Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

czwartek, 24 maja 2012

Sobotnia Góra



Kiedyś, dawno, gdy jeszcze różne dziwy i czary działy się na świecie, żyła biedna wdowa, która miała trzech synów.
Najstarszy wykierował się na organistę. Umiał pięknie śpiewać i grać, umiał czytać z każdej książki, nawet z łacińskiej.
Drugi wolał służyć w wojsku. Napatrzył się i nasłuchał po świecie wielu takich rzeczy, o których nikt we wsi nie wiedział.
Trzeci syn, najmłodszy, został na wsi. Orał, siał, kosił jak ojcowie i dziadowie. ludzie o nim mówili:
- Najmłodszy wdowi syn nie taki jak jego bracia. Jeden uczony, drugi bywały. A trzeci - zwyczajny.
Ale Kachna, narzeczona tego najmłodszego, wolała go niż organistę i wojaka. Serce jej mówiło, że najpiękniejszy i najlepszy jest jej miły.
Zdarzyło się kiedyś, że wdowa zachorowała. Złapały ją w nocy takie boleści, że zaczęła jęczeć.
Synowie się pobudzili. Bardzo kochali dobrą swoją matkę. Oddaliby wszystko, byle tylko nie umarła. Co tu robić?
Doktorów mało jeszcze było w tamtych czasach, a ci, co byli, mieszkali po miastach, po królewskich zamkach. Żaden nie pojechał by na wieś do chorego przez wody i brody, przez puszcze i bezdroża.
Matka jęczy, zimny pot ją oblewa - źle!
- Idźcie do mądrej zielarki, co mieszka pod lasem przy starej mogile - mówi do braci organista - Ja tu będę czuwał przy matce.
Bracia pobiegli po mądrą zielarkę i przyprowadzili ją do wsi. Patrzą, a tu brat organista stoi u wrót i czeka na nich.
- No i co, jak tam matce? - pytają.
- Matce pewno lepiej, bo przestali jęczeć, leżą cichutko i śpią. Widać nic ja już nie boli.
Baba weszła do chałupy. Dotknęła reki chorej, pokiwała głową i mówi:
- A juści, że nie boli, bo już nie żyje.
Synowie uderzyli w lament, tłukli głowami o ścianę, włosy rwali garściami. Aż się zdziwiła stara zielarka, bo jeszcze takiej rozpaczy nie widziała. Żal jej się zrobiło kochających synów.
- Słuchajcie, chłopcy - powiada - znam sposób. Taki sposób, co nawet martwego ożywi. Ale ten,, kto się odważy iść po tę pomoc, może sam życie utracić.
- Co nam po życiu bez matki - woła organista. - Mówcież prędzej, co to za sposób.
- Za trzema rzekami, za trzema puszczami jest Sobotnia góra. na Sobotniej górze, na samym wierzchołku, rośnie gadające drzewo. na tym drzewie siedzi zaczarowany, a pod drzewem bije źródło. jakby który z was przyniósł wody z tego źródła, a prysnął na matkę choć jedną kroplę, to by wam ożyła. Zajść i wrócić można w siedem dni. Czerpak na wodę tam się znajdzie.
- Pójdziemy po wodę wszyscy! - zwołał drugi brat, wojak.
- Czekaj, posłuchaj, co mam rzec jeszcze - powiedziała stara. -Wielu już chodziło na Sobotnią górę, ale nie wrócił stamtąd nikt.
- czemu?
- Trzeba iść prosto przed siebie. W tę stronę, gdzie słońce stoi w samo południe. Nie wolno ci się ani obejrzeć, ani krokiem zboczyć w prawo czy w lewo, bo zamienisz się w kamień.
- To pójdę prosto, wielka mi rzecz. - powiedział wojak.
- Łatwa rzecz, mówisz? Ej, chłopaku, chłopaku! Ani wiesz,jakie tam strachy a okropności czekają po drodze. jakie oszukaństwa, jakie pokusy.
- A choćby i sam diabeł, ja się nie ulęknę - zawołał wojak.
- Mało to razy zaglądałem śmierci w oczy? Gdzie niebezpiecznie, tam byłem pierwszy. I teraz też pójdę pierwszy. Wy tu czekajcie, bracia, za tydzień wrócę z żywą wodą dla matki.
Przypasał miecz, pożegnał się i wyszedł w samo południe. Wypatrywał, gdzie padają cienie od drzew i wedle nich się kierował. 

Minął dzień, minął drugi i trzeci - wojak ani widu, ani słychu. minął tydzień, a jego jak nie ma, tak nie ma.
Bracia poszli do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić zielarki.
- Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci - powiedziała mądra baba. - Zamienił się w kamień i tak stoi na Sobotniej Górze.   
Bracia zafrasowali się okrutnie. Wracając do domu, zaczęli się spierać, który z nich pójdzie teraz po żywą wodę. najmłodszy chciał koniecznie iść, ale organista nóż urągać:
- Co, ty? Głupiś. Twój starszy brat, dzielny wojak, nic nie wskórał, a ty myślisz, że potrafisz. Lepszej na to głowy potrzeba niż twoja, żeby się diabłom nie dać. ja mam na nie sposób, od tego jestem organistą. Siedź tutaj, a ja pójdę. jak kropnę święconą wodą, a zaklnę biesa po łacinie, to zobaczymy, czy nie zemknie z powrotem do piekła.
Zasunął w zanadrze książkę  z kantyczkami, wziął święconą wodę z kropidłem i poszedł.

Minął dzień, minął drugi i trzeci - organisty a ni widu, ani słychu. Minął tydzień, a jak jego nie ma, tak nie ma.
Najmłodszy poszedł do samotnej chatki u starej mogiły, żeby się poradzić zielarki.
- Jak go nie ma do tej pory, to już nie wróci - powiedziała mądra baba. - Zamienił się w kamień, wrósł w ziemię i stoi na Sobotniej Górze.
Zafrasował się bardzo najmłodszy wdowi syn, że to już drugiego brat utracił. 

Pierwszego dnia przeprawił się przez pierwszą rzekę promem i przebył pierwszy bór. Drugiego dnia przeprawiał się przez drugą rzekę łódką i przebył drugi bór, większy. Trzeciego dnia przeprawiał się przez trzecią rzekę i przebył trzeci bór, największy.
Słońce już zachodziło, kiedy wyszedł zboru. A tu przed nim stroma góra stoi. Wierzchołek skryty w chmurach, dookoła czarny las. 
Ogromne buki, dęby, sosny i jodły sterczą tłumem, jakby się pięły po zboczach, jakby wyrastały jedne z drugich wyżej i wyżej.
wdowi syn zaczął się wspinać.
Przekonał się w net, że nie była to łatwa droga. Wszędzie spotykał przeszkody; to gąszcz jadowitych ziół i cierni, to rumowiska skał, całe zielone od wilgotnych mchów., to wśród nich gniazda żmij i różnych gadów, co wiją się i syczą okropnie.
Przystanął przestraszony i myśli: " Przejdę, czy nie przejdę?" 
Wspomniał matkę, co leży martwa i bez zaklętej wody nie ożyje. Więc wspinał się wyżej i wyżej, choć skały kaleczyły mu stopy, choć kolce szarpały mu ciało, a syczące gady obijały mu się dokoła nóg.
Wtem usłyszał za sobą wołanie.
- Hej, człowieku, wróćcie się! Zmyliliście drogę, tam przepaść. Ja wam pokarzę, którędy iść na wierzchołek.
wdowi syn już chciał obejrzeć się i zawrócić, ale w samą porę przypomniał sobie, jak go mądra baba przestrzegała, więc poszedł prosto dalej.
Aż tu obok niego, po lewej ręce, staje jakiś kuso ubrany podróżny. Kłania się grzecznie zdejmując kapelusz z trzema rogami i mówi:
- Przyjacielu, czy idziesz po żywą wodę?
- Pewno, że tak - odpowiada wdowi syn.
- No to pójdziemy razem, będzie weselej - zaprasza tamten. - Ale nie tędy, bo tu byśmy nogi potracili. Znam te drogi dobrze, idę nie pierwszy raz na Sobotnią Górę. Spójrz w lewo, jak tam droga równa i wygodna, skręćmy w lewo.
- Nie będę nigdzie skręcał, tylko pójdę prosto, jakem zaczął.
- Nie bądź głupi, chodź! Posłuchaj mądrzejszego.
- czy ja głupi, a ty mądry, to się jeszcze pokaże. Ty sobie idź swoją drogą, a ja wolę iść swoją.
- To idź na złamanie karku! - krzyknął tamten.
 Zgrzytnął zębami odskoczył na bok i zniknął.

Wdowi syn poszedł znów przed siebie. Tymczasem zrobiła się noc.
Wtem chłopak słyszy za sobą trzask, szczekanie psów, wycie wilków i okropny głos, który szczuje na niego:
- Huźha! Weź go, weź! Rozszarpcie go, huźha!
Ujadanie i wycie się zbliża - coś capnęło go za nogę boleśnie...
Już chciał się odwrócić i ciąć kosą, ale przypomniał sobie, co mówiła stara zielarka. Więc tylko skoczył na przód co sił. Usłyszał za sobą śmiech szatański. Potem wszystko ucichło, nawet wiatr przestał szumieć między gałęziami.
"No, próbowały biesy oszukaństwem, próbowały namową, próbowały groźbą, a teraz nagonką. Ciekaw jestem, co mi szykują jeszcze", pomyślał chłopak.
Ledwo odsapnął, aż tu ciemności nocne pojaśniały czerwono jakby od pożaru. Łuną rozgorzało całe niebo, tylko wierzchołek góry stał czarny i groźny.
Po chwili płonął już cały las. Od tego pożaru buchał taki żar, że chłopiec bał się, czy mu się włosy nie zajmą i oczy nie wypalą. Drzewa padały jedne na drugie jak rozpalone głownie, strzelając iskrami zagradzały drogę.
Obleciał go taki strach, że nogi jakby mu w ziemię wrosły. Przez chwilę nie mógł ani kroku postąpić.
Ale znów stanęła mu prze oczami twarz matki, jej policzki zapadłe i bledziuśkie, jej zamknięte oczy i ręce złożone na piersiach.
Przeżegnał się i skoczył w płomienie.
Nogi grzęzły mu w żarze, gorąco zatykało dech, dym wyżerał oczy - ale on przedzierał się na oślep.
Zziajany,poparzony wyrwał się wreszcie z tego ognistego piekła.
" Próbowały czarty zwyciężyć mnie bólem, ale nie dały rady", pomyślał. Zrobiło mu się przyjemnie i nabrał otuchy, choć bolały rany i oparzenia.
Wierzchołek wydawał się tuż. Ale gdy chłopak zbliżył się jeszcze, zobaczył, że sterczy przed nim stroma, skalista ściana. Jakże tu na nią wejść? 
Wtem ujrzał na dole czarną jamę. "Może tędy jest wejście", pomyślał.
Kiedy podszedł, przekonał się, że u wejścia zwinął się w kłębek smok o siedmiu głowach i śpi. 

Miał nadzieję, uda mu się przekraść po cichu obok potwora. Nagle smok chrapnął przez sen, aż ziemi się zatrzęsła. czy to chrapnięcie go obudziło, czy może dosłyszał ciche kroki wędrowca, dość, że otworzył ślepia. Zerwał się na pazurzaste łapy, ryknął z siedmiu paszcz i ziejąc ogniem ruszył na człowieka.
wdowi syn nie czekał, tylko skoczył mu na przeciw. Co kosą machnie, spada jeden smoczy łeb. Ostatnia paszcza już, już miała chwycić jego głowę, kiedy ją dosięgła kosa. Potwór był martwy.
Chłopak wszedł do jamy. Oj, niemiło on była, ta jama! Straszna, czarna, pełna smoczego swędu i dymu siarczystego. A taka głęboka jakby nie miała końca.
" Nic to ", powtarzał sobie chłopak. " Nic to, nic. Udało mi się zwyciężyć piekielnego smoka, a miałbym się przestraszyć jego pustej pieczary?" 
W jaskini było tak duszno, a jemu tak się chciało pić, że język przysechł mu do podniebienia. Szedł jednak wciąż po omacku naprzód, chociaż był na pół żywy ze zmęczenia i głodu; nie dojedzoną resztę chleba zgubił przedzierając się przez płonący las.
Wtem zobaczył przed sobą smugę światła, które wypadało z boku przez rozpadlinę w skale. Zaleciała go stamtąd woń przecudna, jakby kwitły naraz jaśminy i bzy, lilie i róże.
Spojrzał ciekawie - a tam jaskinia ogromna jak kościół największy, w niej ogród pełen zieleni i kwiatów.
Pośrodku ogrody szemrze strumyk, nad nim zwisają gałęzie drze ciężkie od owoców. Rumiane jabłka, grusze złociste i pachnące, fioletowe śliwy - ach, jakże one nęcą!
Tylko na chwilę skoczyć do tego ogrodu, napić się, zapuścić zęby w soczystą gruszkę... Głód szarpie i dławi, język zaschnięty kołem staje, a tuż obok takie pyszności.
"To nic", powtarza sobie wdowi syn. "Było oszukaństwo, była namowa, był strach i ból, teraz przyszła kolej na głód i pragnienie. Ale ty, mamuś, także wycierpiałaś niejedno, nimeś nas wychowała. Tak był przez całe twoje życie, a ja idę dopiero kilka dni. Nie dam się." I poszedł prosto dalej.
Ściemniło się znów dokoła. Wtem nowa jasność wpadła do pieczary. Przez wąską szczelinę skalną wdowi syn zobaczył inną pieczarę. Oświetlała ją wisząca lampa złota.
Pod ścianami stały tam otwarte skrzynie i kadzie pełne złota, srebra i drogocennych kamieni, które w blasku lampy iskrzyły się wszystkimi barwami tęczy.
Chłopak tylko się zaśmiał:
- Myślicie, czarty, że jestem chciwy? Tymi świecidełkami nie uda się wam mnie oszukać! 
Poszedł obok skarbca i nawet się nie zatrzymał.
Ale jasna smuga przegrodziła mu drogę po raz trzeci. Posłyszał cudowną muzykę, jakby śpiew stu słowików. Skały obok niego rozsunęły się szerzej i zobaczył złocistą salę pełną świateł. Na miękkich kobiercach tańczyło tam dziesięć najpiękniejszych dziewic w sukienkach jakby ulotnych z mgły.
Kiedy dostrzegły młodzieńca, przerwały taniec. podbiegły na czubkach paluszków do szczeliny i zaczęły wdzięczyć się, prześmiewać i wabić:
- Choć tu do nas, chłopcze, chodź! - wołały. - Będziemy tańczyć z tobą i śpiewać, będziemy cię częstować, a potem ukołyszemy cię do snu.
Wdowi syn przypomniał sobie matkę, która go do snu kołysała, kiedy był mały, a teraz czeka na żywą wodę. Przypomniał sobie błękitne oczy Kachny, pełne łez i jej dzielny uśmiech przy pożegnaniu.
Zasłonił dłonią oczy i szedł dalej. Niezadługo doszedł do wielkich żelaznych drzwi. Zapukał śmiało. Zgrzytnęły wrzeciądze i drzwi rozwarły się z łoskotem. Chłopiec wyszedł na świat. Aż oczy zmrużył od blasku. Zobaczył, że jest na szczycie Sobotniej Góry.

Rozejrzał się ciekawie. tak, wszystko tu jak zapowiadała mądra zielarka. Na nagiej rośnie jedno jedyne, ogromne drzewo. Jego srebrzyste listki trącają się i szemrzą, jakby sto lir razem grało:
- Nade mną niebo wysokie,
Pode mną źródło głębokie,
Źródło wody żywej.
Dziwy - dziwy - dziwy -
spojrzał chłopak w dół, a tam źródło bije przejrzyste. Rzucił się na ziemię i pił chciwie. czuł jak powracają mu siły za każdym łykiem żywej wody.
Zniknęły wszystkie rany, wrzody, oparzeliny. Głód minął także. wdowi syn zerwał się na nogi wesoło i rozejrzał się. Wschodziło słońce. Oświetlało blaskiem różowym piękny świat w dole, otulało złocistą mgiełką: Lasy, pola, łąki, wioski, rzeki, zamki rycerskie na wzgórzach, miasta z wieżami kościołów i basztami murów obronnych. 
Patrzyłby długo na ten piękny obraz. Ale nie zapomniał ani na chwilę, po co przyszedł. 
zafrasował się w co nabierze wody?
Wtem spadł mu na ramię z wysoka złoty sokół ze złotym dzbanem w dziobie. Srebrnolistne drzewo zaszumiało:
- Ułam ze mnie gałąź,
Umocz w wodzie liść,   
Zraszaj drogę całą,
Kiedy będziesz iść.
Zaczerpnął wody do dzbana, ułamał gałąź ze śpiewającego drzewa. Co krok postąpił, to przystawał, maczał srebrne liście w żywej wodzie i kropił nią dookoła siebie.
Gdzie tylko upadła kropla, tam zamiast kamienia stawał żywy człowiek, cieszył się i dziękował. Wszyscy ludzie odczarowani schodzili z góry za wdowim synem, a było ich coraz więcej. 
Kiedy stanął u podnóża Sobotniej Góry i obejrzał się za siebie, zobaczył cały tłum, jakby ogromne wojsko. Teraz dopiero zrozumiał skąd się wzięły te wszystkie kamienie iskały, po których musiał się przedtem wspinać. Byli to ludzie, którzy w różnych czasach próbowali wejść na Sobotnią Górę, ale im się nie udało i zostali zamienieni w głazy.
Widział w tym tłumie mężczyzn i  kobiety, starców, młodzież i nawet dzieci. Jedni mieli na sobie kosztowne szaty, inni wyglądali na żebraków.
Wtem z tłumu wystąpiło dwóch ludzi: wojak z mieczem u boku i ciemno u brany organista z kropidłem. Najmłodszy poznał swoich starszych braci, a oni jego.
Jak tamci dwaj dziękowali mu za uwolnienie, ile było przy tym radości - trudno opisać.
Wszyscy wznosili okrzyki na cześć swego wybawcy:
-Niech żyje!
- Myśmy twoi, króluj nam!
-Gdzie ty będziesz tam i my!
Chociaż się bronił, chwycili go na ramiona i nieśli go tak spory kawał drogi. Inni wiwatowali dalej, wyrzucając w górę czapki.
Byli wśród nich myśliwi, ci polowali w puszczy, żeby tłum miał co jeść. Wieczorem pieczono wierzę przy ogniskach. Kobiety i dzieci zbierały jagody po drodze.
Na trzeci dzień doszli do wioski, w której mieszkała wdowa. 
Najmłodszy syn otworzył drzwi chaty. Wszedł i zbliżył się do posłania, na którym leżała nieżywa matka. Umoczył srebrnolistną gałązkę w wodzie ze złotego dzbana, a gdy parę kropel upadło na blade ręce nieboszczki, wdowa otworzyła oczy, uśmiechnęła się i powiedziała: 
- To ty, synku? Jak długo spałam...
Po chwili wstała, rzeźwa i zdrowa. Od razu zaczęła krzątać się po chacie, jakby nigdy nie chorowała i nie leżała martwa.

Dla wszystkich zaczęło się nowe życie. na miejscu biednej wioszczyny stanęło miasto, w którym mieszkali ci wszyscy, co przyszli z Sobotniej Góry. Niektórzy po sto lat albo i więcej stali zamienieni w kamienie, nie mieli po co wracać do siebie.
Brat organista przygrywał w kościele i prowadził chór. wojak ćwiczył żołnierzy, żeby było komu bronić miasta.
Na wzgórzu mieszkańcy budowali zamek dla swego wybawcy i króla. wdowi syn ożenił się z Kachną i rządził krajem przez długie lata. Matkę wziął do siebie.
Ale starsi bracia nie cieszyli się odmianą losu. Zazdrościli najmłodszemu.
szeptali między sobą, naradzali się, aż wreszcie chyłkiem, nocą  poszli w świat, byle nie patrzeć jak tamtemu się dobrze dzieje i nie słuchać, jak go inni chwalą.
Nie znaleźli szczęścia na obczyźnie. Ludzie mieli swoich organistów dość, granie obcego wcale im się nie podobało i kazali mu rozrzucać gnój na polu. Musiał się na to zgodzić, żeby nie umrzeć z głodu.
Wojakowi powiodło się jeszcze gorzej. Posłano go na wojnę, bił się za obcych i nie w swojej sprawie i zginął od ran.
Tymczasem w nowym mieście wszyscy żyli szczęśliwie. Nie było w tym kraju głodnych wdów, ani opuszczonych sierot, ani żebrzących starców. Każdy potrzebujący miał pomoc i opiekę, a dbała o to matka królewska razem z młodą królową. 

Bajka polska:))   



4 komentarze: