Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

wtorek, 19 czerwca 2012

O krakowskich psach i kleparskich kotach



Czy znacie Kraków? A może mieszkacie w Krakowie? Jeżeli tak, to wiecie, że kiedy się idzie od Rynku ulicą Floriańską, dochodzi się do starożytnej bramy murowanej, a za tą bramą jest taka dzielnica Krakowa, która nazywa się: Kleparz.
Ale może nie wiecie, że dawniej Kraków był znacznie mniejszy niż dzisiaj. Kończył się na murach, które opasywały go dokoła. Brama Floriańska prowadziła właśnie na zewnątrz tych murów, przez nią wychodziło się z Krakowa albo wchodziło d niego. A kleparz, który zbudowano już za murami, był jakby oddzielnym miastem.
Podobno Krakowianie i Kleparzanie kłócili się nieraz z sobą o różne rzeczy. Przede wszystkim wiecie o co? O psy i koty!
- Pies, to rozumiem: wierny stróż i przyjaciel człowieka - mówili mieszkańcy Krakowa. - A kot to stworzenie fałszywe, chytre. To sobek i łasuch. Tu śmietanę zliże, tam ściągnie słoninę...
- Oho, a psy to nie łasują? - obruszali się Kleparzanie. - Jeszcze jak! Przy tym uszy bolą od ich szczekania, pisku i wycia. Kot jest pożyteczny, bo łowi szczury. A pies to leń, ani się o nie zatroszczy. toteż cały Kraków zaszczurzony, a nasze piwnice i strychy są bezpieczne, bo wy hodujecie psy, a my koty. 
- I cały wasz Kleparz pachnie kotami, gdzie tylko się ruszyć - dogadywali Krakowianie.
Tak się kłócili mieszkańcy Krakowa z mieszkańcami Kleparza.
Ale psy  i koty wcale się wtedy jeszcze nie kłóciły z sobą, przeciwnie, bardzo się lubiły. Krakowskie psy biegały przez Bramę Floriańską do kotów, żeby się z nimi bawić.
A kleparskie koty robiły wycieczki do Krakowa, żeby odwiedzić psy. Odbywało się to co prawda ukradkiem, bo krakowianie i kleparzanie patrzyli krzywym okiem na tę komitywę.
Co dziwniejsze, to że koty żyły wówczas w zgodzie także z myszami. polowały tylko na szczury i to im wystarczyło. Tym bardziej, że kleparzanie odżywiali swoich ulubieńców smakołykami.
Kto z was zna Kraków, ten wie, że pośrodku Rynku stoi tam piękny, duży budynek, który się nazywa "Sukiennice", bo dawniej sprzedawano tam sukno. Po sukno i inne towary zjeżdżali się ludzie z bliższych i dalszych okolic. 
Rynek był więc zastawiony straganami , na których przekupki sprzedawały najróżniejsze rzeczy. Pośród straganów uwijały się psy. Z czasem tak się rozzuchwaliły, że nie poprzestawały na tym, czym je częstowano , lecz zaczęły łasować ze straganów. Sprzykrzyło się to wreszcie przekupom i zapowiedziały psom.
- Kochan pieski, za dużo sobie pozwalacie. macie raz na zawsze skończyć te zbytki. Nie wolno nic ściągać ze straganów ani z wozów. Tylko jeśli coś spadnie na ziemię, wolno wam to zjeść, inaczej nie. Zapamiętajcie to sobie, bo kto nie usłucha, będzie srodze ukarany.
Psy zobaczyły, ze to nie przelewki, więc obiecały poprawę. Poprosiły tylko, żeby kramarki dały im dokument na piśmie, że co spadnie na ziemię z wozu albo ze straganu, to wolno psom zjeść. Przekupki się zgodziły. Pisarz ratuszowy wypisał pięknie ten układ na pergaminie
i przyczepił do niego pieczęć.
Psy postanowiły dobrze schować swój dokument. Bo jakby kto zapomniał o tym przywileju, trzeba mu będzie go pokazać, żeby przeczytał czarno na białym, do czego krakowski psy maja prawo. 
Zabiegły się wszystkie nad łączkę pod Wawelem i tam nad Wisłą, gdzie najbezpieczniej będzie ukryć drogocenny pergamin.
- Schowałbym go w budzie - szczeknął Murzynek. - Cóż, kiedy moja buda zawsze otwarta. Jak mnie nie ma, mógłby ktoś wziąć.
- moja buda zacieka - tłumaczy się cygan.
- Psie budy tu na nic - oświadczył Kruczek. - gdzie można w nich schować taki zwitek? Pod słomą? Jak ludzie będą nam zmieniać słomę , razem z nią wyrzucą nasz dokument.
Niektóre psy nie miały bud; ale w mieszkaniach tym bardziej nie było nigdzie takiego kącika, dokąd człowiek by nie zajrzał.
Wreszcie odezwał się Bryś mądrala:
- Wiecie co, zaniesiemy nasz przywilej do kotów na przechowanie. koty znają najlepsze kryjówki. Łażą po strychach, po piwnicach, nawet po dachach. Robią to cicho, ukradkiem, trudno je wyśledzić. tam dokument będzie bezpieczny.
- Wyborna myśl - zawołały inne psy. - Chodźmy na Kleparz! Ale przedtem przyrzeknijmy sobie, że nie zdradzimy naszej tajemnicy przed obcymi.
Złożyły uroczyście takie przyrzeczenie i poprosiły Brysia, żeby poszedł z pergaminem do kleparskich kotów. "Gromadą lepiej tak nie iść, bo to zwróciło by uwagę", mówiły. 
Zanim zamknięto na  noc Bramę Floriańską, Bryś przemknął się na Kleparz. Kiedy Koty dowiedziały się, o co chodzi, zebrały się na tajemną naradę.
Jeden kot, który lubił polować na ptaki, miauknął, że za Kleparzem rośnie wypróchniała wierzba i można by schować w pergamin w dziupli.
- a jak piorun trzaśnie w wierzbę albo ludzie ją zrąbią albo ludzie ją zrąbią, to co - miauknął inny kot. - Lepiej schowajmy w piwnicy. 
 - W piwnicy zapleśnieje - miauknął trzeci. - Lepiej na strychu.
Postanowiły ukryć pergamin na strych kamieniczki kleparskiego burmistrza. mruczek pobiegł tam i schował przywilej pod samym dachem, za belką.
Minęło dziesięć lat, pięćdziesiąt lat - sto lat. 
Psy sprawowały się grzecznie i nie łasowały. Przekupki karmiły je obficie, przy tym w tłoku nieraz jaki smaczny kęs upadł na ziemię i pies go zjadł. Było mu przecież wolno. Na wszelki wypadek psy mówiły swoim dzieciom o spisanym układzie z kramarkami i gdzie on jest schowany. Trafiła się wreszcie skąpa przekupka , której bułka spadła ze straganu w błoto. Obejrzała się , czy nikt tego nie dostrzegł, i już, już miała schylić się po bułkę, żeby obetrzeć ją fartuchem i położyć z powrotem na straganie, kiedy Bryś - a był to praprapraprawnuk tamtego Brysia przyskoczył zwinnie i chciał jej porwać bułkę sprzed nosa. 
- ach, ty lanco! - wrzasnęła przekupka i trzepnęła Brysia miotłą.
Bryś odskoczył i pisnął oburzony:
- Przecież co spadło, to nasze, taka była umowa.
- Nieprawda!
- Jak to nie prawda? mamy przywilej na pergaminie.
- To mi go pokaż, jakieś taki mądry, a tym czasem fora ze dwora!  - krzyknęła przekupka
i znów zamachnęła się miotłą. 
Bryś opowiedział o tym swoim kolegom. Postanowiono odebrać od kotów dokument
i pokazać go przekupce.
Bryś przemknął więc Bramą Floriańską na Kleparz i poprosił koty, żeby oddały mu przywilej prapraprapradziadków.
Koty też opowiadały swoim dzieciom i wnukom, że psy oddały im na przechowanie taki pergamin i że wisi on na strychu u burmistrza. Więc Mruczek - a był to praprapraprawnukiem tamtego mruczka - pobiegł tam i zaczął szukać we wskazanym miejscu.
Jakież było jego przerażenie, kiedy zamiast pięknego zapieczętowanego pergaminu znalazł tylko niedojedzony jego ogryzek i kawałek sznurka. Pergamin zjadły myszy.
Możecie sobie wyobrazić, co się działo, kiedy krakowskie psy dowiedziały się o tym od Brysia. Całą chmurą pognały do Kleparza, na rozprawę z kotami.
- To Nie nasza wina, to wina myszy - piszczały przerażone koty, uciekając gdzie się dało.
- A kto obiecał pilnować? - ujadały psy.
No i dotąd skończyła się zgoda. Teraz kot parska i zmyka na widok psa i pies goni kota.
A mysz przed kotem umyka, bo wie, że kot chce ją ukarać.   
Wieść o tej przygodzie rozeszła się wszędzie i odtąd między psami, kotami i myszami na całym świecie jest wojna.
Tak kończy się baśń o krakowskich psach i kleparskich kotach. a jednak... jednak znałam suczkę, która karmiła kocięta - sierotki. I widziałam psa i kota, które żyły w takiej przyjaźni, ze kiedy szły spać, to kot zwijał się w kłębuszek tuż przy nosie psa. Może zapomniały, jak to było z tym pergaminem zjedzonym przez myszy? Nie przypominajmy o m lepiej. Może
z czasem wszystkie psy i koty zapomną i będą żyły w zgodzie. 

Bajka polska:)

niedziela, 17 czerwca 2012

Córka słońca




Jedna kobieta bardzo się martwiła, że nie ma dzieci. Wyszła na skałę nad morze i poprosiła Słońce: 
- Kochane Słońce, podaruj mi dziewczynkę. Kiedy będzie miała dwanaście lat, to ci ją oddam.
Słońce wysłuchało jej prośby i podarowało jej dziewczynkę. Kobieta nazwała ją Letiko. Kochała ją i opiekowała się nią. Letkiko wcale nie wiedziała, że jest córką Słońca. 
Kiedy dziewczynka skończyła dwanaście lat, poszła do cyprysowego lasku po zioła. Na polanie spotkało ją Słońce i powiedziało: 
- Letiko, jak wrócisz do domu, powiedz swojej matce, żeby pomyślała nad tym co mi przyrzekła.
Letiko wróciła do domu i opowiedziała matce, co jej się zdarzyło. 
Matka bardzo się przestraszyła. Zaraz pozamykała drzwi i okiennice ich domku, pozatykała wszystkie szpary i nie wypuszczała Latiko z domu, żeby Słońce nie mogła jej zabrać. Ale zapomniała o dziurce od klucza. promień słońca wpadł przez dziurkę od klucza i porwał dziewczynkę. Teraz Letiko żyła u pięknego, potężnego Słońca. Ale od rana do nocy myślała o swojej matce i tęskniła. Poszła raz do stodoły po słomę. Usiadła tam na wiązce słomy i zaczęła się skarżyć: 
- Jak ta słoma szeleści, kiedy ją depczę nogami, tak za mamusią wzdycha serce moje! 
Zapomniała, że czas mija i siedzi tak długo, że kiedy wróciła, Słońce zapytało:
- Letiko, czemu byłaś tyle czasu w stodole?
- Mam za duże chodaki, nie mogłam prędko iść - odpowiedziała Letiko.
Słońce zaraz zmniejszyło jej chodaki.
Innym razem Słońce posłało Letkiko po wodę. Zeszła nad źródło, siadła na kamieniu i zaczęła się żalić:
- Jak ta woda płynie i płynie, tak rozpływa mi się serce z tęsknoty za mamusią moją!
Siedział na kamieniu  i siedziała. Kiedy przyszła z powrotem, Słońce zapytało: 
- Letiko, czemu tak długo nie wracałaś znad źródła?
- Mam z długą sukienkę, przeszkadzała mi iść - powiedziała Letiko.
Słońce zaraz przycięło jej krócej suknię.
Innym razem poszła Letiko do miasta, żeby kupić sandały. Kiedy je niosła z powrotem, szła wolniutko po zapylonej drodze i użalała się:
- Jak te rzemyki od sandałów skrzypią mi w rękach, tak wzdycha mi serce z tęsknoty za mamusią moją!
Kiedy przyszła z powrotem, Słońce zapytało: 
- Letiko, czemu wracasz tak późno?
- Mam za dużą czapkę, spadła mi na oczy i zasłaniała drogę. 
Słońce zaraz zwęziło jej czapkę.
Ale wreszcie zauważyło, że dziewczynka jest smutna i widać czegoś się martwi Kiedy Letiko znów poszła po słomę, Słońce wślizgnęło się do stodoły przez szparę pomiędzy deskami i usłyszało jej skargę.


Słońce kochało Lelitko. Wróciło prędko do domu, zawołała parę lisów i zapytało: 
- Lisy, czy chcecie odnieść Lelitko do matki?
- Czemu nie? - zaszczekały lisy. - Odniesiemy ją.
- A co będziecie jadły i piły po drodze?
- Trochę ją nadkąsimy, trochę jej krwi upijemy, a co zostanie to zaniesiemy. 
- Precz! - krzyknęło Słońce z gniewem i zawołało parę zajęcy.


- Zające, czy chcecie zanieść Lelitko do matki? - zapytało Słońce.
- Czemu nie? - pisnęły zające. - Odniesiemy ją.
- A co będziecie jadły i piły po drodze?
- Poszczypiemy trochę listków, napijemy się wody ze źródełka i odniesiemy Lelitko całą i zdrową.
- Kiedy tak, to ją zanieście.
Zające poniosły Lelitko. Ale droga była bardzo daleka. zachciało im się jeść i powiedziały dziewczynce: 
- Wejdź na drzewo figowe, kochana Lelitko i siedź na nim, aż najemy się i wrócimy.
Lelitko wlazła na drzewo, a zające poszły się paść. 


Wtem przybiegła pod drzewo zła czarownic Lamina i zaskrzeczała słodkim głosem:
- Lelitko, śliczna Lelitko, zejdź z drzewa i obejrzyj moje śliczne pantofelki.
- Nie zejdę - odpowiedziała Lelitko. - Moje sandałki więcej mi się podobają.
- Zejdź prędko! Bardzo się spieszę, bo jeszcze nie posprzątałam w moim domku.
- To idź i posprzątaj, a potem przyjdziesz znów.
Lamina pobiegła do swojego domku.
Zające jeszcze nie wróciły, kiedy lamina znowu przyszła.
- Lelitko, śliczna Lelitoko, zejdź stąd! Już posprzątałam. Zejdź i przypatrz się, jaki ładny fartuszek włożyłam.
- Nie zejdę, mój fartuszek więcej mi się podoba.
- Zejdź zaraz, bo jak nie, to przewrócę drzew i zjem cię! 
- Najpierw je przewróć, wtedy zobaczymy - zawołała Lelitko.
Lamina z całych sił tłukła w pień, szarpała za gałęzie - nie mogła przewrócić figowego drzewa.
Wtedy zaczęła znów przymilać się słodkim głosem
- Lelitko, śliczna Lelitko zejdź wreszcie. Muszę iść do moich dzieci i dać im pić, więc się bardzo śpieszę. 
- To idź i daj i m pić, a potem wrócisz.
Lamina poszła nareszcie. A Lelitko zawołała jak najgłośniej: 
- Zające, zające!
- Słuchaj, nasza Lelitko nas woła. - powiedział jeden zając do drugiego.
Przybiegł prędko, Lelitko zlazła z drzewa i zające poniosły ją dalej.
Ale Lamina zaczęła ich gonić.
Biegła obok pola, na którym chłopi pracowali. Zapytała:
- Nie widzieliście, cz kto tędy przechodził?
- Zbieramy fasolę - odpowiedzieli chłopi. 
- Co wy gadacie! - krzyknęła Lamina. - To nie ma sensu. Przecież nie pytam o to, co robicie, tylko czy nikt tędy nie przechodził.
- Chyba ogłuchłaś, że nie rozumiesz - odpowiedzieli chłopi. - Przecież powiedzieliśmy ci już, że zbieramy fasolę. Fasolę, rozumiesz? Nie oglądamy się, czy kto przechodzi czy nie.
Odwrócili się i nie chcieli już więcej z Laminą rozmawiać. Tymczasem zające biegły z Lelitko jak najprędzej. już widać było z daleka dom jej matki.
Pies zwęszył dziewczynkę i zaszczekał:
- Hau, hau, nasza Lelitko wraca.
Matka powiedziała ze smutkiem: 
- Cicho bądź, Haust. Czy chcesz, żebym umarła z tęsknoty?
Teraz kot, który siedział na dachu, poznał dziewczynkę i zawołał:
- Miau, miau Lelitko wraca.
- Cicho bądź, Cutu, nie żartuj - powiedziała matka za smutkiem. - Czy chcesz, żebym umarła z żalu?
I rozpłakała się.
Tymczasem zające i Lelitko były coraz bliżej. Ale Lamin prawie ich już doganiała.
Biegną zające z całych sił, są okropnie zmęczone, a lamina tuż... jeden zając przeskoczył przez próg domu. Drugi przeskoczył też - ale lamina zdążyła złapać go  za ogonek i kawałek oderwała.
Lelitko była w domu i zatrzasnęła drzwi przed Laminą. 
Ach, jak się matka ucieszyła, kiedy znów zobaczyła swoją córeczkę! Przywitała też serdecznie zające, ugościła je i powiedziała do biedaka, któremu lamina oderwała ogonek:
- Jesteś dobre i dzielne zwierzątko. Nie chcę, żebyś był brzydszy od innych zajęcy. został ci ogonek malutki, ale za to ci go posrebrzę.
I tak zrobiła. 

Bajka grecka:))

sobota, 9 czerwca 2012

O wolarzu i czarodziejskiej prządce

 Żył raz sierota, który nie miał gdzie się podziać, więc mieszkał u starszego brata  i jego żony. Tamci byli chciwi i skąpi, karmili go odpadkami, chłopiec siedział w łachmanach. Sypiał w oborze na sianie.
Zresztą dobrze mu się tam spało, bo w oborze miał najlepszego przyjaciela, a był nim bawół.

Chłopiec głaskał go po kędzierzawym łbie, bawół trącał go ciepłym pyskiem i tak zasypiali obok siebie.
Nie rozstawali się także w dzień. Sierota prowadził bawołu do pracy, ale nigdy nie zapomniał paść go na najbujniejszym pastwisku. Latem dawał mu odpocząć pod drzewem w cieniu, kiedy skwar południowy najbardziej dokuczał, a sam przez ten czas odpędzał od przyjaciela bąki wachlarzem z liści. Zimą, kiedy pod drzewem hulał mroźny wiatr, chłopiec prowadził bawołu na odpoczynek w zaciszne miejsce między skałami.
Nikt nie wiedział, jakie ten chłopiec miał imię, może go wcale nie posiadał? Więc nazywano go: Wolarz. 
Wolarz nie miał z kim rozmawiać, odzywał się tylko do bawołu i śpiewał mu piosenki. Opowiadał mu o wszystkim, co mu się przydarzyło, i co by chciał mieć, i gdzie by chciał być. Bawół jakby rozumiał, ale nie mógł mu odpowiedzieć i to chłopca martwiło. Tak mijał rok za rokiem.
Kiedyś starszy brat zwołał Wolarz i powiedział: 
- Jesteś już dorosłym mężczyzną. Czas, żebyś nareszcie osiadł na swoim. Chcę się z tobą podzielić ojcowizną. dam ci bawołu i wóz na dwóch kołach, mnie wystarczy reszta gospodarki. sam widzisz, że daję ci to, co najlepsze.
Wolarz wcale tego nie widział, przeciwnie: widział, że brat zatrzymuje sobie dom z ogrodem i pole i mleczne bawolice. Ale nie kłócił się ze starszym, tylko pomyślał: "niechże tak będzie, przecież bawół to mój najlepszy przyjaciel i na nic innego bym go nie zamienił."
Założył bawołu do wozu i ruszył w świat.
Minęli wieś, przeszli przez ogromny, ciemny las. Za tym lasem były góry. Tam Wolarz się osiedlił. Rąbał drwa, zwoził je na targ w dolinę i zamieniał drwa na żywność. 
Po jakimś czasie wybudował sobie chatkę ze słomianym dachem i posiał przed nią parę grządek. Miał już teraz prawdziwy, własny dom z ogródkiem.
Pewnej nocy, kiedy wracał z lasu prowadząc bawołu, usłyszał jakiś głos obok siebie.
- Wolarzu, Wolarzu, Wolarzu!
Kto to mógł się odzywać?
Głos rozległ się po raz drugi - tuż, blisko. A nikogo nie było widać.
Wtem Wolarz zobaczył w świetle księżyca, że stary bawół zamyka i otwiera pysk. A więc to przyjaciel nareszcie przemówił! Wolarz tak się ucieszył, jakby mu podarowano coś najpiękniejszego.
- Jutro o zmierzchu idź zboczem góry aż do przełęczy - powiedział bawół. - Po drugiej stronie przełęczy skręć na prawo. Zobaczysz las, a w dole jezioro. Zejdź nad wodę, tam będą pływały wróżki. Znajdziesz ich szaty porozrzucane na brzegu, poszukaj sukienki z różowego jedwabiu i zabierz ją. ta wróżka, która cię poprosi, żebyś jej oddał sukienkę, zostanie twoją żoną.
Nazajutrz po południu Wolarz poszedł zboczem góry, minął przełęcz i las, aż zaszedł nad jezioro. 
Słońce właśnie zachodziło i na błękitnej wodzie błyszczały drobne, purpurowe zmarszczki jak łuski ryby. Wolarz schował się za krzakami i popatrzył. W jeziorze pluskały się prześliczne wróżki. 

Wysunął się ostrożnie, odnalazł różową sukienkę i znowu się ukrył.
Wróżki wyszły na brzeg. Jedna z nich zawołała:
- Śpieszmy się! Jeżeli nasza babka zauważy, żeśmy uciekły z nieba na ziemię, to nie wiem, co nam zrobi.
_ Ach, gdzie moja sukienka? - martwiła się inna wróżeczka, biegając to tu, to tam nad brzegiem jeziora. - Oddajcie mi sukienkę!
- Ja mam twoją sukienkę - zawołał Wolarz. - nie bój się, piękna panienko.
I rzucił jej szatę.
Wróżka się ubrała i usiał obok Wolarza. Inne wróżki odleciały już dawno, ona jednak rozczesywała długie, czarne włosy i rozmawiali. wolarz opowiedział jej o sobie i ona jemu o sobie.
- Jesteśmy wnuczkami Bogini Zachodu - mówiła wróżka. - Nasza babka zapędza nas wciąż do przędzenia i tkania. Chce mieć dużo, dużo różnobarwnego atłasu, przetykanego złotem i srebrem ja przędę i tkam najładniej, więc nazywają mnie Czarodziejką Prządką.
Podniosła rękę i zatoczyła nią koło w powietrzu.
- Widzisz, jak pięknie jest teraz, kiedy słońce zachodzi? - mówiła dalej. - To my utkałyśmy te wszystkie barwy, co świecą w górze. trzeba tych barw wiele, żeby przystroić całe niebo i wciąż potrzebne są nowe, inne co dzień, co godzinę. Toteż babka nie daje nam spocząć. Z całego świata nie widzę nic więcej, tylko rąbki snujących się po niebie obłoków przez wąskie okienko. 
Westchnęła. spojrzała na Wolarza i zobaczyła w jego oczach współczucie. Opowiadała dalej:
- Dzisiaj babcia usnęła po obiedzie. Skorzystałam z tego i namówiłam inne prządki, żebyśmy uciekły na ziemię. Chociaż na chwilę. Tu u was tak ślicznie, tak zabawnie, tak przyjemnie.
Wolarz powiedział nieśmiało:
- Piękna panienko, oboje umiemy pracować, może byłoby nam dobrze razem. Czy chcesz, żebyśmy byli mężem i żoną?
Wróżka pomyślała chwilę i zgodziła się.
Odtąd Wolarz pracował w polu i w lesie, a wróżeczka przędła i tkała. Dobrze im się żyło. Urodził im się synek, potem córeczka.
Wróżka opowiadała dzieciom liczne bajki o niebieskich prządkach, o słońcu, księżycu i gwiazdach.
- ale ja wole mieszkać z ludźmi - mówiła. - Wole mieć was, moi kochani, i pracować z waszym ojcem, niż tkać atłasy uwięziona u babki. Tutaj strumyk szemrze tak słodko i wiatr szepcze po między liśćmi.
Jednakże Czarodziejska Prządka wzdychała czasem ukradkiem. Bała się, co zrobi Bogini Zachodu, jeżeli odnajdzie jej kryjówkę. Ale z nikim o tym nie mówiła. Pewnego dnia, kiedy Wolarz pasł starego bawoła, ten przemówił znów do niego:
- Na ziemi już ci pomóc nie mogę, musimy się z sobą pożegnać . Kiedy umrę, zakop moje ciało, ale przedtem zdejmij ze mnie skórę i schowaj starannie.
Wolarz, jego żona i dzieci serdecznie żałowali przyjaciela i płakali po nim. Zakopali jego ciało, a skórę schowali, jak przykazał.
A co się działo tymczasem w niebie?
Kiedy Bogini Zachodu zbudziła się z drzemki, była zdziwiona, że jest tak cicho. Rozejrzała się; nie ma wróżek przy warsztatach! Strasznie się rozgniewała.
Rozgniewała się jeszcze bardziej, kiedy prządki wróciły z kąpieli i okazało się, że brakuje najzręczniejszej. 
- Chociażby się ukryła w rozpadlinach niebosiężnej góry Tajszan albo na wyspach koralowych pośrodku oceanu - zawołała babka - i tak odnajdę krnąbrną dziewczynę! 
Rozesłała niebieskich wojowników na wszystkie strony, ale daremnie szukali prządki przez kilka lat.
Wreszcie wypatrzyli ją w chacie Wolarza. Wtedy Bogini Zachodu sama pośpiesznie sfrunęła n ziemię.
Wolarz pracował w polu i nie widział, kiedy stara chwyciła jego żonę. Syn uczepił się jej sukni, chciał matkę zatrzymać i krzyczał ze wszystkich sił. Bogini Zachodu odepchnęła malca tak gwałtownie, że chłopiec upadł, a wicher uniósł babkę i wnuczkę. Czarodziejska prządka zdążyła tylko krzyknąć do dzieci:
- Zawołajcie ojca!
Synek pobiegł co prędzej do niego, krzycząc i płacząc. Wolarz pobiegł do chatki, ale był już za późno. Zobaczył tylko tkackie czółenko między nićmi nie dokończonej tkaniny, ryż gotujący się w garnku na ogniu i płaczącą córeczkę na progu. Czarodziejska prządka zniknęła. 
Wolarz szybko zarzucił na plecy bawolą skórę. Posadził dzieci do dwóch koszyków i uczepił te koszyki u boku końców bambusowego pręta, a pręt przewiesił przez ramię. 
Skoro tylko wyszedł z chatki, zerwała się straszliwa wichura i uniosła ich wszystkich w powietrze. Gwizdała i m w uszach, niosła wyżej i wyżej, aż im dech zamierał w piersiach. Wreszcie Wolarz zobaczył w dali swoją żonę i jej starą babkę. 
- Lecę ci pomóc - zawołał do Czarodziejskiej prządki.
Wtem Bogini Zachodu wyciągnęła z włosów szpilkę z drogocennego, zielonego kamienia i nakreśliła nią w powietrzu długą linię. W tej samej chwili szeroka, spieniona, biała rzeka zagrodziła drogę Wolarzowi.
Odtąd w każdą pogodna noc ludzie widzą na niebie Mleczną Drogę. 
Wolarz stanął z dziećmi na jednym brzegu, a Czarodziejska Prządka na drugim. między nimi płynęła nieprzebyta mleczna rzeka.

Widzimy ich z ziemi, błyszczą nam jak gwiazdy. Jedną z tych gwiazd nazywamy Altair, a drugą - Wega. Poproście uczonych ludzi, to je wam pokażą. Altair to Wolarz, a Wega - jego żona.
Kiedy babka znów kazała wnuczce tkać, prządka ta płakała, że łzy zalewały jedwabie, i gasiły na nich barwy. Więc Bogini Zachodu powiedziała:
- Jeżeli będziesz przędła i tkała tak ładnie, jak dawniej, to raz na rok, siódmego dni siódmego miesiąca według kalendarza księżycowego, pozwolę ci spotkać się z mężem i z dziećmi.
Odtąd tego dnia prawie nie widać gołębi na ziemi. Wiecie dlaczego? Bo wszystkie gołębie już od rana odlatują w daleką drogę. Robią z siebie most na d niebieską rzeką, żeby rodzina Wolarza mogła się spotkać.
Jeżeli chcecie wiedzieć, o czym oni szepczą na moście  w noc radosnego spotkania, to wyjdźcie do ogrodu, ukryjcie się pod drzewem winorośli i posłuchajcie. 

Bajka chińska:))

piątek, 8 czerwca 2012

Królewska foka


 Wszyscy wiedzą, że w północnych morzach i oceanach żyją foki o błyszczących
Futerkach i o łagodnych, brunatnych oczach. Ale mało komu wiadomo, że niegdyś foki były zupełnie inne — były podobne do nas, ludzi.
Działo się to bardzo dawno, jeszcze zanim pierwsi żeglarze Północy wypłynęli na swych tratwach w świat, aby odkrywać zamorskie kraje.
Król i królowa mórz mieszkali w cichej głębinie pod przejrzystym sklepieniem z fal morskich. Byli szczęśliwi, mieli bardzo wiele ślicznych dzieci.
Dzieci króla mórz spędzały dnie na igraszkach z dzikimi końmi morskimi, na pływaniu wśród zarośli purpurowych anemonów podwodnych. Śpiewały przy tym bezustannie, ich śpiew mieszał się ze śmiechem fal.
Pewnego dnia wielki smutek spadł na morskiego króla i jego beztroskie dzieci: królowa mórz zachorowała i umarła. Pochowano ją w koralowym grobowcu na dnie morza.
Odtąd nie było już komu wychowywać morskich dzieci, śpiewać im kołysanek, czesać ich pięknych, długich włosów. Król mórz widział, jak te włosy zwisają im splątane niby morskie wodorosty; słyszał, jak dzieci po nocach szepczą i wzdychają, nie mogąc zasnąć.
Postanowił poszukać nowej żony, żeby zajęła się dziećmi. Wiedział jednak, że nie pokocha już żadnej tak bardzo jak dobrą, marła żonę — wydawało mu się, że razem z nią pochował w koralowym grobowcu swoje serce.
W głębi podwodnych borów, w zielonym mroku, mieszkała morska czarownica.
Pomyślała, że byłoby bardzo przyjemnie :ostać królową morza, panią najbardziej rozległego królestwa na wiecie. Toteż chętnie zgodziła się zostać żoną króla mórz, macochą jego dzieci.
Zła to była macocha. Zazdrościła pasierbom ich urody, bo nie mogła tego znieść, żeby w morzu żyły jakieś istoty piękniejsze od niej.
Pewnego dnia opuściła potajemnie pałac i popłynęła do swoich ciemnych borów.
Nazbierała tam złocistych winogron morskich, i po powrocie do pałacu ugotowała z nich wywar zaklęty i podała dzieciom króla mórz, kiedy zgrzane zabawą poprosiły o napój.
W jednej chwili padł na nie czar. Ich śliczne ręce zamieniły się w płetwy. Ciała utraciły swój wdzięk, zgrubiały i pokryły się sierścią.
Dzieci króla mórz zamieniły się w foki. Umiały jednak nadal śpiewać i miały te same co dawniej brunatne, łagodne oczy.
Kiedy ich królewski ojciec zobaczył, co się stało, zmartwił się okropnie i rozgniewał.
Wypędził morską wróżkę, która wróciła do swoich ciemnych borów podwodnych. Ale nie potrafił odczynić jej złego czaru.
— Nie zostaniemy tutaj — postanowiły dzieci króla mórz, zamienione w foki. — Tu wszystko przypominałoby nam szczęśliwe dnie, kiedy nasza matka żyła. Popłyniemy w świat. Wyśpiewały swój żal w długiej skardze, 'pożegnały ojca i odpłynęły.
Kiedy zła macocha rzuciła na nie czar, powiedziała:
— Pozwalam wam co rok spędzić jeden dzień w dawnej postaci. Będziecie znowu podobne do dzieci ludzkich od jednego zachodu słońca do następnego zachodu słońca, wtedy dopiero nałożycie z powrotem skóry focze.
Toteż odtąd każdego roku foki spotykają się gdzieś na ustronnym wybrzeżu morskim, z dala od ludzkich oczu, bo foki boją się ludzi. Ludzie tak często na nie polują!
Tam więc, na dalekim wybrzeżu, foki zrzucają swe jedwabiste skóry, srebrzyste, czarne, złotawe lub brązowe i bawią się tak jak dawniej. Czasem podpływa do nich ojciec, król mórz. Pojawiają się całe stada spienionych koni morskich. Co za wspaniałe gonitwy, igraszki i śpiewy zaczynają się wtedy!
Ale nie trwa to długo — tylko do następnego zachodu słońca. Wówczas dzieci króla mórz ubierają się z powrotem w focze futerka i odpływają. Przy pożegnaniu umawiają się, gdzie mają się spotkać na przyszły rok.
Ludzie mówią, że pierwsze foki, które przybyły na wyspy Hebrydy, na zachód od Szkocji, były tajnymi posłami północnych królów normandzkich. Czy tak było, czy nie — Trudno dziś sprawdzić. Pewne jest jednak, że polubiły te mgliste wybrzeża, ich zatoki i plaże.
Mieszkańcy Hebryd dowiedzieli się o tym, że foki to zaklęte dzieci króla mórz i że jest taki dzień w roku, kiedy się spotykają i bawią na jakimś ustronnym wybrzeżu.
Na wyspie Bernerary, należącej do wysp Hebrydzkich, żył młody rybak, Roderyk
MakKodrum z rodu Donaldów. Pewnego dnia szedł on brzegiem oceanu do swojej łodzi, gdy usłyszał nagle czyjś śpiew zza pobliskich skał.
Skradając się ostrożnie zbliżył się do nich i zajrzał przez szczelinę, jacy to śpiewacy zebrali się po drugiej stronie.
Zdumiał się bardzo, kiedy zobaczył gromadę morskich dzieci, Bawiły się pośród szumu i bryzgów fal, rozigrane, roztańczone i radosne. Ich długie włosy trzepotały za nimi w słonym wietrze, oczy im świeciły, usta się śmiały... Cudny to był widok!
MakKodrum nie chciał przyglądać się zanadto długo. Wiedział, że jeżeli go zauważą - spłoszą się i popsuje im zabawę. Czekały na tę zabawę przez cały rok!
Toteż cicho i ostrożnie zaczął cofać się tą samą drogą, którą przyszedł. Wolał nie wypłynąć tego dnia na połów, niż przeszkodzić dzieciom króla mórz.
Ale kiedy odwrócił się od nich, żeby iść z powrotem, zauważył leżący pod skałą stos foczych skór. Chwycił po drodze najbardziej świecącą, o złotobrązowej sierści i pomyślał, że przyjemnie będzie mieć tę pamiątkę w swojej chatce.
Ukrył ją nad drewnianą framugą drzwi wejściowych.
Niedługo po zachodzie słońca, podczas kiedy Roderyk naprawiał sieć przed
kominkiem, usłyszał na dworze coś, co brzmiało jak smutna skarga. Wyjrzał — a tam przed progiem stała najpiękniejsza kobieta, jaką widział kiedykolwiek. Stała tak, wysmukła i biała, z łagodnymi, brunatnymi oczami. Nie miała na sobie odzieży, tylko jej długie, złotobrązowe
włosy okrywały ją jak płaszcz.
— Och, pomóż mi, pomóż, śmiertelniku — błagała. — Jestem nieszczęsnym dzieckiem króla mórz. Zgubiłam moją jedwabistą skórę foczą i nie będę mogła nigdy powrócić do braci i sióstr, jeżeli jej nie odnajdę.
Roderyk zaprosił ją do chaty i okrył ją swoim pledem. Zgadł od razu, że do niej należy skóra, którą zabrał znad morza. Mógł sięgnąć ręką i wyjąć tę skórę ze schowka nad framugą drzwi. Ona byłaby wtedy wolna, mogłaby popłynąć do rodzeństwa. Ale nie zrobił tego. Patrzył na nią, jak siedzi cichutka i słodka przed jego kominkiem i zapragnął mieć ją tu na zawsze jako swoją żonę.
Powiedział:
— Nie potrafię ci pomóc w odnalezieniu foczej skóry, widać ktoś ci ją ukradł. Pewno już jest gdzieś daleko. Ale jeżeli zgodzisz się zostać tu ze mną jako moja żona, będę cię kochał i szanował przy naszym ognisku aż do końca życia.
Córka króla morza podniosła ku niemu smutne oczy i odrzekła:
— Jeżeli naprawdę ukradziono moją skórę i nie ma żadnej nadziei, żebym mogła ją odzyskać, w takim razie nie mam wyboru i zostanę z tobą jako twoja żona. Nie mogę spodziewać się od nikogo, żeby okazał mi więcej dobroci niż ty. A bałabym się wejść sama jedna w ten śmiertelny świat.
Westchnęła z żalu za życiem mórz i powiedziała po chwili:
— Ach jakbym chciała być razem z moimi braćmi i siostrami! Będą na mnie czekać, będą mnie wołać nadaremnie i zawsze tęsknić za mną.
Serce rybaka zabiło mocniej. Poczuł wyrzuty sumienia, słysząc te słowa, ale taki był oczarowany jej urokiem, że nie zdobył się na to, żeby oddać foczą skórę i rozstać się z córką
króla mórz. Rodcryk MakKodrum i jego piękna żona żyli przez wiek lat razem w chatce u wybrzeża oceanu i urodziło im się wiele dzieci. Wszystkie miały złotobrązowe włosy i dźwięczny, śpiewny głos. Nieliczni mieszkańcy tej niewielkiej wyspy przezwali młodego rybaka “Roderykiem od Fok", a jego synów i córki “dziećmi Roderyka od Fok".
Córka króla mórz nie potrafiła zapomnieć o swojej bolesnej tęsknocie. Wychodziła samotnie nad ocean, słuchała jego śpiewu i szumu fal, który czasem dźwięczał jak daleki płacz, czasem jak wołanie, czasem jak śmiech... Wydawało jej się, że słyszy głosy braci i sióstr i że to oni nawołują, szukając zagubionej siostry.
Pewnego dnia Roderyk pożegnał serdecznie żonę i dzieci i wypłynął rano na połów jak zwykle. Idąc do łodzi spojrzał na niebo i pomyślał: “trochę za dużo wiatru dzisiaj, ale to nic, przeżyłem już na morzu niejedną nawałnicę".
Nie zdążył jeszcze odpłynąć daleko, gdy wicher sztormowy zagwizdał nad wodą i nad lądem. Najmłodszy synek rybaka bawił się właśnie na wybrzeżu i przykładał do ucha muszlę słuchając, jak szum morza w niej gra. Kiedy matka usłyszała, że wicher się wzmaga, zawołała na dziecko.
Zaledwie chłopiec zdążył przestąpić próg, gdy nagle wicher zatrzasnął za nim drzwi z taką mocą, że domek zatrząsł się w posadach i ze schowka nad futryną wypadła skóra foki, którą Roderyk ukrył tam przed łaty — skóra, będąca własnością jego żony.
Kobieta podniosła ją milcząc. Nie powiedziała ani słowa przeciwko człowiekowi, który wbrew jej chęci uwięził ją tutaj na długie, długie lata. Zrzuciła z siebie ludzkie szaty, pożegnała dzieci i przyciskając do piersi skórę foki, zbiegła nad ocean. Konie morskie igrały tam pośród spienionych, gnanych wichrem fal. Córka króla mórz w jednej chwili ubrała się w swoją skórę i rzuciła ostatnie spojrzenie na domek. Przeżyła w nim trochę szczęśliwych chwil, chociaż została tam wbrew swojej chęci — pomyślała. Potem ześlizgnęła się w wodę.
Obejrzała się raz jeszcze. Za białą linią spienionych bałwanów, które toczyły się na brzeg z bezkresów Atlantyku, zobaczyła gromadkę opuszczonych swoich dzieci. Ale wołanie morza zagłuszyło płacz dzieci zrodzonych na lądzie. Córka króla mórz nie mogła mu się oprzeć, jej miejsce było — tam.
Płynęła, zapominając o wszystkim, co zdarzyło się przez ostatnie lata. Wracała do swej ojczyzny, wolna i szczęśliwa.
Kiedy Roderyk MakKodrum przypłynął z powrotem do przystani i przyszedł do swego domku, zastał drzwi otwarte i ogień wygasły. Nikt nie czekał na niego w izbie z powitaniem i gorącym posiłkiem.
Poczuł w sercu trwogę, straszne przeczucie błysnęło w jego myślach. Sięgnął nad framugę —nie było tam skóry.
Wbiegły zapłakane dzieci i opowiedziały ojcu, co się stało. Wtedy domyślił się reszty. Wiedział, że to nieszczęście przyszło na nich wszystkich z jego winy, a teraz nie było już na to rady.
Nie pocieszył się do końca życia? — teraz on z kolei martwił się i tęsknił, jak dawniej martwiła się i tęskniła jego żona. Ale i on miewał w tym smutku słoneczne chwile, bo jego dzieci rosły nad wyraz piękne, zdolne i dobre.
Synowie Roderyka nie zapomnieli nigdy, że ich matka była foką, pamiętały o tym ich wnuki i prawnuki, toteż nikt z nich żadnej foki nie skrzywdził. Wiadomo było na całych
Hebrydach, że potomkowie Roderyka MakKodrum z wyspy Bernerary i z rodu Donaldów, chociaż są dzielnymi rybakami i myśliwymi, jednakże nigdy nie biorą udziału w polowaniach na foki.

Bajka szkocka:))