Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

środa, 30 maja 2012

Waleczny tkacz

W dalekiej wiosce, za wysokimi górami, za rzeką i za ogromną pustynią żył tkacz z żoną i z osiołkiem. Całymi dniami siedział nad warsztatem i tkał. Co jakiś czas jeździł do miasta na ośle i sprzedawał na targu to, co utkał. Kiedy tak jechał kiedyś na objuczonym osiołku, spotkał żółwia. “Dziwne stworzenie", pomyślał— “wezmę je, może mi się przyda".
Włożył żółwia do sakwy i pojechał dalej.
Nie ujechał pół mili, a tu leży na drodze koński ogon. “To także wezmę",pomyślał
tkacz,“może coś z tego zrobię".
Włożył koński ogon do sakwy i pojechał dalej.
Nie ujechał pół mili, aż tu patrzy: ktoś rzucił na drogę bawoli róg. “Jeszczem nie widział takiego grubego rogu", pomyślał tkacz. “Zabiorę tę osobliwość, nie wiadomo, na co się może przydać".
Włożył bawoli róg do sakwy i pojechał dalej.
Zanim dojechał do miasta i sprzedał sukno, zrobiło się późno. Tkacz bał się, czy zdąży wrócić do swojej wioski przed nocą, tym bardziej, że zanosiło się na burzę. Postanowił więc jechać krótszą drogą.
Samotni podróżni unikali tej drogi, bo prowadziła obok ruin zamku, w którym mieszkał
olbrzymi dziw. Wróżka przepowiedziała dziwowi, że kiedyś pojawi się mocarz na osiołku i wypędzi go stamtąd. Odtąd dziw nie pozwalał nikomu zbliżać się do muru, który otaczał jego zamek. Szczególniej bał się osłów, chociaż ich nigdy nie widział. Kiedy usłyszał stukot drobnych kopytek po kamienistej drodze za murem, pomyślał, że to może nadjeżdża mocarz, który ma go wypędzić z zamku. Zawołał więc groźnym głosem:
Nie waż się zbliżać, śmiałku! Jestem wielki i potężny, jako dowód rzucę ci przez mur jedną z moich pluskiew. Przekonasz się, że jeszcze nigdy nie widziałeś takiej srogiej pluskwy.
Jeżeli mam takie pluskwy, to jaki jestem ja sam?!
Dziw przerzucił przez mur pluskwę wielką jak karaluch.
A co, nie mówiłem? — zawołał. — Teraz ty mi rzuć swoją, żebym zobaczył, czy się umywa do mojej.
Tkacz był czystym, porządnym człowiekiem i pluskiew nie hodował. Ale postanowił
spłatać dziwowi figla. Wyjął z sakwy żółwia, zamachnął się i przerzucił go przez mur.
Dziw się zdumiał. Pomyślał, że to taka olbrzymia pluskwa i obleciał go strach. Oj!
wielki i straszny musi być ten mocarz!
Ale nie pokazał po sobie, jak bardzo się boi. Oberwał jeden ze swoich wąsów i rzucił go za mur, mówiąc potężnym głosem:
Przypatrz się mojemu wąsowi! Z pewnością takich nie masz.
Wąs dziwa był podobny do kociego ogona, nikt z ludzi takich dużych nie ma. Ale tkacz przerzucił przez mur ogon koński. Dziw przeraził się nie na żarty — to był dopiero wąs! Zawołał jednak, udając że się nie boi:
Masz duże pluskwy i ogromne wąsy, ale to jeszcze nie dowód, że sam jesteś duży i mocny. Zmierzymy się na głosy. Ja ci pokażę mój głos, a ty mi pokaż swój.
Dziw ryknął tak, że aż osioł zatrząsł się ze strachu. Tkacz wyjął z sakwy bawoli róg i
dmuchnął w niego z całej siły. Rozległo się granie tak potężne, że mur zachwiał się i o mało nie runął. Przestraszony osioł zaczął ryczeć do wtóru. Dziw jeszcze nigdy nie słyszał ryku osła,
więc tak się przeraził, że tylną bramą uciekł w góry. Tymczasem drogą nadjeżdżała karawana. Kiedy podróżni usłyszeli straszny dźwięk rogu tkacza i zobaczyli uciekającego dziwa, zaczęli, gwizdać z zachwytu i wołali:
Niech nam zdrowo żyje zwycięzca dziwów! Po całym świecie rozgłosimy sławę walecznego bohatera.
Karawana prędko pośpieszyła dalej, bo słychać już było grzmoty nadciągającej burzy, a jednocześnie zapadała noc.
Tkacz pomyślał, że jego wioska jest dość daleko, więc nie zdąży do niej wrócić przed
burzą. Wyszukał sobie zagłębienie pod wystającą krawędzią muru i postanowił tam poczekać razem z osłem, który trząsł się jeszcze ze strachu.
Zaledwie jednak tkacz zlazł z osła i zdjął z niego sakwy, osioł bryknął, zadarł ogon i
uciekł. Tymczasem słońce zaszło i lunął ulewny deszcz. Tu się leje, tam się leje, ach, ileż tego deszczu! Szumi jak dziesięć wodospadów, cały świat zasłania. A tu grzmi raz po raz i robi się zupełnie ciemno. “Dobrze, że się zatrzymałem",pomyślał tkacz. ,Jakże bym trafił do domu w takich ciemnościach?"Po chwili poczuł, że coś mokrego ociera się futrem o jego bok. Był pewien, że to osioł wrócił przemoczony do kryjówki.
No widzisz, warto było uciekać, urwisie jeden? — powiedział tkacz i dał potężnego klapsa mokremu zwierzęciu.
Tygrys— bo to był młody tygrys — zdumiał się. Schronił się tu przed burzą tak samo
jak tkacz i nie przypuszczał, że kogoś zastanie w tej kryjówce. Nagle — pęc! coś go klasnęło po grzbiecie. Aż mu się cieplej zrobiło. Klaps wydał mu się przyjemny,więc jeszcze raz otarł się o ręce i o bok tkacza.
No, no — powiedział tkacz — tylko bez pieszczot, mój drogi. Dał mu jeszcze jednego klapsa, a tygrysowi zrobiło się zupełnie ciepło i przyjemnie. Kiedy burza minęła, tkacz pomyślał, że nie warto czekać do rana. Lepiej pojechać do
domu i przespać się pod dachem, a nie w jamie, do której zacieka woda. Zarzucił sakwy na tygrysa, siadł na nim i popędzał go piętami, myśląc, że jedzie na ośle. Tygrysowi zrobiło się jeszcze cieplej pod sakwami i tkaczem. Był to młody, głupi tygrysiak, więc pobiegł, gdzie mu kazano.
Kiedy przyjechali do wioski, tkacz przywiązał zwierzę pod szopą. Wszedł do domu i opowiedział żonie, co mu się przytrafiło z dziwem. O przygodzie z tygrysem nie wiedział —do tej pory sądził, że przyjechał na ośle.
Gdy tkacz i jego żona obudzili się z rana, patrzą — tygrys rzuca się i szamocze na
postronku pod szopą i szczerzy zębiska! Bali się wyjść. Wreszcie tygrys przegryzł sznur i uciekł. Tkacz domyślił się, że na nim jechał, więc zadrżał na myśl, jaki los mógł go spotkać. Sąsiedzi dowiedzieli się już od przejeżdżającej karawany, że tkacz z ich wioski zwyciężył wczoraj dziwa. Teraz zobaczyli tygrysa, uwiązanego pod jego szopą. Pomyśleli,że tkacz jest bohaterem i siłaczem, kiedy dziwy przed nim uciekają, a tygrysy pozwalają mu się
wiązać. Tkacz zarzekał się, że nie jest ani bohaterem, ani siłaczem, ale mu nie wierzyli. Tymczasem szach dowiedział się, że ciągną przeciwko niemu wojska Czarnego Króla, największego jego wroga. Zwołał wezyrów na naradę.
Radźcie, co robić — powiedział. — Nasze wojsko nie ma tyle broni ani takiego wodza jak wojsko Czarnego Króla. Jestem już stary, a syna nie mam. Zresztą zawsze myślałem o pokoju, a nie o wojnie. Jeżeli nie wymyślicie czegoś mądrego, to zginiemy wszyscy.
Wezyrowie popatrzyli po sobie. Potem zaczęli radzić, ten to, tamten owo. Wreszcie jeden z nich powiedział:
Czv słyszałeś, panie nasz, o bohaterze, co ukrywa się w małej wioszczynie i udaje zwykłego tkacza? Choć jest skromny i sam się nie chwali, cały kraj o nim mówi. Podobno zwyciężył dziwa i wrócił z wyprawy na tygrysie. Może by go sprowadzić i postawić na czele wojska.
Rada spodobała się szachowi. Wysłał gońców po tkacza.
Kiedy tkacz dowiedział się, o co chodzi, wymawiał się i tłumaczył, że nie zna się wcale na wojennym rzemiośle. Ale wszyscy myśleli, że tak mówi przez skromność. Szach wysłał posłów drugi raz po tkacza i rozkazał, żeby bohater poprowadził wojsko przeciwko armii Czarnego Króla.
,,Co tu robić?" pomyślał tkacz. “Nie znam się przecież na wojnie. Sam zginę i wojsko zmarnuję".Poprosił szacha, żeby mu pozwolił najpierw pojechać na zwiady. Szach zgodził się na to, żeby tkacz przekonał się na własne oczy, ile jest nieprzyjacielskiego wojska i jak ono jest uzbrojone. Odesłał go do wioski na paradnym wozie, pełnym podarków dla niego i żony. Obok słudzy prowadzili wspaniałego wierzchowca, na którym nowy wódz miał wyruszyć nocą dalej. Kiedy tkacz znalazł się przed swoją chatą, poszedł najpierw naradzić' się z żoną, a sługi szacha odesłał.
Nie wiem, co teraz robić — powiedział. — Nawet jeździć na koniu nie umiem,tylko na ośle. A tu mam jechać konno na zwiady. Czy nie można by się jakoś od tego wykręcić? Jaki będzie ze mnie wódz?
Umiałeś jeździć na tygrysie, a nie umiałbyś na koniu? — zawołała żona tkacza. — Wykręcić się nie można. Jeżeli nie pojedziesz, szach pomyśli, że jesteś zdrajcą. Chodź, przywiążę cię mocno do konia i jedź od razu, póki ciemno. Łatwiej ci będzie zbliżyć się nocą do obozu Czarnego Króla.
Podesłała na siodle wojłok, żeby mężowi było miękko i przywiązała tkacza dziesięcioma sznurami. Zafrasowany tkacz powiedział do konia:
No, mój kochany, prowadź mnie! Nie wiem, dokąd mam jechać, ale podobno konie wojowników zawsze kierują się prosto na wrogów. Tylko proszę cię, nie bądź za śmiały i nie podjeżdżaj za blisko.
Koń ruszył z kopyta. Tkacz bał się, że może spaść pomimo sznurów. Z początku droga była równa, ale potem wjechali między góry i skały. Koń biegł prędko i pewnie, jak gdyby widział po nocy. Ale tkacz nie widział nic, a tu podrzucało go w górę, to znów koń skręcał nagle albo przeskakiwał kamienie i strumyki. Zaczęło się rozwidniać. Tkacz przeraził się, bo ujrzał przed sobą obóz pełen wojska. Ściągnął cugle i byłby zawrócił, ale koń puścił się jak wicher prosto na wroga. Pędził z góry, przeskoczył przez strumień.
Biedny tkacz chwycił ze strachu za czub młodej topolki, która rosła nad wodą. Grunt był w tym miejscu podmokły, toteż drzewko razem z korzeniami zostało w ręku tkacza, który pojechał z nim dalej. Żołnierze Czarnego Króla dostrzegli pędzącego strasznego wojaka. Sadził konno sam jeden przeciwko całej armii i wywijał olbrzymią, zieloną maczugą. Pomyśleli, że za nim ciągnie z pewnością niezliczone wojsko. A może to dziw na czele wojska dziwów? Żołnierze, którzy byli na skraju obozu, zaczęli z krzykiem uciekać do środka. Inni zrywali się prosto ze snu i uciekali, nie wiedząc o co chodzi. Jedni pędzili przed sobą drugich, uciekając przewracano namioty. Krzyczano, ogłaszano najstraszniejsze wieści. Czarny Król starał się powstrzymać swoich żołnierzy. Ale kiedy rycerz z zieloną buławą wpadł do obozu na rozjuszonym koniu, który tratował wszystko po drodze i przeskakiwał nawet wozy, król też pomyślał, że to napadła straszliwa jakaś armia i uciekł z innymi.
Był najwyższy czas, bo sznury pękały jeden po drugim i tkacza trzymał już tylko ostatni. Kiedy i ten sznur pękł, tkacz spadł z konia. Spadł prosto na miękki dywan, rozesłany przed namiotem króla. W namiocie znalazł ogromne bogactwa: w jednej skrzyni złoto, w drugiej drogie kamienie, w trzeciej wspaniałą broń królewską. Znalazł także różne smakołyki rozstawione na tacach. Podjadł sobie, potem naładował pełne worki broni i klejnotów. Włożył je na konia i nakrył jedwabnym namiotem królewskim, który poskładał i przywiązał. Miał już zupełnie dość konnej jazdy, więc wziął konia za uzdę i poprowadził go w kierunku stolicy.
Szedł jeden dzień, szedł drugi dzień, szedł trzeci dzień. W stolicy myślano już, że bohater zginął, i przerażeni mieszkańcy szykowali się do oblężenia. W prawdzie przybiegli jacyś ludzie z daleka i mówili, że nieprzyjaciele uciekli przed walecznym rycerzem, ale to wydawało się niemożliwe, więc im nie wierzono.
Wtem straże dostrzegły z wieży wędrowca, który prowadził ciężko objuczonego konia. Kiedy wędrowiec zbliżył się do bramy miejskiej, szmer rozszedł się po tłumie. Rycerz wszedł śmiało na dziedziniec pałacowy, a koń za nim.
Poznano go, więc straże go nie zatrzymały, a lud wznosił okrzyki, podziwiając jego skromność, znakomity wódz wraca pieszo sam jeden ze zwycięskiej wyprawy!
Szach chciał obsypać bohatera godnościami i zawołał:
Proś, o co chcesz, wszystko ci dam, choćby połowę królestwa !
Tkacz pokłonił się szachowi i powiedział:
Przywiozłem ci, panie, zdobyczne skarby i namiot Czarnego Króla, którego udało mi się wypędzić. W zamian proszę cię o jedno: nie każ mi już nigdy być wodzem. Pozwól mi spokojnie wrócić do mojej żony i do mego warsztatu. Ale nie na koniu,tylko na ośle. 

Bajka tadżycko - afgańska:))


piątek, 25 maja 2012

U wielkoludów


Jak dawno to się działo, tego nie wiem, ale wiem, że chodziły jeszcze wtedy po świecie wielkoludy. A o tym nawet moja prababka od swojej prababki nie słyszała, żeby kto widział wielkoludy. Więc chyba parę setek lat minęło od tego czasu.
W skalnej dolinie pośrodku gór żyli dwaj bracia. Rodziców mieli biednych, bo na takich skałach nic nie rośnie, a i krowina się nie pożywi. Tym więcej, że nad doliną niedaleko leżał już śnieg wieczysty, co nie topnieje nawet w lipcu. Chmury wlokły się tędy, czepiały się każdego krzaka, każdego płota. Jak człowieka owionęły, to jakby go kto zawinął w mokry całun.
W takim zimnie, w pustce i biedzie ludzie gorzknieją. Tak też rodzice tych dwóch synów. Ojciec ich łajał, matka fukała i garnkami trzaskała po kuchni. Co tamci dwaj zrobili, wszystko zdało się rodzicom nie tak. Wciąż ich pędzili po to, po owo, wciąż kazali coś robić, a potem gniewali się, że źle.
Kiedyś ojciec posłał synów o świcie do lasu po drwa. Nie pożegnał ich dobrym słowem, matka nie dała im kawałka chleba na drogę - po prawdzie to nie miała.
Las tam był sosnowy, mizerny jak na wysokościach wielkich i cały śniegiem zawiany. Idą bracia, mróz pcha im się do butów, ziąb pod kurty zagląda, a żołądki aż burczą z głodu. Wreszcie starszy brat stanął i krzyknął:
- Dość mam takiego życia! Pójdę w świat. Albo zginę, albo mi będzie lżej.
- Ja z tobą - powiedział młodszy. - Jak się gdzieś ustalimy, to weźmiemy rodziców do siebie.
Poszli ku dolinom.
Przy starej sośnie koło źródła ścieżki się rozchodziły. Jedna zbiegała nad strumyk i w dół przez łąki, na których śnieg już stajał. A druga skręcała w jeszcze wyższy, jeszcze czarniejszy bór. 
Starszy brat chciał iść łąką, a młodszy lasem. Więc pożegnali się pod tą sosną i obiecali sobie, że za rok spotkają się w tym samym miejscu.
Młodszy wszedł znów w las. Szedł i szedł aż do wieczora. Ledwo już się wlókł , tak zesłabł z głodu i z zimna.
Słońce zaraz zajdzie, a bór szumi, jakby groził. Czasem śnieg osypie się z gałęzi na kołnierz, czasem szyszka w głowę pacnie. Czasem zatrzeszczy sucha gałąź, a wtedy nie wiadomo, czy to nie dziki zwierz się skrada.
Straszno w tym borze.
Wreszcie chłopak doszedł do ogromnego drzewa. A to drzewo rozrosło się szeroko i było całe zielone i gęstymi liśćmi szemrzące, jakby to był środek lata.
Stanął i aż głowę zadarł za zdziwienia, że wierzchołek drzewa sięga tak wysoko w niebo nad sosny borowe i taki jest zielony, mrozem nie tknięty, śniegiem nie osypany. Poznał, że to jabłoń. Kiedy tak ją ogląda i nadziwić się nie może, naraz pomiędzy konarami widzi jakby dom wielki, rozłożysty, co wisi gdzieś pośród liści i przez zieleń prześwituje. "Co to za dom? pomyślał, "muszę go obejrzeć".
Schował siekierkę do dziupli, splunął w garście, podskoczył, za najniższą gałąź się chwycił, wydźwignął się i nuż leźć na jabłoń.
A tu już i słońce zaszło, musiał się śpieszyć, żeby jeszcze za dnia dojść. Bo, wiecie, to nie było tak, jakbyście leźli na zwyczajną  jabłonkę owoce trząść, nie! 
    
Na tamto drzewo droga była daleka i mozolna, z dziesięć dzwonnic kościelnych musielibyście ustawić jedną na drugiej, żeby sięgnąć do wierzchołka. a dom wisiał pod samym czubem. 
To był dom czterech wielkoludów. Bo wtedy były na świecie wielkoludy okrutne i złe, potrafiły nawet człowieka zjeść. Chłopak nic o tym nie wiedział, więc wszedł do domu.

 

Zobaczył na ławie rozkrojony bochenek chleba, ogromny jak młyńskie koło. Ukrajał sobie tęgą pajdę i zjadł, a na chlebie nawet znaku nie zostało, jakby kto okruszynkę od skubał. Potem chłopak wlazł pod łóżka i zasnął. Nie mógł wleźć na łóżko, bo było takie ogromne jak cała chata jego rodziców. No i wolał się schować.
Ledwo zasnął, aż tu zbudził go grzmot - to wielkoludy wracały i ostatni trzasnął za sobą drzwiami. Co który z nich stąpnie, trzeszcz cały dom i podłoga jęczy. A kiedy wielkoludy legły na łóżku, to się dom tak zakołysał, jak od trzęsienia ziemi.
Chłopak leży pod łóżkiem, nie śmie wyjść, nie śmie z boku na bok się przekręcić... Słucha, o czym wielkoludy z sobą rozmawiają. Kiedy mówią, robi się taki huk, jakby kto skały kuł i toczył z gór po kamienistych zboczach.
Mówi pierwszy wielkolud:
- Wiem o jednym młynie niedaleka stąd. Tam leży w łóżku piękna dziewczyn i śpi. Rano porwę ją i przyniosę ją sobie tutaj.
Mówi drugi wielkolud: 
- Wiem o jednym drzewie na rozstajach dróg. Biedny drwal chce je ściąć. Pod korzeniami tego drzewa jest ukryty skarb wygrzebię go sobie i przyniosę tutaj.
Mówi trzeci wielkolud:
- Wiem o jednym domu, ludzie muszą tam nosić wodę z daleka. Obok tego domu leży kamień, a na nim siedzi żaba. Pod kamieniem jest źródło, a ludzie o tym nie wiedzą. ja to źródło odkryję, ale nikomu wody darmo nie dam, tylko będę ją sprzedawał i dorobię się majątku.
Mówi czwarty wielkolud:
- Wiem o jednym zamku zaraz za naszą granicą. Tam mieszka król, co ma chorą córkę, i żaden doktór nie umie jej wyleczyć. ale niech tylko królewna zje jabłko z tego drzewa, na którym pobudowaliśmy sobie dom, zaraz wyzdrowieje. zaniosę jej takie jabłko, wtedy będzie musiała zostać moją żoną.
tak to wielkoludy porozmawiały, a potem zaczęły ziewać, aż wiatr zagwizdał po izbie. wreszcie usnęły i tak chrapały, jakby sto armat waliło. Chłopak ostrożnie wysunął się spod łóżka. Miał wielką ochotę pobiec zaraz do chorej królewny. Ale pomyślał, że wtedy jeden wielkolud porwie młynarzównę, drugi wykopie skarb, trzeci zabierze studnię, a czwarty królewnę za żonę.
Zerwał jabłko, zlazł z drzewa i pobiegł do młynarza.
Młyn stoi cichy, księżyc srebrne iskry sypie na wodę, sowa pokrzykuje w spróchniałej wierzbie na grobli:
- Prędzej, prędzej! 
Zapukał chłopak do drzwi, zastukał w okiennice. Otworzyło się okienko pod dachem i wyjrzał zaspany młynarz:
- Kot tam się tłucze po nocy?
- Pilnuj córki, dobry człowieka, bo inaczej porwie ci ją rano wielkolud wyszedł z gór!
Stamtąd poszedł chłopak co prędzej na rozstaje drogi. Już zaczęło świtać i właśnie przyszedł drwal z siekierą rąbać drzewo.
- Rzuć siekierę - zawołał chłopak - a bierz co prędzej łopatą i wykop skarb spod korzeni! Jak nie wykopiesz, to ci go wielkolud porwie.
Drwal pochwycił łopatę, grzebnął raz, drugi, trzeci - a tu razem z ziemią sypią się złote talary.
- Poczekaj - mówi drwal - podzielimy się sprawiedliwie.
- Weź wszystko, masz żonę i dzieci, mnie wystarczy jeden talar na drogę - powiedział chłopak, podniósł talar i popędził dalej.
Przebiegł do bezwodnego domu. Zrzucił żabę, odwalił kamień i odkrył źródło.
- Macie tu tyle wody, ludzie, ile chcecie - powiedział chłopiec do mieszkańców domu.
Oni chcieli go wynagrodzić, ale nic nie wziął i zaraz ruszył w dalszą drogę.
Bał się, żeby nie było za późno, więc śpieszył się jak mógł. Przekradł się przez granicę ( bo ten góral był Szwajcar, a Szwajcaria nie miała swoich królów) i poszedł do królewskiego zamku.
Wszyscy tam chodzili na palcach i wychodzili, bo królewna była taka chora, że strach ich brał , czy nie umrze. Król rozesłał posłów po wszystkich krajach, że jeśli ktoś uleczy mu córkę, to dostanie ją za żonę i połowę królestwa na dodatek.
Chłopak kazał zaraz prowadzić do chorej. A ona leżała bledziuśka jak śnieg, oczy ma zamknięte, wargi sine, rączki wychudłe... 

 

Chłopak włożył jej do ręki jabłko z drzewa wielkoludów - królewna otworzyła oczy. Kiedy je powąchała - uśmiechnęła się. A kiedy je zjadła - od razu wyzdrowiała. 
To dopiero była radość! Król i królowa wyprawili zaraz wesele, zaprosili wszystkich na ucztę i na zabawę. Tańcowano tak wesoło, że potem przez cały miesiąc wszyscy szewcy ledwo mogli nadążyć z zelowaniem butów. Stary król niedługo umarł, a wtedy młody góral, co przyniósł uzdrawiające jabłko, został królem na jego miejsce.
Tymczasem mijał już rok, więc wyruszył do lasu, żeby spotkać się ze starszym bratem pod sosną. Poszedł sam jeden i brat stawił się sam jeden, ale jakiś wynędzniały i markotny. jemu przez ten czas wcale się nie powiodło.
Opowiedział młodszemu, że zgodził się za pastucha, ale kiedy odsłużył swoje i miał wziąć wypłatę, ostatniego dnia wzdęła mu się na pastwisku krowa i zdechła. gospodarz złajał go, czemu ją pasł na mokrej trawie. Nic mu nie wypłacił i jeszcze kijem chciał poczęstować na odchodne.
Starszy brat z początku nie wierzył, że młodszy został królem, myślał, że żartuje. Potem poczuł w sercu złość i zazdrość. Zaczął wypytywać, jak i co. tamten opowiedział mu o wielkoludach, o młynarzównie, o skarbie, o wodzie, o chorej królewnie.
- Przyszedłem tu, bracie, żeby cię zabrać do siebie na zamek - powiedział.- sam sobie wybierzesz, co będziesz chciał robić, a moja głowa w tym, żeby ci było dobrze. 
ale starszy pomyślał: "żeby mnie nawet zrobił kanclerzem albo hetmanem, albo zarządcą pałacowym, zawszeć on będzie zawsze królem nade mną. Nie chcę! czy to on lepszy ode mnie?"
I nie zgodził się.
Młodszy wrócił smutny na zamek, a starszy poszedł do wielkoludów. Chciał też podsłuchać ich tajemnice. Kiedy młodszy myślał tylko o tym, żeby innych ratować, a pomimo to został królem, to cóż dopiero on, starszy i mądrzejszy: " ja tam bardziej powinienem na tym skorzystać", myślał starszy brat.
chociaż go strach oblatywał, wlazł na jabłoń i schował się pod łożem wielkoludów. Rozległ się grzmot i podłoga jęknęła - to wróciły wielkoludy i trzasnęły drzwiami.
ale przyszły tylko trzy. Ten czwarty, co chciał porwać młynarzównę, nie wrócił wcale. Bo młynarz zawołał wszystkich sąsiadów, razem zaczaili się na wielkoluda i zatłukli go.
Tamci trzej chodzili teraz po izbie, grzmocili pięściami w stół i wołali jeden przez drugiego:
- Mnie się nie udało ze skarbem, bo drwal przedtem go zabrał. 
- Mnie się nie udało ze studnia, bo ktoś przedtem wystraszył żabę i kamień odwalił.
- Mnie się nie udało z królewną, bo ktoś już przedtem wyleczył ja naszym jabłkiem.
- Kiedy zerwał nasze jabłko, to musiał tu być!
- Z pewnością podsłuchał naszą rozmowę i dlatego nam się nie udało, bo ten nicpoń wszędzie był pierwszy.
- A może on teraz podsłuchuje? szukajmy go !
 Jak zaczęli szukać , tak znaleźli człowieka skulonego pod łóżkiem - i zrzucili go z drzewa. O mało się nie zabił.
Młodszy brat sprowadził rodziców i brata do siebie i wszyscy żyli odtąd szczęśliwie. Tylko nie wiem, w jakim kraju. ale to wszystko jedno, bo jechać tam nie mamy po co. Jesteśmy ludzie zwyczajne., straże nie wpuściły by nas ma królewski zamek. 

Bajka szwajcarska:))