przychodzi!
- Pokaż mi jajko, które nie chce pęknąć - powiedziała stara. - Możesz mi wierzyć, że to jest jajko indycze. I mnie już tak nieraz oszukali i potem miałam wiele kłopotów, i trudów z malcami, gdyż bały się wody. Nie mogłam sobie dać rady popychałam, krzyczałam, ale to nic nie pomogło. Pokaż mi to jajko! Tak, ot jest indycze. Porzuć je i ucz inne dzieci pływać!
- Jednak jeszcze troszkę na nim posiedzę! - powiedziała kaczka. - Tak długo już siedziałam, że jeszcze mogę parę dni wytrzymać!
- Jak uważasz! - odrzekła stara kaczka i poszła sobie.
Wreszcie duże jajko pękło. "Pip, pip!" - zapiszczało pisklątko i wylazło; było bardzo duże i brzydkie. Kaczka przyjrzała mu się.
- Jakież to kaczątko jest duże - powiedziała. - Niepodobne do żadnego innego. Ale nie jest to chyba pisklę indycze? No, zaraz się o tym przekonamy. Musi wejść do wody, nawet gdybym miała je tam sama wepchnąć.
Nazajutrz była piękna pogoda; słońce oświetlało wielkie liście łopianu. Matka-kaczka wraz z całą rodziną zeszła do kanału. Plusk! Wskoczyła do wody. "Kwa, kwa!" i jedno kaczątko po drugim plusnęło do kanału. Woda zalewała im głowy, ale podnosiły je zaraz w górę i pływały  wspaniale; łapki same się poruszały, wszystkie były w wodzie, nawet brzydkie, szare kaczątko  pływało razem z innymi.
- Nie, to nie jest indyk! - powiedziała kaczka. - Spójrz tylko, jak ładnie porusza łapkami, jak prosto się trzyma. To moje własne dziecko. W gruncie rzeczy, kiedy mu się dobrze przyjrzeć, jest zupełnie ładne. Kwa, kwa! Chodźcie razem ze mną, wyprowadzę was w świat, przedstawię was na podwórku, ale trzymajcie się zawsze w pobliżu, aby nikt na was nie nastąpił i strzeżcie się kota!

Przyszły na podwórko. Był tam straszny hałas, gdyż dwie rodziny pokłóciły się o głowę węgorza, którą w końcu złapał kot.
- Widzicie jak to się dzieje na tym świecie! - powiedziała  matka-kaczka oblizując sobie dziób, gdyż i ona miła ochotę na głowę węgorza. - Ruszajcie łapkami - mówiła - kołyszcie się i ukłońcie się starej kaczce, jest najwykwintniejszą ze wszystkich, jakie są tutaj. Ma w sobie hiszpańską krew i dlatego jest taka gruba; widzicie, ma na nodze zawiązany czerwony gałganek. To jest najwyższa odznaka, jaką kaczka może otrzymać, oznacza to, że obawiają się, aby nie zginęła, i że ludzie, i zwierzęta będą ją mogli odróżnić od innych kaczek. Kołyszcie się! Nogi stawiać nie do środka. Dobrze wychowane kaczątko rozstawia szeroko nogi jak ojciec i matka. Tak, a teraz kiwnijcie głowami i powiedzcie: Kwa!
Tak też zrobiły. Ale inne kaczki patrzyły na nie i mówiły głośno:
- Ach, po cóż nam to towarzystwo? Jakby nas nie było i tak dosyć. Fe, jak wygląda tamto kaczątko! Nie chcemy go tu mieć między nami! - I zaraz potem jedna z kaczek podfrunęła i dziobnęła kaczątko w kark.
- Zostaw je w spokoju - powiedziała matka. - Nie robi nikomu nic złego.

- Tak, ale jest takie duże i tak dziwnie wygląda - powiedziała kaczka, która dziobnęła kaczątko - i dlatego trzeba je szturchać!
- Ładne masz dzieci, mateczko - powiedziała kaczka z czerwonym gałgankiem na nodze. - Wszystkie są śliczne prócz tego jednego, które się nie udało. Byłoby dobrze, gdybyś je miała odmienić!
- To niemożliwe łaskawa pani - powiedziała matka-kaczka. - Nie jest w prawdzie ładne, ale ma dobre serduszko i umie świetnie pływać, tak samo jak inne, nawet może trochę lepiej. Za długo leżało w jajku i dlatego nie wygląda tak, jak powinno wyglądać. 
Skubnęła je w kark i pogładziła po piórkach.
- To jest zresztą kaczor - dodała - i dlatego uroda nie będzie miała dla niego takiego znaczenia. Myślę, że będzie silny i da sobie radę.

- Inne kaczątka są śliczne - powiedziała stara. - Zachowujcie się tak, jakbyście były u siebie w domu, a jeżeli znajdziecie głowę węgorza, możecie mi ją przynieść.
I kaczęta zachowywały się tak, jak u siebie w domu. 
Ale zarówno kaczki, jak kury dziobały, potrącały, kopały i wyśmiewały brzydkie kaczątko, które ostatnie wykluło się z jajka. 
- Za duże! - mówili wszyscy, a indyk, który wykluł się z ostrogami i wyobrażała sobie z tego powodu, że jest cesarzem, napuszył się jak okręt o wydętych żaglach i zwrócił się w stronę kaczątka gulgocząc tak, że aż mu cała głowa poczerwieniała. Biedne kaczątko nie wiedziało, co ma począć ani dokąd pójść, martwiło się bardzo, że jest takie brzydkie i że jest pośmiewiskiem całego podwórka.
Tak było pierwszego dnia, a potem działo się coraz gorzej i gorzej. Wszyscy prześladowali biedne kaczątko, nawet rodzeństwo było bardzo niedobre dla niego.
- Żeby cię kot porwał, ty wstrętny potworze! - mówiły kaczęta.
A matka dodawała:
- Byłoby lepiej, żebyś sobie poszedł gdzieś daleko!
Kaczki je dziobały, kury szczypały, a dziewczyna, która karmiła drób, kopała je nogami. Wreszcie kaczątko uciekło, przefrunęło przez płot, a małe ptaszki w krzykach uniosły się przerażone w górę. "To dlatego, że jestem takie brzydkie" - pomyślało kaczątko i zamknęło oczy; ale biegło wciąż dalej, aż przyleciało nad wielkie bagno, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Siedziało tam całą noc, o było takie zmęczone i smutne.
Rankiem podniosły się do lotu dzikie kaczki i zaczęły się przyglądać nowemu towarzyszowi
- Coś ty za jeden? - spytały, a kaczątko kręciło się na wszystkie strony i witało wszystkich, jak tylko mogło najgrzeczniej.
- Jesteś strasznie brzydki! - mówiły kaczki. - Ale co to nas obchodzi, dopóki nie będziesz chciał się związać z kimś z naszej rodziny.
Kaczątko wcale nie myślało o związku. Chciało jedynie poleżeć w sitowiu i napić się trochę wody z moczarów.

Leżało tam całe dwa dni; potem przyleciały dwie dzikie gęsi, a raczej gąsiory, gdyż były to samce; niedawno wykluły się z jaj i dlatego były takie rezolutne.
- Słuchaj no, przyjacielu - mówiły - jesteś taki brzydki, że cię nawet polubiliśmy. Czy chcesz pociągnąć z nami i zostać wędrownym ptakiem? Tu w pobliżu, w innym bagnie, przebywa kilka uroczych, zachwycających gęsi, same młode panny, które potrafią mówić "kwa", może do nich będziesz miał szczęście mimo swojej brzydoty.
"Pif, paf!" - rozległo się nagle nad ich głowami i obie dzikie gęsi padłu martwe w sitowie, a woda zaczerwieniła się od ich krwi. "Pif, paf!!" - zabrzmiało znowu i całe stada dzikich gęsi wyleciały z sitowia, a potem znów słychać było strzały. Było to wielkie polowanie: myśliwi leżeli na około bagna, niektórzy siedzieli na gałęziach drzew; błękitny dymek unosił się jak obłoki pomiędzy ciemnymi drzewami i snuły się nad wodą. Psy myśliwskie łaziły po błoci: plusk, plusk! Trzcina  i sitowie gięły się na wszystkie strony. 
Lęk ogarnął kaczątko. Kręciło głową chcąc ją schować pod skrzydło, ale w tej samej chwili stanął obok niego strasznie wielki pies z wywieszonym ozorem i z błyszczącymi groźnie oczyma, dotknął pyskiem kaczątka, pokazał ostre zęby i plusk - uciekł ni schwytawszy go.
- Ach - westchnęło kaczątko. - Jestem takie brzydkie, że nawet psy nie raczą mnie ugryźć.
Potem leżało zupełnie spokojnie, podczas gdy śrut gwizdał nad sitowiem, a wystrzał grzmiał po wystrzale.
Dopiero późno w dzień strzały uspokoiły się, ale kaczątko jeszcze długo nie odważyło się ruszyć, przeczekało jeszcze parę godzin i dopiero potem , rozejrzawszy się wokoło, wydostało się z bagna; biegło, jak tylko mogło najprędzej, polem i łąkami, dął silny wicher, z trudem więc mogło poruszać się naprzód.
Pod wieczór kaczątko zbliżyło się do ubogiej chatki; była to tak mizerna chatka, że sama nie wiedziała na którą stronę ma upaść. Trzymała się więc jako tako. Wicher gwizdała nad kaczątkiem tak, że musiało aż przysiąść na ogonie, aby się utrzymać na nogach; dęło coraz silniej i silniej; wtedy ujrzało kaczątko, że drzwi urwały się z jednej zawisy  i wisiały krzywo, tak że łatwo było się przemknąć przez szparę do środka. Brzydkie kaczątko tak też uczyniło. Mieszkała tam stara kobieta z kotem i kwoką. Kot, którego nazywała synkiem umiał wyginać grzbiet i sypać iskry, ale po to trzeba go było głaskać pod włos. Kwoka miała krótki nóżki i dlatego przezywano ją Krótkonóżką; składała dziennie jajka i kobieta kochała ją jak własne dziecko.
Rano spostrzeżono obce kaczątko, kot zaczął miauczeć a kwoka gdakać.
- Co to jest? - powiedziała stara i obejrzała się, ale miała słaby wzrok i dlatego dawało się jej, że kaczątko jest tłustą kaczką, która się tu zabłąkała. - To dobry nabytek! - powiedziała. - O ile to nie jest kaczor, będę maiła kacze jaja. Trzeba wypróbować!
Kaczątko zostało wystawione na trzytygodniową próbę, ale nie zniosło jaja. Kot był panem domu, a kwoka panią i mówili bez przerwy: "My i świat!", gdyż myśleli, że byli połową i to lepszą połową świata. Kaczątko uważało, że można być innego zdania, ale kwoka tego nie znosiła.
- Czy umiesz znosić jaja?
- Nie!
- A więc przynajmniej stul dziób!
A kot powiedział:
- Czy umiesz się nastroszyć, miauczeć i sypać iskry?
- Nie!
- A więc zachowaj swoje zdanie dla siebie, kiedy rozsądne istoty mówią!
Kaczątko siedziało w kącie i smuciło się. Wtedy myślało o świeżym powietrzu, o słońcu i poczuło gwałtowną chęć pływania po wodzie. Aż wreszcie nie mogło się powstrzymać, aby nie powiedzieć tego kwoce. 
- Co ci przyszło do głowy? Nie masz nic do roboty i dlatego kaprysisz. Składaj jaja albo mrucz, to ci przejdzie.
- Ale pływać jest tak przyjemnie - powiedziało kaczątko. - Tak rozkoszni jest zanurzyć się głową w wodzi i znaleźć się nagle na dnie.
- To ci dopiero przyjemność - powiedziała kwoka. - Chyba oszalałeś? Spytaj kota, który jest najmądrzejszym stworzeniem, jakie znam, czy chciałby pływać w wodzie i dawać nurka. O mnie już wcale nie mówię. Spytaj naszą starą panią; mądrzejszej od niej chyba nie ma na całym świecie. Czy myślisz, że chciałaby pływać i dawać nurka?
- Nie rozumiecie mnie - powiedziało kaczątko.
- No, jeżeli my cię nie rozumiemy, to kto cię zrozumie? Nigdy nie będziesz mądrzejszy od kota i od tej kobiety, o mnie już wcale nie mówię. Nie upieraj się tak, moje kaczątko i dziękuj Bogu za wszystko dobre, co dla ciebie uczyniono. Czyż nie dostałeś się do ciepłego pokoju? Czyż nie obracasz się wśród istot, od których możesz się czegoś nauczyć? Ale jesteś nieznośny i rozmowa z tobą nie jest przyjemnością. Możesz mi wierzyć, że ci dobrze życzę, mówię ci przykre rzeczy, a po tym właśnie poznaje się prawdziwych przyjaciół. Staraj się lepiej składać jajka i naucz się miauczeć i sypać iskry.
- Myślę, że pójdę sobie w świat - powiedziało kaczątko.
- No to idź - odrzekła kwoka.
I kaczątko poszło. Pływało po wodzie, nurkowało, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, bo było takie brzydkie.
Nadeszła jesień, liście w lesie pożółkły i stały się brązowe, wiatr pędził je tak, że tańczyły w powietrzu; a powietrze było zimne; chmury zawisły brzemienne gradem i śniegiem, a na płocie siedział kruk i wołał: "kra, kra!" z zimna. Już na sama myśl o tym można było porządnie zamarznąć. Kaczątko bynajmniej nie czuło się dobrze. 
Pewnego wieczoru słońce piknie zaszło, a z krzaków wyfrunęła cała chmara cudnych, wielkich ptaków. Kaczątko jeszcze nigdy nie widziało takich pięknych ptaków. Były oślepiająco białe i miały długie, giętkie szyje - to były łabędzie. Rozpostarły wspaniałe, długie skrzydła i odleciały z zimnych okolic do ciepłych krajów, do otwartych mórz. Wznosiły się tak wysoko, wysoko, że kaczątku zrobiło się jakoś dziwnie, kręciło się w wodzie, wyciągało do nich szyję wysoko w powietrzu. Ach, nie mogło zapomnieć tych pięknych ptakach, o szczęśliwych ptakach i kiedy zniknęły mu one z oczu, zanurzyło się w wodzie, aż na dno, a gdy wypłynęło, było jak nieprzytomne. Nie wiedziało wcale, jak się te ptaki nazywają ani dokąd lecą, a jednak kochało je, jak nikogo nigdy nie kochało. Nie zazdrościło im wcale, jakżeż mogłoby marzyć, aby być tak piękne jak one. gdyby bodaj kaczki chciały je ścierpieć w swoim towarzystwie.
A zima była taka mroźna. Kaczątko musiało więc ciągle kręcić się po wodzie, aby się chronić od zamarznięcia, ale co noc otwór, w którym pływało, stawał się węższy, zamarzał tak, że aż trzeszczała lodowa pokrywa. Kaczątko musiało przebierać nogami, aby woda nie stanęła, aż w końcu zmęczyło się, znieruchomiało i przymarzło do lodu.
Wczesnym rankiem przyszedł jakiś wieśniak. Zobaczył kaczątko, porozbijał drewniakami lód na kawałki i zabrała je do domu, do swojej żony. Tam je ocucono. 
Dzieci chciały się z nim bawić, ale kaczątko myślało, że chcą mu zrobić coś złego, ze strachu wpadło do miski z mlekiem, tak że mleko rozlało się po izbie, kobieta krzyknęła, załamała ręce, a kaczątko pofrunęło do dzieży z masłem, a potem do beczki z mąką, z której zaraz wyleciało. Jakżeż strasznie wyglądało! Kobieta krzyczała i biegała za nim z miotłą, a dzieci goniły je, potrącały się i krzyczały - na szczęście drzwi były otwarte i kaczątko wyfrunęło między krzaki i świeżo spadły śnieg - upadło tam ledwo żywe. 
Ale byłoby to zbyt smutne opisywać wszystko, co przeżyło kaczątko w czasie ostrej zimy.
Kiedy słońce zaczęło na nowo grzać, leżało w bagnie pomiędzy sitowiem. Skowronki śpiewały, była cudowna wiosna.
Nagle rozwinęło do lotu skrzydła, które szumiały silniej niż przedtem i niosły je mocniej niż dawniej, i zanim się obejrzało, znajdowało się w dużym ogrodzie, gdzie kwitły jabłonie, gdzie kiście bzu pachniały i zwieszały się na długich, zielonych gałęziach ku wodnej powierzchni krętych kanałów. Ach, jakże tu było pięknie, jak świeżo, wiosennie! W tej samej chwili kaczątku ujrzało trzy cudne, białe łabędzie. Zerwały się z zarośli i z szumem skrzydeł lekko popłynęły po wodzie. Kaczątko znało już te piękne stworzenia i na ich widok poczuło dziwny smutek.
"Chcę popłynąć do nich, do tych królewskich ptaków. Na pewno mnie odgonią, gdy ja, taki brzydal, odważę się do nich zbliżyć; ale nic mnie to nie obchodzi. Wolę, żeby mnie odgoniły te ptaki, niż szczypały mnie kaczki, dziobały kury i kopała dziewczyna karmiąca ptactwo i żebym cierpiał w zimie". Sfrunęło na wodę i zaczęło płynąć ku wspaniałym łabędziom. Zobaczyły je i szumiąc skrzydłami popłynęły mu na przeciw.
- Pokochajcie mnie - zawołało kaczątko i pochyliło głowę. W przezroczystej wodzie ujrzało swój własny obraz, lecz jakże zmieniony. Nie było już niezgrabnym, czarnoszarym, brzydkim, odrażającym ptakiem, ale samo stało się łabędziem. 

Nie zaszkodziło to nic łabędziowi, że wykluł się na podwórzu wśród kaczek, skoro wykluł się z łabędziego jaja.
Jakże czuł się szczęśliwy po tych wszystkich przygodach i przeciwnościach losu, dopiero teraz potrafił docenić swoje szczęście. A duże łabędzie pływały naokoło niego i gładziły go dziobami.
Do ogrodu przyszło kilkoro małych dzieci, które rzucały chleb i ziarnka do wody, najmniejsze z nich zawołało:
- Przybył nowy łabędź! - a inne dzieci wołały razem z nim.
- Tak, zjawił się nowy! - i klaskały w ręce, i kręciły się w koło, a potem pobiegły do swoich rodziców i razem rzucali do wody chleb i ziarno, a wszyscy wołali:
- Ten nowy jest wyjątkowo piękny. Taki młody i ładny.
A star łabędzie pochyliły przed nim głowy.
Wtedy ptak poczuł się zmieszany z radości: schował głowę pod skrzydła i sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Był zbyt szczęśliwy, ale wcale nie dumny, gdyż dobre serce nie bywa nigdy pyszne. Myślał o tym, jak go prześladowano i wyszydzano, i słuchał, jak wszyscy teraz mówili, że jest taki piękny pośród równie pięknych ptaków. Bzy pochylały swe gałęzie nad powierzchnią wody, a słońce grzało mocno i rozkosznie; wtedy zaszumiały skrzydła młodego łabędzia, podniosła się smukła jego szyja i zawołał z głębi serca:
- Nawet nie marzyłem o takim szczęściu wówczas, kiedy byłem tylko brzydkim kaczątkiem!

Hans Christian Andersen:))