Kiedyś,
dawno, w seminarium kieleckim kształcił się na księdza kleryk
sierota. Polubił go stary ogrodnik, bo kleryk przypominał mu syna, który umarł młodo.
Kiedy
mieli wolą chwilę, ogrodnik i kleryk chętnie z sobą rozmawiali.
Zgadali się kiedyś o
czarownicach.
-
Bywało, że taka czarownica odbierze mleko krowom w całej wsi -
opowiadał ogrodnik. - Powiesi sobie w oborze rzemień zdjęty z szyi
cudzej krowy, mamrocze jakieś zaklęcia i doi ten rzemień, kiedy
nikt nie widzi. Mleko z niego aż strzyka. Potem inne gospodynie
dziwią się, czemu ich krowy mają puste wymiona i nie dają ani
kropli mleka. Tak czarownice potrafią zadawać różne uroki. Znają
się na ziołach, umieją sprowadzać i leczyć choroby.
O
nowiu księżyca spotykają się na Łysej Górze. Jadą tam na
miotłach, na kociubach. Diablisko w postaci kozła ugaszcza je i gra
im na piszczałce aż do świtu, a czarownice ucztują i tańczą z
czartami.
-
Chciałbym to zobaczyć - westchnął klery.
-
Na Łysą Górę nie pojedziesz - powiedział ogrodnik - bo i drogi
nie znasz, i grzech by był.
Ale
kleryk nie mógł odpędzić tej myśli.
Na
przedmieściu Kielc, niedaleko seminarium, mieszkała kobieta, o
której mówiono, że jest czarownicą.
Gdy
na nocnym niebie ukazał się wąziutki, srebrny sierp nowego
księżyca, kleryk wykradł się oknem z seminarium. Wiedział, że
postępuje źle, ale nie umiał oprzeć się pokusie.
Sutannę
zostawił, ubrany był w kurtkę ogrodnika. Zabrał mu ją ukradkiem,
kiedy tamten zasnął.
-
Przed świtem wrócę i kurtkę oddam - uspokajał kleryk sam siebie.
Podkradł
się pod chatę czarownicy i ostrożnie zajrzał przez okno.
W
słabym świetle łojówki palącej się na rogu stołu widział
przez szparę okiennicy, jak kobieta krząta się po kuchni.
Wzięła
miotłę z kąta, wyciągnęła spad tapczana słoik, nabrała z
niego na szatkę jakiegoś smarowidła i natarła nim kij od miotły.
Potem siadł na niej okrakiem i zawołała:
-
Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Zakotłowało
się w izbie, aż załomotała okiennica, świeca zgasła - a
czarownica ze swą miotłą znikła w czeluści komina.
Kleryk
poczekał chwilkę, potem otworzył ostrożnie drzwi zamknięte tylko
na zaczepkę.
Wszedł
do izby i skrzesał ognia, żeby zapalić świecę. Wyciągnął spod
łóżka słoik z
czarodziejską maścią, nasmarował kij od kociuby, dosiadł go i
zawołał:
-
Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Jakaś
siła wciągnęła go do komina i poniosła w przestwór coraz dalej,
coraz wyżej. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy, dookoła
słyszał pohukiwania i chichoty czarownic, które zewsząd leciały
jak i on na Łysą Górę.
Wicher
szumiał, noc była ciemna, tylko od czasu do czasu rozżarzał się
miedzy chmurami cienki, srebrny sierp księżyca, jakby para
diabelskich rogów.
Wreszcie
kleryk przeleciał nad lesistymi zboczami i znalazł się naszczycie
Łysej Góry.
Chmury
rozsunęły się nieco, zrobiło się trochę widniej kleryk zobaczył
pośród skalnego rumowiska obszerną polanę.
Na
środku polany siedział czarny kozioł z ognistymi ślepiami i
przygrywał na piszczałce, a
dookoła tańczyły diabły z wiedźmami. Jedna z czarownic
podbiegła do kleryka, chwyciła go za ręce i pociągnęła w krąg
tańcujących. Szalona to była zabawa! Dookoła polany rozstawiono
na skalnych stołach najróżniejsze pieczenie, bigosy, kołacze,
cukry i wina. Każdy raczył się nimi do woli.
Od
czasu do czasu czarny kozioł na chwilę przerwał granie i rzucał w
tłum garściami złote monety, które chciwie rozchwytywano.
Kleryk
tańczył, jadł, pił, chociaż sumienie kąsało go chwilami i
jakiś głos ostrzegał: "rzuć to, uciekaj..." chciał
zobaczyć, jak skończy się zabawa.
Zaszedł
księżyc, niebo pobladło, gwiazdy gasły jedna po drugiej - zbliżał
się świt. Granie piszczałki urwało się nagle. Zabrzmiało
potężne brzęczenie czarnego kozła i wszyscy rzucili się ku
środkowi polany, żeby pokłonić się przed nim i ucałować jego
kopyto.
Teraz
dopiero kleryk otrzeźwiał. "Co ja robię?", pomyślał ze
zgrozą. "Miałbym oddać cześć diabelskiemu księciu?Boże
zmiłuj się i ratuj!"
Zamiast
cisnąć się z nimi do czarnego kozła, kleryk skoczył w przeciwną
stronę. Chciał dosiąść co prędzej czarodziejskiej kociuby i
uciec.
Ale
daremnie szukał jej obok głazu, przy którym ją zostawił -
kociuba zniknęła. Czy zabrał ją ktoś przez pomyłkę, czy
chciano mu wyrządzić złośliwego figla - nie wiadomo.
Opustoszał
już szczyt Łysej Góry, zaczęło się rozwidniać, a tymczasem
klerka chwyciły mdłości. Zdawało mu się przedtem, że jadł
smakołyki, z teraz zwracał żywe ropuchy, żaby, glisty i inne
obrzydliwości.
Sięgnął
do kieszeni po złote monety diabelskie, które tam przedtem wsypał
- ale w kieszeni znalazł tylko połamane koźle rogi i kopyta...
Usiadł
na kamieniu i zapłakał.
Wtem
rozległ się turkot i zajechał powóz zaprzężony w czwórkę
karych koni. Ogień buchnął im z nozdrzy, a oczy żarzyły się jak
płonące węgla. Na koźle siedział czart i trzaskał z bicza.
-
Siadaj! - zawołał na kleryka. - Mój pan kazał odwieźć cię do
domu. Ale pamiętaj, żebyś się nie wychylał, pojedziemy szybko.
Masz tu czerwoną czapkę, włóż ją na głowę, to cie nikt nie
będzie widział.
Kleryk
się zawahał. Ale co miał robić? Pieszo musiał by iść kilka dni
i wszystko by się wydało. Włożył czapkę niewidkę, wsiadł do
powozu i kazał wieźć się do Kielc. Czart trzasnął z bata i
konie poderwały się do biegu.
Hej,
ależ gnały diabelskie rumaki! Powóz odbija się od ziemi jak
piłka, przeskakując skały i
lasy. Upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy kleryk ujrzał już pod
sobą rodzinne miasto.
Jakież
było jednak jego przerażenie, kiedy zamiast opuścić się ku ziemi
- diabelski powóz wzbił się jeszcze wyżej, a bies na koźle
trzasnął z bata nad karkami diabelskich rumaków.
-
Stój! - krzyknął kleryk. - Dokąd mnie wieziesz?
-
Do piekła - wrzasnął diabeł i roześmiał się szyderczo.
Gnali
dalej, aż grzmot toczył się po niebie.
-
Matko Boska Częstochowska, ratuj mnie od zguby! - zawołał kleryk
przerażony.
Postanowił
wyskoczyć, choćby na złamanie karku. Zrzucił diabelską czapkę
niewidkę, wychylił się i wypadł z powozu, który z hukiem i
brzękiem potoczył się dalej między chmurami.
Kleryk
spadał, spadał... wreszcie upadł na ziemię i otoczyły go
ciemności.
Po
chwili oprzytomniał, ale nadal nic nie widział. Zaczął macać
dookoła: z jednej strony był mur, z drugiej stała beczka, a przy
niej worki.
Sięgnął
do worka i znalazł w nim migdały. W drugim worku namacał rodzynki.
Kleryk był strasznie głodny, więc z radością posilił się
trochę.
Wtem
doleciały go skądś ludzkie głosy. Usłyszał zgrzyt zawiasów do
lochu wpadła smuga światła. Ktoś nadchodził. Kleryk wyjrzał
ostrożnie zza beczki. Zobaczył dwóch księży, a
z nimi starszego mężczyznę z obfitym brzuchem i pękiem kluczy w
jednej ręce, a zapaloną latarnią w drugiej. Tłumaczył on coś
żywo księżom w nieznanym klerykowi języku.
Dopiero
w tej chwili kleryk spostrzegł, że jest zupełnie nagi, widocznie
podczas diabelskiej jazdy i upadku pęd powietrza zdarł z niego
ubranie. Co robić, jakże teraz się odezwać? Ludzie wezmą
go za wariata lub złodzieja.
Ale
niem miał innego wyjścia. Niezadługo ci trzej opuszczą loch i
zaryglują drzwi z
powrotem.
Nie
wysuwając się spoza beczki kleryk wyciągnął rękę, chwycił
bliżej stojącego księdza za
rękaw sutanny i zawołał rozpaczliwym głosem:
-
Reverendissime!
Ksiądz
obejrzał się zdumiony. Kleryk zaczął tłumaczyć po łacinie, że
wskutek fatalnej przygody znalazł się w tym lochu i błaga go o
jakąkolwiek odzież i o pomoc, żeby wrócić do Kielc, do
seminarium.
-
Kielce? - zdziwił się ksiądz. - Nie słyszałem o takim mieście.
Gdzie to jest?
Kleryk
mu wyjaśnił, ksiądz ogromnie się zdziwił. Okazało się, że
kleryk spadł aż we Francji i
znajduje się w piwnicy jakiegoś kupca. Na szczęście księża
zeszli do niej po wino mszalne, inaczej nie wiadomo, ile czasu
nieszczęśnik byłby uwięziony w lochu.
Kupiec
nie umiał po łacinie, więc nie rozumiał, o czym księża
rozmawiają z tajemniczym mężczyzną ukrytym za beczką.
Kleryk
bardzo się z tego cieszył, bo wstyd mu było okropnie. Młodszy z
księży poszedł po ubranie, kupiec też wyszedł z piwnicy.
Kiedy
kleryk został sam ze starszym księdzem, upadł mu do kolan i
wyspowiadał się szczerze ze wszystkiego, co narobił. Staruszek
pokiwał głową ze zdumieniem.
-
Sam rozumiesz teraz, mój synu, jak bardzo pobłądziłeś -
powiedział.- Gdyby nie miłosierdzie boskie, byłbyś już w piekle.
Trzeba cię przyodziać i odesłać do ojczyzny. Dam ci trochę
groszy, ale sutanny ci nie dam, tylko świecką odzież. Niech tam
twoi przełożeni w
Polsce sami orzekną, czy jesteś godzien nosić sutannę i pozostać
w seminarium.
Kiedy
kleryk powrócił do Kielc, z początku chciano wydalić go z
seminarium. Ale okazał tyle skruchy i tak gorąco obiecywał
poprawę, że mu przebaczono i skończyło się na pokucie.
Kiedy
po kilku latach ten kleryk został księdzem, opowiedział podczas
kazania swoim parafianom, jak to będąc jeszcze lekkomyślnym
młodzieniaszkiem wyruszył przez ciekawość na Łysą Górę i jak
się ta wyprawa skończyła.
-
Z tego widzicie - przestrzegł ich - że skoro człowiek da diabłu
dobrowolnie choćby jeden palec, ten zaraz chwyci całego człowieka,
z ciałem i z duszą.
Młody
ksiądz odkupił ogrodnikowi nowe ubranie i przeprosił go jak umiał.
A
czarownica nie pokazała się już w tej okolicy - nie wiadomo, co się
z nią stało. Może czart ze złości zabrał ją do piekła zamiast
kleryka?
Bajka
polska:))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz