Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

piątek, 30 maja 2014

Ole Zmruż-oczko

Nikt na całym świecie nie zna tylu bajek, co Ole Zmruż-oczko. Ależ on umie opowiadać! Kiedy zbliża się wieczór i dzieci siedzą grzecznie przy stole na wysokich krzesełkach, przychodzi Ole Zmruż-oczko, występuje cichutko na schody, bo chodzi w samych pończoszkach, cichutko otwiera drzwi i - plusk! Delikatnie pryska dzieciom w oczy słodkim mlekiem drobnymi kropelkami, ale tak, by musiały zamknąć oczy i nie mogły go widzieć, a potem staje z tyłu i dmucha im ostrożnie w krtań, wtedy głowy ciążą im coraz bardziej, ale to wcale nie boli, bo Ole Zmruż-oczko życzy dzieciom dobrze i chce tylko, aby się uciszyły, a dzieci są najcichsze, gdy leżą w łóżku i wtedy można im opowiadać bajki.
Kiedy dzieci już śpią, siada sobie Ole na łóżku; jest pięknie ubrany: ma jedwabny płaszcz, ale trudno powiedzieć, jakiego jest koloru, bo mieni się przy każdym poruszeniu zielono, czerwono, niebiesko; a pod pachami ma po parasolu; jeden pokryty obrazkami, rozpościera nad grzecznymi dziećmi, a one śnią przez całą noc o najpiękniejszych rzeczach; za to drugi parasol nie ma wcale obrazków i ten Ole otwiera nad niegrzecznymi dziećmi, które budzą się rano po nocy bez snów.
Teraz słyszymy jak Ole Zmruż-oczko przychodzi co wieczór przez cały tydzień do pewnego chłopczyka, który nazywał się Hjalmar i co mu opowiadał. Będzie to siedem historyjek, bo tydzień ma siedem dni.
   
Poniedziałek

- Słuchaj uważnie! - powiedział Ole Zmruż-oczko wieczorem, kiedy już uśpił Hjalmara w łóżku. - Zaczynam.
I nagle wszystkie kwiaty w doniczkach wyrosły na wielkie drzewa, które wyciągnęły swe gałęzie do sufitu i wzdłuż ścian, tak że cały pokój wyglądał jak najwspanialsza oranżeria, wszystkie gałęzie były pełne kwiatów, piękniejszych od róż pachnących rozkosznie, a jeśli się je ugryzło, to smakowały słodziej od konfitur. Owoce połyskiwały jak złoto; były tam też ciastka, które pękały od rodzynków; wszystko było nadzwyczajne. Ale w tym samym czasie coś nagle zaczęło jęczeć w szufladzie, gdzie Hjalmar chował swoje książki.
- Co to jest? - spytał Ole Zmruż-oczko, podszedł i otworzył szufladę. To szyfrowej tabliczce tak coś dokuczało, że omal się nie rozpadła, gdyż w zadaniu arytmetycznym wpisana była fałszywa cyfra, szyferek skakał na swoim sznurku jak mały piesek, chciał poprawić błąd w zadaniu, ale nie mógł. Potem zajęczało coś w zeszycie Hjalmara. Aż przykro było słuchać. Na każdej stronie zeszytu widniały duże litery, cały ich szereg szedł z góry na dół, a każda duża miała małą przy boku. Był to wzór do kaligrafii; a obok tych liter stały inne , które wyobrażały sobie, że są do tamtych podobne; te litery napisał Hjalmar, wyglądały one tak, jak gdyby się potknęły na linijkach, na których powinny były stać.
- Widzicie, tak macie się trzymać! - mówił wzór. - Patrzcie, macie być tak ukośnie pochylone i takie wyraźne!
- O, my byśmy chciały! - powiedziały litery Hjalmara. - Ale nie możemy, jesteśmy takie wątłe.
- Więc zażyjcie lekarstwa! - powiedział Ole Zmruż-oczko.
- O, nie! - zawołały i wyprostowały się tak ładnie, że aż miło było patrzeć.
- Teraz nie mamy czasu na bajki! - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Muszę je wyćwiczyć! Raz, dwa! Raz, dwa!
Tak musztrował litery, które stały się wysmukłe i wyglądały piękniej od swoich wzorów, ale gdy Ole Zmruż-oczko sobie poszedł i Hjalmar nazajutrz rano zajrzał do zeszytu, litery wyglądały znowu tak nędznie jak przedtem.

Wtorek
Jak tylko Hjalmar położył się do łóżka, Ole Zmruż-oczko dotknął maleńką, czarodziejska różdżką wszystkich sprzętów w pokoju, a one zaraz zaczęły rozmawiać i wszystkie razem gadały o sobie z wyjątkiem spluwaczki; ta stała milcząc i złościła się, że wszyscy są tak zarozumiali i potrafią mówić tylko o sobie, myśleć tylko o sobie, że nie pomyślą nawet o kimś, co tak skromnie stoi w kącie i pozwala pluć na siebie. 
Nad komodą wisiał duży obraz w złoconych ramach, był to krajobraz, widać było na nim wysokie, stare drzewa, kwiaty na trawie i dużą rzekę, która płynęła przez las obok wielu zamków, het daleko aż do wzburzonego morza.
Ole Zmruż-oczko dotknął swą różdżką obrazu i wnet namalowane ptaki zaczęły śpiewać, gałęzie drzew poruszać się, chmury płynęły po niebie, a cienie ich poruszały się na krajobrazie.
Ole zaniósł Hjalmara przed obraz, a chłopczyk wszedł przez ramę i spuścił nóżki wprost w wysoką trawę i stanął pośród niej; słońce świeciło przez gałęzie drzew wprost na niego. Hjalmar pobiegł ku wodzie i wsiadł do łódeczki, która stała. Łódka była pomalowana na czerwono i biało, żagle błyszczały na niej jak srebro i sześć łabędzi, każdy ze złotą koroną na szyi z błyszczącą, niebieską gwiazdą nad głową, pociągnęło łódkę wzdłuż zielonych lasów, gdzie drzewa gadały o rozbójnikach i czarownicach, a kwiaty - o milutkich, małych elfach i o tym, co motyle im naopowiadały.  
Najpiękniejsze rybki o łuskach jak srebro i złoto płynęły za łodzią; czasami wyskakiwał z pluskiem z wody i padały z powrotem, a ptaki, czerwone i niebieski, małe i duże, leciały dwoma długimi rzędami za łódką; komary tańczyły, a trzmiele huczały: wszystko chciało towarzyszyć Hjalmarowi i każdy chciał mu opowiedzieć piękną historyjkę.
To była dopiero wyprawa łodzią! Las to się zagęszczał i ściemniał, to stawał się podobny do najpiękniejszego ogrodu, pełnego blasku słońca i kwiatów, były tam wielkie zamki ze szkła i z marmurami; na balkonach stały królewny, a były to dziewczynki, które Hjalmar znał dobrze i z którymi się zwykle bawił. Wyciągały one ku niemu dłonie, a każda trzymała tak piękną świnkę z cukru, jakiej nie można dostać na żadnym straganie. Hjalmar przepływając chwytał za świnki, ale królewny ich nie puszczały i każda z nich dostała po kawałku, Hjalmar większy, a królewna znacznie mniejszy.
Przy każdym zamku stał na straży królewicz i prezentował złotą szablę i osypywał Hjalmara deszczem rodzynek i ołowianych żołnierzyków; to byli prawdziwi królewicze.
Hjalmar płynął poprzez las, to przez wielkie sale albo nawet przez całe miasta; przepływał także przez to miasto, gdzie mieszkała jego niania, która nosiła go na ręku wtedy, kiedy był jeszcze zupełnie mały, i kiedy go tak bardzo kochała. Niania kiwała do niego ręką i przesłała mu całus, a przy tym nuciła tę śliczną piosenkę, którą sama ułożyła i przesłała Hjalmarowi:

Myślę o tobie, mój mały chłopczyku,
Hjalmarze mój malutki,
Mocnych całusów ślę bez liku
Twym oczkom jak niezabudki. 
Słyszałam pierwsze słowa twoje,
Teraz mnie nie ma przy tobie,
Boże, błogosław cię, dziecię moje,
Wszędzie o każdej dobie.

A wszystkie ptaki śpiewały razem z nianią, kwiaty pląsały na łodygach, a stare drzewa kiwały na niego wesoło, jak gdyby Ole Zmruż-oczko im także opowiadał bajki.


Środa 
Jaki straszny deszcz padał na dworze! 
Hjalmar słyszał przez sen jego szum; kiedy Ole Zmruż-oczko otworzył okno, woda sięgała parapetu, zebrało się całe jezioro, ale tuż koło domu stał wspaniały okręt.
- Czy chcesz popłynąć ze mną, Hjalmarze? - spytał Ole Zmruż-oczko. - Mógłbyś przez całą noc podróżować po obcych krajach, a jutro znowu wrócić do domu!
I nagle Hjalmar, ubrany w swoje odświętne ubranko, znalazł się na wspaniałym statku, pogoda znów była piękna i statek płynął przez ulice, a naokoło wszędzie było wielkie, nieograniczone morze. Płynęli tak długo, dopóki ostatni kawałek lądu nie zniknął im sprzed oczu; zobaczyli klucz bocianów lecący ze swojej ojczyzny do ciepłych krajów; jeden bocian leciał za drugim i po chwili był już daleko, daleko! Jeden z nich był tak zmęczony, że nie mógł już poruszać skrzydłami, był ostatni w szeregu, zostawał coraz bardziej w tyle i powoli, z rozpostartymi skrzydłami, opuszczał się coraz niżej i niżej, załopotał raz jeszcze skrzydłami, ale nic mu to nie pomogło, oto dotyk już nogami masztu statku, potem ześlizgnął się z żagla i bęc! Stał już na pokładzie.
Chłopiec okrętowy zaniósł go do kurnika, gdzie były kury, kaczki i indyki. Biedny bocian był bardzo onieśmielony tym towarzystwem.
- Cóż to za jeden? - mówiły wszystkie kury. 
A indyk napuszył się tak bardzo, jak tylko można i spytał bociana, kim jest, kaczki cofały się jedna po drugiej i kwakały:
- Pośpiesz się, pośpiesz się.
I bocian zaczął opowiadać o gorącej Afryce, o piramidach i strusiach szybujących jak dzikie rumaki przez pustynię, ale kaczki nic nie rozumiały z tego, co mówiły i kwakały tylko między sobą: 
- Jesteśmy wszystkie jednego zdania, że bocian jest niemądry!
- Oczywiście, że jest niemądry - powiedział indyk i zagulgotał.
Wtedy bocian zamilkł i zaczął myśleć o swojej Afryce.
- Jakie masz śliczne, cienki nóżki! - powiedział indyk - Po czemu płaciłeś łokieć?
- Kwa, kwa, kwa! - śmiały się wszystkie kaczki, ale bocian udawał, że nie słyszy.
- Mógłbyś się z nami pośmiać - zwrócił się indyk do bociana - bo to było bardzo dowcipnie powiedziane. a może to ciebie nie godne? Ach, ach, jakiż on ograniczony! Trzeba się będzie bawić bez niego!
Kury zagdakały, kaczki zakwakały:
- Gik, gak! Gik, gak!
Aż strach, jak to całe towarzystwo było zadowolona z siebie. 
Ale Hjalmar poszedł do kurnika, otworzył drzwi i zawołał bociana, który wyskoczył do niego na pokład. Wypoczął już i wydawało się, że kiwa przyjaźnie głową  Hjalmarowi, jak gdyby mu chciał podziękować. Potem rozpostarł skrzydła i poleciał do ciepłych krajów, podczas gdy kury gdakały, kaczki kwakały, a indyk poczerwieniał jak ogień.
- Jutro ugotujemy z was rosół! - powiedział Hjalmar i obudził się w swym małym łóżeczku.
W piękną podróż zabrał go tej nocy Ole Zmruż-oczko.

Czwartek
- Wiesz co? - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Tylko się nie przestrasz. Zobaczysz małą myszkę! - I pokazał mu milutkie stworzonko, które trzymał w ręku. - Przyszła, by cię zaprosić na wesele. Są tu dwie myszki, które pragną tej nocy wstąpić w związek małżeński. Mieszkają pod podłogą w spiżarce twojej matki, to podobno takie śliczne mieszkanie.
- Ale w jaki sposób dostanę się do mysiej dziurki w podłodze? - spytał Hjalmar.
- O to się nie troszcz! - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Zrobię tak, że staniesz się mały! - I dotknął Hjalmara swą czarodziejską różdżką, chłopiec stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu był mały jak palec. 
- Teraz możesz włożyć ubranie ołowianego, myślę, że będzie dobre na ciebie, mundur w towarzystwie robi zawsze dobre wrażenie! 
- Tak masz słuszność! - powiedział Hjalmar i w mgnieniu oka był ubrany jak najładniejszy ołowiany żołnierz.
- Czy nie byłby pan tak łaskawy wejść do naparstka pańskiej mamy? - spytała myszka. - Będę wówczas miała zaszczyt ciągnąć pana!
- Panna się sama trudzi!? - zawołał Hjalmar i pojechali na mysie wesele.
Najpierw znaleźli się pod podłogą, gdzie był długi korytarz, akurat tak wysoki, że naparstek, a którym znajdował się Hjalmar, mógł przejechać; korytarz oświetlał kawałek spróchniałego drzewa.
- Prawda, jak tu pięknie pachnie? - spytała myszka, która ciągnęła naparstek. Cały korytarz wysmarowany został olejkiem różanym. Czy może być coś rozkoszniejszego?
Właśnie wchodzili do sali weselnej, po prawej stronie stały wszystkie mysie damy, piszczały i chichotały , jak gdyby z siebie wzajemnie kpiły. Po lewej stronie stali mysi panowie i muskali łapkami swoje wąsiki; pośrodku sali widać było parę narzeczonych; stali w wydrążonej łupinie orzecha i w obecności wszystkich całowali się zapamiętale, bo byli przecież zaręczeni i za chwilę miał się odbyć ich ślub.
Przybywało coraz więcej i więcej gości, jedna z myszek o mało co nie stratowała innej na śmierć, a para narzeczonych ustawiła się we drzwiach tak, że nikt nie mógł wyjść ani wejść. Pokój, tak samo jak korytarz, wysmarowano olejkiem różanym, a na poczęstunek przygotowano ziarna słonecznika i grochu, a na deser pokazano ziarenko migdału, na którym jedna mała myszka z rodziny wygryzła imiona młodej pary, wprawdzie tylko pierwsze litery, ale i tak było to coś niezwykłego.
Wszystkie myszy mówiły, że wesele było piękne i że się świetnie bawiły.
A potem Hjalmar pojechał z powrotem do domu, przyznawał, że był w wytwornym towarzystwie, ale musiał się porządnie skurczyć, żeby stać się tak malutki i ubrać się w mundur ołowianego żołnierzyka.

Piątek
- To nie do wiary, ilu dorosłych pragnie, bym ich odwiedzał! - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Są to zwłaszcza ci, którzy mają coś złego na sumieniu. "Dobry, mały Ole - mówią do mnie - nie możemy zmrużyć oczu, leżymy całe noce i patrzymy na wszystkie nasze złe uczynki, które jak małe, złośliwe chochliki siadaj na krawędzi naszych łóżek i pryskają na nas gorącą wodą; mógłbyś przyjść i przegnać je, abyśmy mogli nareszcie usnąć! - Potem wzdychają głęboko. - Chętnie zapłacimy ci za to: dobrej nocy, Ole! Pieniądze leżą na oknie!" Ale nie czynię tego dla pieniędzy! - powiedział Ole Zmruż-oczko.
- Co będziemy robili dzisiaj w nocy? - spytał Hjalmar.
- Nie wiem, czy masz tej nocy ochotę pójść znowu na wesele; jest to wesele w innym rodzaju niż wczorajsze! Duża lalka twojej siostry, ta, która wygląda jak mężczyzna i nazywa się Herman, chce się ożenić z lalką Bertą; prócz tego są dziś urodziny lalki i z tego powodu dostanie ona mnóstwo podarunków.
- Wiem, o co chodzi! - powiedział Hialmar. - Zawsze kiedy lalki potrzebują nowych sukien, moja siostra urządza im urodziny albo wesele; zdarzyło się to już ze sto razy.
- Tak, ale tej nocy odbywa się sto pierwsze wesele, a potem wszystko się już kończy. Dlatego będzie to takie piękne. Musisz to choć raz zobaczyć.
Hjalmar spojrzał na stół; stał tam maleńki, kartonowy domek z oświetlonymi oknami, a ołowiani żołnierze prezentowali broń przed nim.
Narzeczeni siedzieli na podłodze, oparci o stołową nogę, byli poważnie zamyśleni, a mieli powody po temu. Ole Zmruż-oczko ubrany w czarną suknię babci dał im ślub; po skończonym ślubie wszystkie meble w pokoju zanuciły następującą pieśń, napisaną przez ołówek; melodia przypominała pobudkę wojskową:


Ta pieśń, co brzmi jak wiatru wiew,
Na cześć weselnej pary śpiew; 
Jak dwa ptaki z suchych drzew,
Z skór korpus, głowa, brew.
Hura, choć nie gra w żyłach krew,
My ślemy w świat nasz głośny śpiew! 

Potem dostali podarunki, ale zastrzegli sobie, żeby nie dawać im nic do jedzenia, gdyż miłość syciła ich dostatecznie.
- Czy pojedziemy na wieś, czy za granicę? - spytał pan młody i wtedy wezwano na doradców jaskółkę, która dużo podróżowała oraz starą podwórzową kwokę, która już pięć razy wysiedziała kurczęta; jaskółka opowiadała o cudownych, ciepłych krajach, gdzie zwieszają się ciężkie grona winne, gdzie powietrze jest łagodne i góry mienią się takimi barwami, jakich się tu wcale nie widzi!
- Ale tam nie rośnie nasza kapusta! - powiedziała kwoka. - Jednego lata byłam ze wszystkimi moimi pisklętami na wsi, był tam dół z piaskiem, gdzie mogliśmy spacerować i grzebać; mieliśmy też dostęp do ogrodu z kapustą. Jakaż była zielona! Nie mogę sobie wyobrazić nic piękniejszego!
- Wszystkie głowy kapusty są do siebie podobne. - powiedziała jaskółka. - A poza tym tutaj tak często jest brzydka pogoda.
- No, do tego się można przyzwyczaić. - powiedziała kwoka
- Ale tu jest tak zimno, marznie się.
- Tym lepiej dla kapusty. - odpowiedziała kwoka. - Zresztą tu też bywa ciepło. Czyż nie mieliśmy cztery lata temu pięciu upalnych tygodni? Było tak gorąco, że nie można było oddychać. Nie ma też u nas jadowitych stworzeń, których tam jest tyle. I nie ma u nas rozbójników! Tylko wyrzutek uważa, że nasz kraj nie jest najpiękniejszy ze wszystkich! Nie zasługuje doprawdy na to, aby tu żyć! - I kwoka rozpłakała się. - Ja również podróżowałam. Przejechałam w kojcu przeszło dwanaście mil. Podróżowanie nie jest wcale przyjemnością.
- Tak, kwoka jest rozsądną istotą. - powiedziała lalka Berta. - Nie zależy mi na tym, by jechać w góry, gdyż ledwie się człowiek wdrapie na górę, zaraz musi schodzić na dół. Nie, pojedziemy lepiej do dołu z piaskiem i do ogrodu z kapustą.
I tak też zrobiono.

Sobota
- Czy opowiesz mi dziś bajkę? - spytał mały Hjalmar, jak tylko Ole Zmruż-oczko zaprowadził go do łóżka.
- Dziś wieczór nie mamy na to czasu. - odpowiedział Ole i rozpiął nad nim swój najpiękniejszy parasol. - Obejrzyj sobie dobrze tych Chińczyków.
Cały parasol wyglądał jak duża waza chińska; były tam niebieskie drzewa, wąskie mosty i mali Chińczycy, którzy stali i kiwali głowami.
- Cały świat musimy wyczyścić na jutro! - powiedział Ole. - Jutro jest świąteczny dzień - niedziela. Muszę pójść na dzwonnicę i zobaczyć, czy krasnoludki wyczyściły dzwony, aby ładnie dzwoniły; muszę pójść na pole, by zobaczyć czy wiatr zamiótł kurz z trawy i listków, a największą pracę ma z gwiazdami, trzeba je wszystkie pozdejmować i wypolerować; kładę je do fartucha, ale muszę je przedtem ponumerować, aby wróciły każda na swoje miejsce, inaczej nie będą się mocno trzymały i będziemy mieli za dużo spadających gwiazd, jak tak się zaczną sypać jedna za drugą. 
- Wie pan co, panie Zmruż-oczko - powiedział stary portret wiszący na ścianie, przy której spał Hjalmar - jestem pradziadkiem Hjalmara; chciałem panu podziękować za to, że pan opowiada chłopcu bajki, ale uprzedzam pana, że nie wolno mu przewracać w głowie. Gwiazd nie można zdejmować i nie można ich czyścić! Gwiazdy są ciałami niebieskimi jak nasza ziemia i to jest właśnie  ich dobrą stroną!
- Dziękuję ci, mój stary pradziadku. - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Dziękuję ci! Jesteś przecież głową rodziny, najstarszą głową, ale ja jestem starszy od ciebie.  Jestem stary duchem, Rzymianie i Grecy nazywali mnie bogiem snu. Bywałem w najwytworniejszych domach i bywam w nich jeszcze. Umiem obchodzić się z dziećmi równie dobrze jak z dorosłymi. Teraz możesz ty opowiadać. - I Ole Zmruż-oczko wyszedł zabrawszy ze sobą swój parasol.
- Dzisiaj nie można nawet wyrazić swego zdania! - powiedział stary portret. A wtedy Hjalmar obudził się.

Niedziela
- Dobry wieczór. - powiedział Ole Zmruż-oczko i Hjalamar skinął mu głową, potem wyskoczył z łóżka i odwrócił portret pradziadka do ściany, aby nie wtrącał się tak jak wczoraj do rozmowy.
- Teraz musisz mi opowiadać bajki: o pięciu zielonych ziarnkach grochu, które mieszkały w jednym strączku, o kogucie, który zalecał się do kury, o igle do cerowania, która była na tyle zarozumiała, że wyobrażała sobie, iż jest igłą do szycia.
- Za dużo tego dobrego! - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Wiesz, najlepiej będzie, jeżeli coś ci pokażę. Chcę ci pokazać mego brata, nazywa się tak samo Ole Zmruż-oczko, ale nie przychodzi do nikogo częściej niż raz w życiu, a tego, do kogo przychodzi, bierze na swego konia i opowiada mu bajki. Zna tylko dwie bajki: jedna jest tak piękna, że nikt na świecie nie może sobie piękniejszej wyobrazić, a druga tak okropna i przerażająca, że trudno to opisać! - Potem Ole Zmruż-oczko podniósł Hjalmara do okna i powiedział: - Teraz zobacz mego brata, tego drugiego Ole Zmruż-oczko; niektórzy nazywają go śmiercią. Widzisz, nie wygląda wcale tak strasznie jak w książkach z obrazkami, gdzie przedstawiają go jako kościotrupa. Ma na sobie wspaniały mundur huzarski haftowany srebrem; granatowy, aksamitny płaszcz powiewa nad koniem na wietrze. Patrz, jak pędzi galopem.
Hjalemar spojrzał i zobaczył, jak drugi Ole Zmruż-oczko pędził na rumaku i zabierał ze sobą zarówno młodych, jak starych; niektórych sadzał z przodu na konia, innych z tyłu, ale przedtem pytał zawsze:
- Jak wygląda twoje cenzura?
- Dobrze - mówili wszyscy.
- Muszę sam obejrzeć. - mówił Ole i każdy musiał mu pokazać swoją książeczkę; wszystkich tych, którzy mieli "bardzo dobrze" i "celująco", sadzał przed sobą na konia i opowiadał im piękną bajkę; a tych, którzy mieli "dość dobrze" i "dostatecznie", sadzał z tyłu i musieli słuchać brzydkiej historii; płakali, drżeli ze strachu i chcieli zeskoczyć z konia, ale nie mogli w żaden sposób, gdyż byli do niego przyrośnięci.
- Ależ śmierć to najpiękniejszy Ole Zmruż-oczko! - zawołał Hjalmar - Wcale jej się nie boję!
- Toteż nie powinieneś jej się bać. - powiedział Ole Zmruż-oczko. - Musisz tylko uważać, żeby mieć dobrą cenzurę.
- Tak, to jest pouczające. - mruknął portret pradziadka. - Jak to jednak pomaga, gdy się wypowie swoje zdanie. - I nareszcie był zadowolony.
Oto jest historia o Ole Zmruż-oczko; a dziś wieczorem niech on sam opowie ci więcej.

Hans Christian Andersen:))      
     

niedziela, 18 maja 2014

Kogut podwórzowy i kogucik na dachu


Były raz dwa koguty: jeden stał na kupie nawozu, a drugi na dachu, oba się pyszniły; ale który z nich zadziwiał więcej? Powiedz nam swoje zdanie, a my zostaniemy przy swoim.
Przybytek drobiu był ogrodzony parkiem od sąsiedniego podwórza, gdzie leżała kupa nawozu, a na niej rósł wielki ogórek, który był świadom tego, że jest rośliną inspektową. 
- Takim się już przychodzi na świat - mówił - nie wszyscy mogą być urodzeni jako ogórki, muszą istnieć także inne stworzenia. Kury, kaczki i całe stado z sąsiedniego podwórza - to także żyw stworzenia. Patrzę na podwórzowego koguta stojącego na parkanie, jakiż on jest inny od kogucika na dachu, który tak wysoko stoi i nie potrafi nawet skrzypieć, nie mówiąc już o pianiu. Nie ma ani kur, ani kurcząt, myśli tylko o sobie i poci się na zielono. Nie, kogut podwórzowy to mi kogut co się zowie! Stąpa dzielnie, jakby tańczył. Jego pianie to mi muzyka! Gdzie tylko się zjawia, zaraz można poznać, co to za trębacz. Gdyby przyszedł teraz tutaj i zjadł mnie z liśćmi i łodygą, i gdybym zginął w jego wnętrznościach, byłaby to błogosławiona śmierć! - powiedział ogórek.

W nocy rozpętała się straszna burza; kury, kurczęta i kogut szukały schronienia. Płot przedzielający oba podwórza przewrócił się od wiatru, trzeszcząc strasznie. Cegły spadły z dachu, ale kogucik wskazujący pogodę trzymał się mocno, nie obrócił się nawet ani razu, nie mógł się poruszyć, a jednak był młody, świeżo odlany, tylko rozważny i stateczny; urodził się już jako stary, nie był podobny do trzpiotowatych ptaków podniebnych, wróbli i jaskółek, pogardzał nimi: "ćwierkające ptactwo, mizerne wzrostem i gminne!" Gołębie były dla niego wielkimi, błyszczącymi i mieniącymi się jak masa perłowa ptakami, mówił, że wyglądają jak coś w rodzaju kogucika na dachu, ale są grube i głupie.
- Wszystkie ich myśli i pragnienia dążą tylko do tego, aby napełnić żołądek - mówił kogucik na dachu - a jakie są nudne w obcowaniu! 
Ptaki wędrowne jednak odwiedzały kogucika na dachu. Opowiadały mu o obcych krajach, o powietrznych karawanach, opowiadały straszne historie o zabójcach, czyli o drapieżnych ptakach; gdy kogucik słyszał te opowiadania po raz pierwszy, wydawały mu się nowe i interesujące, ale potem wiedział już, że wędrowne ptaki się powtarzają, że ciągle mówią to samo, a to było nudne; z nikim nie mógł przestawać, wszyscy bez wyjątku byli nudni i ograniczeni, z nikim nie można było zawierać znajomości.
- Świat jest nic nie wart - mówił kogucik. - Wszystko jest głupstwem. 
Kogucik na dachu był, jak to mówią, zblazowany, uczyniłoby go to zapewne w oczach ogórka interesującym, gdyby o tym wiedział, ale ogórek patrzył tylko na podwórzowego koguta, a ten był właśnie na podwórzu, tuż przy nim.
Płot przewrócił się, ale błyskawice i grzmoty minęły. 
- Cóż sądzicie o takiej koguciej muzyce? - spytał kogut podwórzowy kur i kurcząt. - Było to trochę ordynarne, całkiem bez dystynkcji.
Kury i kurczęta weszły na kupę nawozu, a kogut podążał za nimi wielkimi krokami.
- Ogrodowa roślina - powiedział kogut do ogórka i tym jednym słowem pokazał mu swe głębokie wykształcenie, tak że ogórek nie spostrzegł się, gdy kogut zaczął go dziobać i zjadł.
- Błogosławiona śmierć!
Przyszły kury, przyszły kurczęta (kiedy jedno leci, biegną za nim wszystkie inne), gadały i piszczały, patrzyły na koguta i były z niego dumne, że należał do ich rodu.
- Kuku-ry-ku! - zapiał kogut. - Kiedy ja wydam rozkaz, we wszystkich kurnikach świata kurczęta staną się natychmiast dorosłymi kurami.
A kury i kurczęta gadały i piszczały. Kogut oznajmił wielką nowinę:
- Kogut może znieść jajko! A czy wiecie, co się w takim jajku znajduje? Bazyliszek. Żaden człowiek nie może znieść jego widoku. Ludzie wiedzą o tym, a teraz i wy już wiecie, co we mnie mieszka. Wiecie, co to ja jestem za wszechpotężny pan! - I kogut uderzył, skrzydłami, naprężył grzebień i zapił znowu. Ciarki przeszły po kurach i kurczętach, ale były strasznie dumne, że jeden z ich rodu jest takim wszech-podwórzowym panem, gdakały i piszczały tak, że kogucik na dachu musiał to słyszeć, słyszał, ale nie ruszał się z miejsca.
- Wszystko jest bzdurą - powiedział do siebie kogucik. - Podwórzowy kogut nie składa nigdy jaj, a i ja nie mama na to ochoty. Gdybym zechciał, mógłbym nawet mieć wydęte jajko! Ale świat nie jest nawet wart pustej skorupy. Wszystko bzdura! Teraz nie chce mi się już siedzieć nawet na miejscu!
I kogucik spadł z dachu, ale nie zabił podwórzowego koguta, chociaż nosił się z tym zamiarem, mówiły kury.
A jaka z tego nauka?
Lepiej jest piać niż być zblazowanym i skręcić kark.

Hans Christian Andersen:))

piątek, 9 maja 2014

Dziewczynka z zapałkami


Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był to ostatni dzień roku, wigilia Nowego Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże trzewiki, nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła znaleźć, a z drugim uciekł jakiś urwis; wołał, że przyda mu się on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko.
Szła więc dziewczynka boso, stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt je nie dał przez cały dzień ani grosika; szła tak głodna i zmarznięta. Patki śniegu padały na jej długie, jasne włosy, które tak pięknie zwijały się na karku, ale on nie myślała wcale o tej ozdobie.
Ze wszystkich okien na około połyskiwały światła i tak miło pachniało na ulicy gotowanymi potrawami. 
"To przecież jest wigilia Nowego roku" - pomyślała dziewczynka.
W kącie między dwoma domami, z których jeden bardziej wysuwał się na ulicę, usiadła i skurczyła się cała; małe nożyny podciągnęła pod siebie, ale marzła coraz bardziej, a w domu nie mogła się pokazać , bo przecież nie sprzedała ani jednej zapałki, nie dostała ani grosza, ojciec by ją zabił, a w domu było tak samo zimno, mieszkali na strychu pod samym dachem i wiatr hulał po izbie, chociaż największe szpary zatkane były słomą i gałganami. Jej małe ręce prawie całkiem zamarzły z tego chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to dobrze było. Żeby tak wyciągnąć jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki! Wyciągnęła jedną i "trzask!", jak się iskrzy, jak płonie mały, ciepły, jasny płomyczek niby mała świeczka otoczona dłońmi. 


 
Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym piecem o mosiężnych drzwiach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie; ach, jakże to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać także - a tu płomień zgasł. Piec znikł - a on siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni. 
Zapaliła nowy, palił się i błyszczał, a gdzie cień padł na ścianę, stała się ona przejrzysta jak muślin. Ujrzała wnętrze pokoju, gdzie stał stół przykryty biały, błyszczącym obrusem, nakryty piękną porcelaną, a na półmisku smacznie dymiła pieczona gęś nadziana śliwkami i jabłkami; a co jeszcze było wspanialsze, gęś zeskoczyła z półmiska i zaczęła się czołgać po podłodze, z widelcem i nożem wbitym w grzbiet; doczołgała się do zmarzniętej dziewczynki; aż tu nagle zgasła zapałka i widać było tylko nieprzejrzystą, zimną ścianę.
Zapaliła nowy siarnik. I oto siedziała pod najpiękniejszą choinką; była ona jeszcze wspanialsza i piękniej ubrana niż choinka u bogatego kupca, którą ujrzała przez szklane drzwi podczas ostatnich świąt; tysiąc świeczek płonęło na zielonych gałęziach, a kolorowe obrazki takie, jakie zdobiły okna sklepów, spozierały ku niej. Dziewczynka wyciągnęła do nich obie rączki - ale tu zgasła zapałka; mnóstwo światełek choinki wzniosło się ku górze, coraz wyżej i wyżej, i oto ujrzała ona, że były to tylko jasne gwiazdy, a jedna z nich spadła właśnie i zakreśliła na niebie długi, błyszczący ślad. 


- Ktoś umarł! - powiedziała malutka, gdyż jej stara babka, które jedyna okazywała jej serce, ale już opuściła ziemski świat, powiadała zawsze, że kiedy gwiazda spada, dusza ludzka wędruje do Boga.
Dziewczynka znowu potarła siarnikiem o ścianę, zajaśniało dokoła i w tym blasku stanęła przed nią stara babunia, taka łagodna, taka jasna, taka błyszcząca i taka kochana.
- Babuniu - zawołała dziewczynka - o, zbierz mnie z sobą! Kidy zapałka zgaśnie znikniesz jak ciepły piec, jak gąska pieczona i jak wspaniała, olbrzymia choinka! 
I szybko potarła wszystkie zapałki, jakie zostały w wiązce, chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie babkę i zapałki zabłysły takim blaskiem, iż stało się jaśniej niż za dnia. Babunia nigdy przedtem nie była taka piękna i taka wielka; chwyciła dziewczynkę w ramiona i poleciały w blasku, i w radości wysoko, a tam już nie było ani chłodu, ani strachu - były bowiem u Boga.
A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z uśmiechem na twarzy - nieżywa: zamarzła ostatniego wieczora minionego roku. Ranek noworoczny oświetlił martwą postać trzymającą w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał o tym pojęcia, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku.

Hans Christian Andersen:))