Kiedyś,
dawno, gdy jeszcze różne dziwy i czary działy się na świecie,
żyła biedna wdowa, która miała trzech synów.
Najstarszy
wykierował się na organistę. Umiał pięknie śpiewać i grać,
umiał czytać z każdej książki, nawet z łacińskiej.
Drugi
wolał służyć w wojsku. Napatrzył się i nasłuchał po
świecie wielu takich rzeczy, o których nikt we wsi nie wiedział.
Trzeci
syn, najmłodszy, został na wsi. Orał, siał, kosił jak ojcowie
i dziadowie. ludzie o nim mówili:
-
Najmłodszy wdowi syn nie taki jak jego bracia. Jeden uczony,
drugi bywały. A trzeci - zwyczajny.
Ale
Kachna, narzeczona tego najmłodszego, wolała go niż organistę
i wojaka. Serce jej mówiło, że najpiękniejszy i najlepszy jest
jej miły.
Zdarzyło
się kiedyś, że wdowa zachorowała. Złapały ją w nocy takie
boleści, że zaczęła jęczeć.
Synowie
się pobudzili. Bardzo kochali dobrą swoją matkę. Oddaliby
wszystko, byle tylko nie umarła. Co tu robić?
Doktorów
mało jeszcze było w tamtych czasach, a ci, co byli, mieszkali po
miastach, po królewskich zamkach. Żaden nie pojechał by na wieś
do chorego przez wody i brody, przez puszcze i bezdroża.
Matka
jęczy, zimny pot ją oblewa - źle!
-
Idźcie do mądrej zielarki, co mieszka pod lasem przy starej
mogile - mówi do braci organista - Ja tu będę czuwał przy
matce.
Bracia
pobiegli po mądrą zielarkę i przyprowadzili ją do wsi. Patrzą,
a tu brat organista stoi u wrót i czeka na nich.
-
No i co, jak tam matce? - pytają.
-
Matce pewno lepiej, bo przestali jęczeć, leżą cichutko i śpią.
Widać nic ja już nie boli.
Baba
weszła do chałupy. Dotknęła reki chorej, pokiwała głową i
mówi:
-
A juści, że nie boli, bo już nie żyje.
Synowie
uderzyli w lament, tłukli głowami o ścianę, włosy rwali
garściami. Aż się zdziwiła stara zielarka, bo jeszcze takiej
rozpaczy nie widziała. Żal jej się zrobiło kochających synów.
-
Słuchajcie, chłopcy - powiada - znam sposób. Taki sposób, co
nawet martwego ożywi. Ale ten,, kto się odważy iść po tę
pomoc, może sam życie utracić.
-
Co nam po życiu bez matki - woła organista. - Mówcież prędzej,
co to za sposób.
-
Za trzema rzekami, za trzema puszczami jest Sobotnia góra. na
Sobotniej górze, na samym wierzchołku, rośnie gadające drzewo.
na tym drzewie siedzi zaczarowany, a pod drzewem bije źródło.
jakby który z was przyniósł wody z tego źródła, a prysnął
na matkę choć jedną kroplę, to by wam ożyła. Zajść i
wrócić można w siedem dni. Czerpak na wodę tam się znajdzie.
-
Pójdziemy po wodę wszyscy! - zwołał drugi brat, wojak.
-
Czekaj, posłuchaj, co mam rzec jeszcze - powiedziała stara.
-Wielu już chodziło na Sobotnią górę, ale nie wrócił
stamtąd nikt.
-
czemu?
-
Trzeba iść prosto przed siebie. W tę stronę, gdzie słońce
stoi w samo południe. Nie wolno ci się ani obejrzeć, ani
krokiem zboczyć w prawo czy w lewo, bo zamienisz się w kamień.
-
To pójdę prosto, wielka mi rzecz. - powiedział wojak.
-
Łatwa rzecz, mówisz? Ej, chłopaku, chłopaku! Ani wiesz,jakie
tam strachy a okropności czekają po drodze. jakie oszukaństwa,
jakie pokusy.
-
A choćby i sam diabeł, ja się nie ulęknę - zawołał wojak.
-
Mało to razy zaglądałem śmierci w oczy? Gdzie niebezpiecznie,
tam byłem pierwszy. I teraz też pójdę pierwszy. Wy tu
czekajcie, bracia, za tydzień wrócę z żywą wodą dla matki.
Przypasał
miecz, pożegnał się i wyszedł w samo południe. Wypatrywał,
gdzie padają cienie od drzew i wedle nich się kierował.
Minął
dzień, minął drugi i trzeci - wojak ani widu, ani słychu.
minął tydzień, a jego jak nie ma, tak nie ma.
Bracia
poszli do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić
zielarki.
-
Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci - powiedziała mądra
baba. - Zamienił się w kamień i tak stoi na Sobotniej Górze.
Bracia
zafrasowali się okrutnie. Wracając do domu, zaczęli się
spierać, który z nich pójdzie teraz po żywą wodę. najmłodszy
chciał koniecznie iść, ale organista nóż urągać:
-
Co, ty? Głupiś. Twój starszy brat, dzielny wojak, nic nie
wskórał, a ty myślisz, że potrafisz. Lepszej na to głowy
potrzeba niż twoja, żeby się diabłom nie dać. ja mam na nie
sposób, od tego jestem organistą. Siedź tutaj, a ja pójdę.
jak kropnę święconą wodą, a zaklnę biesa po łacinie, to
zobaczymy, czy nie zemknie z powrotem do piekła.
Zasunął
w zanadrze książkę z kantyczkami, wziął święconą
wodę z kropidłem i poszedł.
Minął
dzień, minął drugi i trzeci - organisty a ni widu, ani słychu.
Minął tydzień, a jak jego nie ma, tak nie ma.
Najmłodszy
poszedł do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić
zielarki.
-
Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci - powiedziała mądra
baba. - Zamienił się w kamień, wrósł w ziemię i stoi na
Sobotniej Górze.
Zafrasował
się bardzo najmłodszy wdowi syn, że to już drugiego brat
utracił.
Pierwszego
dnia przeprawił się przez pierwszą rzekę promem i przebył
pierwszy bór. Drugiego dnia przeprawiał się przez drugą rzekę
łódką i przebył drugi bór, większy. Trzeciego dnia
przeprawiał się przez trzecią rzekę i przebył trzeci bór,
największy.
Słońce
już zachodziło, kiedy wyszedł zboru. A tu przed nim stroma góra
stoi. Wierzchołek skryty w chmurach, dookoła czarny las.
Ogromne
buki, dęby, sosny i jodły sterczą tłumem, jakby się pięły
po zboczach, jakby wyrastały jedne z drugich wyżej i wyżej.
wdowi
syn zaczął się wspinać.
Przekonał
się w net, że nie była to łatwa droga. Wszędzie spotykał
przeszkody; to gąszcz jadowitych ziół i cierni, to rumowiska
skał, całe zielone od wilgotnych mchów., to wśród nich
gniazda żmij i różnych gadów, co wiją się i syczą okropnie.
Przystanął
przestraszony i myśli: " Przejdę, czy nie przejdę?"
Wspomniał
matkę, co leży martwa i bez zaklętej wody nie ożyje. Więc
wspinał się wyżej i wyżej, choć skały kaleczyły mu stopy,
choć kolce szarpały mu ciało, a syczące gady obijały mu się
dokoła nóg.
Wtem
usłyszał za sobą wołanie.
-
Hej, człowieku, wróćcie się! Zmyliliście drogę, tam
przepaść. Ja wam pokarzę, którędy iść na wierzchołek.
wdowi
syn już chciał obejrzeć się i zawrócić, ale w samą porę
przypomniał sobie, jak go mądra baba przestrzegała, więc
poszedł prosto dalej.
Aż
tu obok niego, po lewej ręce, staje jakiś kuso ubrany podróżny.
Kłania się grzecznie zdejmując kapelusz z trzema rogami i mówi:
-
Przyjacielu, czy idziesz po żywą wodę?
-
Pewno, że tak - odpowiada wdowi syn.
-
No to pójdziemy razem, będzie weselej - zaprasza tamten. - Ale
nie tędy, bo tu byśmy nogi potracili. Znam te drogi dobrze, idę
nie pierwszy raz na Sobotnią Górę. Spójrz w lewo, jak tam
droga równa i wygodna, skręćmy w lewo.
-
Nie będę nigdzie skręcał, tylko pójdę prosto, jakem zaczął.
-
Nie bądź głupi, chodź! Posłuchaj mądrzejszego.
-
czy ja głupi, a ty mądry, to się jeszcze pokaże. Ty sobie idź
swoją drogą, a ja wolę iść swoją.
-
To idź na złamanie karku! - krzyknął tamten.
Zgrzytnął
zębami odskoczył na bok i zniknął.
Wdowi
syn poszedł znów przed siebie. Tymczasem zrobiła się noc.
Wtem
chłopak słyszy za sobą trzask, szczekanie psów, wycie wilków
i okropny głos, który szczuje na niego:
-
Huźha! Weź go, weź! Rozszarpcie go, huźha!
Ujadanie
i wycie się zbliża - coś capnęło go za nogę boleśnie...
Już
chciał się odwrócić i ciąć kosą, ale przypomniał sobie, co
mówiła stara zielarka. Więc tylko skoczył na przód co sił.
Usłyszał za sobą śmiech szatański. Potem wszystko ucichło,
nawet wiatr przestał szumieć między gałęziami.
"No,
próbowały biesy oszukaństwem, próbowały namową, próbowały
groźbą, a teraz nagonką. Ciekaw jestem, co mi szykują
jeszcze", pomyślał chłopak.
Ledwo
odsapnął, aż tu ciemności nocne pojaśniały czerwono jakby od
pożaru. Łuną rozgorzało całe niebo, tylko wierzchołek góry
stał czarny i groźny.
Po
chwili płonął już cały las. Od tego pożaru buchał taki żar,
że chłopiec bał się, czy mu się włosy nie zajmą i oczy nie
wypalą. Drzewa padały jedne na drugie jak rozpalone głownie,
strzelając iskrami zagradzały drogę.
Obleciał
go taki strach, że nogi jakby mu w ziemię wrosły. Przez chwilę
nie mógł ani kroku postąpić.
Ale
znów stanęła mu prze oczami twarz matki, jej policzki zapadłe
i bledziuśkie, jej zamknięte oczy i ręce złożone na
piersiach.
Przeżegnał
się i skoczył w płomienie.
Nogi
grzęzły mu w żarze, gorąco zatykało dech, dym wyżerał oczy
- ale on przedzierał się na oślep.
Zziajany,poparzony
wyrwał się wreszcie z tego ognistego piekła.
"
Próbowały czarty zwyciężyć mnie bólem, ale nie dały rady",
pomyślał. Zrobiło mu się przyjemnie i nabrał otuchy, choć
bolały rany i oparzenia.
Wierzchołek
wydawał się tuż. Ale gdy chłopak zbliżył się jeszcze,
zobaczył, że sterczy przed nim stroma, skalista ściana. Jakże
tu na nią wejść?
Wtem
ujrzał na dole czarną jamę. "Może tędy jest wejście",
pomyślał.
Kiedy
podszedł, przekonał się, że u wejścia zwinął się w kłębek
smok o siedmiu głowach i śpi.
Miał
nadzieję, uda mu się przekraść po cichu obok potwora. Nagle
smok chrapnął przez sen, aż ziemi się zatrzęsła. czy to
chrapnięcie go obudziło, czy może dosłyszał ciche kroki
wędrowca, dość, że otworzył ślepia. Zerwał się na
pazurzaste łapy, ryknął z siedmiu paszcz i ziejąc ogniem
ruszył na człowieka.
wdowi
syn nie czekał, tylko skoczył mu na przeciw. Co kosą machnie,
spada jeden smoczy łeb. Ostatnia paszcza już, już miała
chwycić jego głowę, kiedy ją dosięgła kosa. Potwór był
martwy.
Chłopak
wszedł do jamy. Oj, niemiło on była, ta jama! Straszna, czarna,
pełna smoczego swędu i dymu siarczystego. A taka głęboka jakby
nie miała końca.
"
Nic to ", powtarzał sobie chłopak. " Nic to, nic.
Udało mi się zwyciężyć piekielnego smoka, a miałbym się
przestraszyć jego pustej pieczary?"
W
jaskini było tak duszno, a jemu tak się chciało pić, że język
przysechł mu do podniebienia. Szedł jednak wciąż po omacku
naprzód, chociaż był na pół żywy ze zmęczenia i głodu; nie
dojedzoną resztę chleba zgubił przedzierając się przez
płonący las.
Wtem
zobaczył przed sobą smugę światła, które wypadało z boku
przez rozpadlinę w skale. Zaleciała go stamtąd woń przecudna,
jakby kwitły naraz jaśminy i bzy, lilie i róże.
Spojrzał
ciekawie - a tam jaskinia ogromna jak kościół największy, w
niej ogród pełen zieleni i kwiatów.
Pośrodku
ogrody szemrze strumyk, nad nim zwisają gałęzie drze ciężkie
od owoców. Rumiane jabłka, grusze złociste i pachnące,
fioletowe śliwy - ach, jakże one nęcą!
Tylko
na chwilę skoczyć do tego ogrodu, napić się, zapuścić zęby
w soczystą gruszkę... Głód szarpie i dławi, język zaschnięty
kołem staje, a tuż obok takie pyszności.
"To
nic", powtarza sobie wdowi syn. "Było oszukaństwo,
była namowa, był strach i ból, teraz przyszła kolej na głód
i pragnienie. Ale ty, mamuś, także wycierpiałaś niejedno,
nimeś nas wychowała. Tak był przez całe twoje życie, a ja idę
dopiero kilka dni. Nie dam się." I poszedł prosto dalej.
Ściemniło
się znów dokoła. Wtem nowa jasność wpadła do pieczary. Przez
wąską szczelinę skalną wdowi syn zobaczył inną pieczarę.
Oświetlała ją wisząca lampa złota.
Pod
ścianami stały tam otwarte skrzynie i kadzie pełne złota,
srebra i drogocennych kamieni, które w blasku lampy iskrzyły się
wszystkimi barwami tęczy.
Chłopak
tylko się zaśmiał:
-
Myślicie, czarty, że jestem chciwy? Tymi świecidełkami nie uda
się wam mnie oszukać!
Poszedł
obok skarbca i nawet się nie zatrzymał.
Ale
jasna smuga przegrodziła mu drogę po raz trzeci. Posłyszał
cudowną muzykę, jakby śpiew stu słowików. Skały obok niego
rozsunęły się szerzej i zobaczył złocistą salę pełną
świateł. Na miękkich kobiercach tańczyło tam dziesięć
najpiękniejszych dziewic w sukienkach jakby ulotnych z mgły.
Kiedy
dostrzegły młodzieńca, przerwały taniec. podbiegły na
czubkach paluszków do szczeliny i zaczęły wdzięczyć się,
prześmiewać i wabić:
-
Choć tu do nas, chłopcze, chodź! - wołały. - Będziemy
tańczyć z tobą i śpiewać, będziemy cię częstować, a potem
ukołyszemy cię do snu.
Wdowi
syn przypomniał sobie matkę, która go do snu kołysała, kiedy
był mały, a teraz czeka na żywą wodę. Przypomniał sobie
błękitne oczy Kachny, pełne łez i jej dzielny uśmiech przy
pożegnaniu.
Zasłonił
dłonią oczy i szedł dalej. Niezadługo doszedł do wielkich
żelaznych drzwi. Zapukał śmiało. Zgrzytnęły wrzeciądze i
drzwi rozwarły się z łoskotem. Chłopiec wyszedł na świat. Aż
oczy zmrużył od blasku. Zobaczył, że jest na szczycie
Sobotniej Góry.
Rozejrzał
się ciekawie. tak, wszystko tu jak zapowiadała mądra zielarka.
Na nagiej rośnie jedno jedyne, ogromne drzewo. Jego srebrzyste
listki trącają się i szemrzą, jakby sto lir razem grało:
-
Nade mną niebo wysokie,
Pode
mną źródło głębokie,
Źródło
wody żywej.
Dziwy
- dziwy - dziwy -
spojrzał
chłopak w dół, a tam źródło bije przejrzyste. Rzucił się
na ziemię i pił chciwie. czuł jak powracają mu siły za każdym
łykiem żywej wody.
Zniknęły
wszystkie rany, wrzody, oparzeliny. Głód minął także. wdowi
syn zerwał się na nogi wesoło i rozejrzał się. Wschodziło
słońce. Oświetlało blaskiem różowym piękny świat w dole,
otulało złocistą mgiełką: Lasy, pola, łąki, wioski, rzeki,
zamki rycerskie na wzgórzach, miasta z wieżami kościołów i
basztami murów obronnych.
Patrzyłby
długo na ten piękny obraz. Ale nie zapomniał ani na chwilę, po
co przyszedł.
zafrasował
się w co nabierze wody?
Wtem
spadł mu na ramię z wysoka złoty sokół ze złotym dzbanem w
dziobie. Srebrnolistne drzewo zaszumiało:
-
Ułam ze mnie gałąź,
Umocz
w wodzie liść,
Zraszaj
drogę całą,
Kiedy
będziesz iść.
Zaczerpnął
wody do dzbana, ułamał gałąź ze śpiewającego drzewa. Co
krok postąpił, to przystawał, maczał srebrne liście w żywej
wodzie i kropił nią dookoła siebie.
Gdzie
tylko upadła kropla, tam zamiast kamienia stawał żywy człowiek,
cieszył się i dziękował. Wszyscy ludzie odczarowani schodzili
z góry za wdowim synem, a było ich coraz więcej.
Kiedy
stanął u podnóża Sobotniej Góry i obejrzał się za siebie,
zobaczył cały tłum, jakby ogromne wojsko. Teraz dopiero
zrozumiał skąd się wzięły te wszystkie kamienie iskały, po
których musiał się przedtem wspinać. Byli to ludzie, którzy w
różnych czasach próbowali wejść na Sobotnią Górę, ale im
się nie udało i zostali zamienieni w głazy.
Widział
w tym tłumie mężczyzn i kobiety, starców, młodzież i
nawet dzieci. Jedni mieli na sobie kosztowne szaty, inni wyglądali
na żebraków.
Wtem
z tłumu wystąpiło dwóch ludzi: wojak z mieczem u boku i ciemno
u brany organista z kropidłem. Najmłodszy poznał swoich
starszych braci, a oni jego.
Jak
tamci dwaj dziękowali mu za uwolnienie, ile było przy tym
radości - trudno opisać.
Wszyscy
wznosili okrzyki na cześć swego wybawcy:
-Niech
żyje!
-
Myśmy twoi, króluj nam!
-Gdzie
ty będziesz tam i my!
Chociaż
się bronił, chwycili go na ramiona i nieśli go tak spory kawał
drogi. Inni wiwatowali dalej, wyrzucając w górę czapki.
Byli
wśród nich myśliwi, ci polowali w puszczy, żeby tłum miał co
jeść. Wieczorem pieczono wierzę przy ogniskach. Kobiety i
dzieci zbierały jagody po drodze.
Na
trzeci dzień doszli do wioski, w której mieszkała wdowa.
Najmłodszy
syn otworzył drzwi chaty. Wszedł i zbliżył się do posłania,
na którym leżała nieżywa matka. Umoczył srebrnolistną
gałązkę w wodzie ze złotego dzbana, a gdy parę kropel upadło
na blade ręce nieboszczki, wdowa otworzyła oczy, uśmiechnęła
się i powiedziała:
-
To ty, synku? Jak długo spałam...
Po
chwili wstała, rzeźwa i zdrowa. Od razu zaczęła krzątać się
po chacie, jakby nigdy nie chorowała i nie leżała martwa.
Dla
wszystkich zaczęło się nowe życie. na miejscu biednej
wioszczyny stanęło miasto, w którym mieszkali ci wszyscy, co
przyszli z Sobotniej Góry. Niektórzy po sto lat albo i więcej
stali zamienieni w kamienie, nie mieli po co wracać do siebie.
Brat
organista przygrywał w kościele i prowadził chór. wojak
ćwiczył żołnierzy, żeby było komu bronić miasta.
Na
wzgórzu mieszkańcy budowali zamek dla swego wybawcy i króla.
wdowi syn ożenił się z Kachną i rządził krajem przez długie
lata. Matkę wziął do siebie.
Ale
starsi bracia nie cieszyli się odmianą losu. Zazdrościli
najmłodszemu.
szeptali
między sobą, naradzali się, aż wreszcie chyłkiem, nocą
poszli w świat, byle nie patrzeć jak tamtemu się dobrze
dzieje i nie słuchać, jak go inni chwalą.
Nie
znaleźli szczęścia na obczyźnie. Ludzie mieli swoich
organistów dość, granie obcego wcale im się nie podobało i
kazali mu rozrzucać gnój na polu. Musiał się na to zgodzić,
żeby nie umrzeć z głodu.
Wojakowi
powiodło się jeszcze gorzej. Posłano go na wojnę, bił się za
obcych i nie w swojej sprawie i zginął od ran.
Tymczasem
w nowym mieście wszyscy żyli szczęśliwie. Nie było w tym
kraju głodnych wdów, ani opuszczonych sierot, ani żebrzących
starców. Każdy potrzebujący miał pomoc i opiekę, a dbała o
to matka królewska razem z młodą królową.
Bajka
polska:))
|
Bajki krążą po świecie, w różne ksiąg układają się strony. Z ust rodzica, czy dziadka płynie ich przecudna melodia. Baju baj, baju baj gdy dziecięcą istotkę tuli kołderka, a w spokojnym śnie pojawia się obraz elfiej wróżki, która prowadzi w cudowny świat fantazji, baju baj, baju baj:))
Lanuszka
czwartek, 24 maja 2012
Sobotnia Góra
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Kto jest autorem tej baśni?
OdpowiedzUsuńAutorem jest wg R. Zamorski
UsuńImienia i nazwiska autora nie znam. Jest to bajka polska ze zbioru "Bajarka opowiada":)
OdpowiedzUsuńAutorem jest wg R. Zamorski.
OdpowiedzUsuń