Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

poniedziałek, 7 maja 2012

O kleryku, co na Łysą Górę pojechał


Kiedyś, dawno, w seminarium kieleckim kształcił się na księdza kleryk sierota. Polubił go stary ogrodnik, bo kleryk przypominał mu syna, który umarł młodo.
Kiedy mieli wolą chwilę, ogrodnik i kleryk chętnie z sobą rozmawiali. Zgadali się kiedyś o czarownicach.
- Bywało, że taka czarownica odbierze mleko krowom w całej wsi - opowiadał ogrodnik. - Powiesi sobie w oborze rzemień zdjęty z szyi cudzej krowy, mamrocze jakieś zaklęcia i doi ten rzemień, kiedy nikt nie widzi. Mleko z niego aż strzyka. Potem inne gospodynie dziwią się, czemu ich krowy mają puste wymiona i nie dają ani kropli mleka. Tak czarownice potrafią zadawać różne uroki. Znają się na ziołach, umieją sprowadzać i leczyć choroby.
O nowiu księżyca spotykają się na Łysej Górze. Jadą tam na miotłach, na kociubach. Diablisko w postaci kozła ugaszcza je i gra im na piszczałce aż do świtu, a czarownice ucztują i tańczą z czartami.
- Chciałbym to zobaczyć - westchnął klery.
- Na Łysą Górę nie pojedziesz - powiedział ogrodnik - bo i drogi nie znasz, i grzech by był. 
Ale kleryk nie mógł odpędzić tej myśli.
Na przedmieściu Kielc, niedaleko seminarium, mieszkała kobieta, o której mówiono, że jest czarownicą.
Gdy na nocnym niebie ukazał się wąziutki, srebrny sierp nowego księżyca, kleryk wykradł się oknem z seminarium. Wiedział, że postępuje źle, ale nie umiał oprzeć się pokusie.
Sutannę zostawił, ubrany był w kurtkę ogrodnika. Zabrał mu ją ukradkiem, kiedy tamten zasnął.
- Przed świtem wrócę i kurtkę oddam - uspokajał kleryk sam siebie.
Podkradł się pod chatę czarownicy i ostrożnie zajrzał przez okno.
W słabym świetle łojówki palącej się na rogu stołu widział przez szparę okiennicy, jak kobieta krząta się po kuchni.
Wzięła miotłę z kąta, wyciągnęła spad tapczana słoik, nabrała z niego na szatkę jakiegoś smarowidła i natarła nim kij od miotły. Potem siadł na niej okrakiem i zawołała: 
- Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Zakotłowało się w izbie, aż załomotała okiennica, świeca zgasła - a czarownica ze swą miotłą znikła w czeluści komina. 




Kleryk poczekał chwilkę, potem otworzył ostrożnie drzwi zamknięte tylko na zaczepkę.
Wszedł do izby i skrzesał ognia, żeby zapalić świecę. Wyciągnął spod łóżka słoik z czarodziejską maścią, nasmarował kij od kociuby, dosiadł go i zawołał: 
- Płot nie płot, wieś nie wieś, a ty, biesie, nieś!
Jakaś siła wciągnęła go do komina i poniosła w przestwór coraz dalej, coraz wyżej. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy, dookoła słyszał pohukiwania i chichoty czarownic, które zewsząd leciały jak i on na Łysą Górę.
Wicher szumiał, noc była ciemna, tylko od czasu do czasu rozżarzał się miedzy chmurami cienki, srebrny sierp księżyca, jakby para diabelskich rogów. 
Wreszcie kleryk przeleciał nad lesistymi zboczami i znalazł się naszczycie Łysej Góry. 
Chmury rozsunęły się nieco, zrobiło się trochę widniej kleryk zobaczył pośród skalnego rumowiska obszerną polanę. 
Na środku polany siedział czarny kozioł z ognistymi ślepiami i przygrywał na piszczałce, a dookoła tańczyły diabły z wiedźmami. Jedna z czarownic podbiegła do kleryka, chwyciła go za ręce i pociągnęła w krąg tańcujących. Szalona to była zabawa! Dookoła polany rozstawiono na skalnych stołach najróżniejsze pieczenie, bigosy, kołacze, cukry i wina. Każdy raczył się nimi do woli. 
Od czasu do czasu czarny kozioł na chwilę przerwał granie i rzucał w tłum garściami złote monety, które chciwie rozchwytywano.
Kleryk tańczył, jadł, pił, chociaż sumienie kąsało go chwilami i jakiś głos ostrzegał: "rzuć to, uciekaj..." chciał zobaczyć, jak skończy się zabawa.
Zaszedł księżyc, niebo pobladło, gwiazdy gasły jedna po drugiej - zbliżał się świt. Granie piszczałki urwało się nagle. Zabrzmiało potężne brzęczenie czarnego kozła i wszyscy rzucili się ku środkowi polany, żeby pokłonić się przed nim i ucałować jego kopyto. 
Teraz dopiero kleryk otrzeźwiał. "Co ja robię?", pomyślał ze zgrozą. "Miałbym oddać cześć diabelskiemu księciu?Boże zmiłuj się i ratuj!"
Zamiast cisnąć się z nimi do czarnego kozła, kleryk skoczył w przeciwną stronę. Chciał dosiąść co prędzej czarodziejskiej kociuby i uciec.
Ale daremnie szukał jej obok głazu, przy którym ją zostawił - kociuba zniknęła. Czy zabrał ją ktoś przez pomyłkę, czy chciano mu wyrządzić złośliwego figla - nie wiadomo. 
Opustoszał już szczyt Łysej Góry, zaczęło się rozwidniać, a tymczasem klerka chwyciły mdłości. Zdawało mu się przedtem, że jadł smakołyki, z teraz zwracał żywe ropuchy, żaby, glisty i inne obrzydliwości.
Sięgnął do kieszeni po złote monety diabelskie, które tam przedtem wsypał - ale w kieszeni znalazł tylko połamane koźle rogi i kopyta...
Usiadł na kamieniu i zapłakał. 
Wtem rozległ się turkot i zajechał powóz zaprzężony w czwórkę karych koni. Ogień buchnął im z nozdrzy, a oczy żarzyły się jak płonące węgla. Na koźle siedział czart i trzaskał z bicza.
- Siadaj! - zawołał na kleryka. - Mój pan kazał odwieźć cię do domu. Ale pamiętaj, żebyś się nie wychylał, pojedziemy szybko. Masz tu czerwoną czapkę, włóż ją na głowę, to cie nikt nie będzie widział.
Kleryk się zawahał. Ale co miał robić? Pieszo musiał by iść kilka dni i wszystko by się wydało. Włożył czapkę niewidkę, wsiadł do powozu i kazał wieźć się do Kielc. Czart trzasnął z bata i konie poderwały się do biegu. 
Hej, ależ gnały diabelskie rumaki! Powóz odbija się od ziemi jak piłka, przeskakując skały i lasy. Upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy kleryk ujrzał już pod sobą rodzinne miasto.
Jakież było jednak jego przerażenie, kiedy zamiast opuścić się ku ziemi - diabelski powóz wzbił się jeszcze wyżej, a bies na koźle trzasnął z bata nad karkami diabelskich rumaków. 
- Stój! - krzyknął kleryk. - Dokąd mnie wieziesz?
- Do piekła - wrzasnął diabeł i roześmiał się szyderczo. 
Gnali dalej, aż grzmot toczył się po niebie.
- Matko Boska Częstochowska, ratuj mnie od zguby! - zawołał kleryk przerażony. 
Postanowił wyskoczyć, choćby na złamanie karku. Zrzucił diabelską czapkę niewidkę, wychylił się i wypadł z powozu, który z hukiem i brzękiem potoczył się dalej między chmurami. 
Kleryk spadał, spadał... wreszcie upadł na ziemię i otoczyły go ciemności. 
Po chwili oprzytomniał, ale nadal nic nie widział. Zaczął macać dookoła: z jednej strony był mur, z drugiej stała beczka, a przy niej worki.
Sięgnął do worka i znalazł w nim migdały. W drugim worku namacał rodzynki. Kleryk był strasznie głodny, więc z radością posilił się trochę. 
Wtem doleciały go skądś ludzkie głosy. Usłyszał zgrzyt zawiasów do lochu wpadła smuga światła. Ktoś nadchodził. Kleryk wyjrzał ostrożnie zza beczki. Zobaczył dwóch księży, a z nimi starszego mężczyznę z obfitym brzuchem i pękiem kluczy w jednej ręce, a zapaloną latarnią w drugiej. Tłumaczył on coś żywo księżom w nieznanym klerykowi języku.
Dopiero w tej chwili kleryk spostrzegł, że jest zupełnie nagi, widocznie podczas diabelskiej jazdy i upadku pęd powietrza zdarł z niego ubranie. Co robić, jakże teraz  się odezwać? Ludzie wezmą go za wariata lub złodzieja.
Ale niem miał innego wyjścia. Niezadługo ci trzej opuszczą loch i zaryglują drzwi z powrotem.
Nie wysuwając się spoza beczki kleryk wyciągnął rękę, chwycił bliżej stojącego księdza za rękaw sutanny i zawołał rozpaczliwym głosem:
- Reverendissime! 
Ksiądz obejrzał się zdumiony. Kleryk zaczął tłumaczyć po łacinie, że wskutek fatalnej przygody znalazł się w tym lochu i błaga go o jakąkolwiek odzież i o pomoc, żeby wrócić do Kielc, do seminarium. 
- Kielce? - zdziwił się ksiądz. - Nie słyszałem o takim mieście. Gdzie to jest?
Kleryk mu wyjaśnił, ksiądz ogromnie się zdziwił. Okazało się, że kleryk spadł aż we Francji i znajduje się w piwnicy jakiegoś kupca. Na szczęście księża zeszli do niej po wino mszalne, inaczej nie wiadomo, ile czasu nieszczęśnik byłby uwięziony w lochu.
Kupiec nie umiał po łacinie, więc nie rozumiał, o czym księża rozmawiają z tajemniczym mężczyzną ukrytym za beczką.
Kleryk bardzo się z tego cieszył, bo wstyd mu było okropnie. Młodszy z księży poszedł po ubranie, kupiec też wyszedł z piwnicy.
Kiedy kleryk został sam ze starszym księdzem, upadł mu do kolan i wyspowiadał się szczerze ze wszystkiego, co narobił. Staruszek pokiwał głową ze zdumieniem. 
- Sam rozumiesz teraz, mój synu, jak bardzo pobłądziłeś - powiedział.- Gdyby nie miłosierdzie boskie, byłbyś już w piekle. Trzeba cię przyodziać i odesłać do ojczyzny. Dam ci trochę groszy, ale sutanny ci nie dam, tylko świecką odzież. Niech tam twoi przełożeni w Polsce sami orzekną, czy jesteś godzien nosić sutannę i pozostać w seminarium.
Kiedy kleryk powrócił do Kielc, z początku chciano wydalić go z seminarium. Ale okazał tyle skruchy i tak gorąco obiecywał poprawę, że mu przebaczono i skończyło się na pokucie.
Kiedy po kilku latach ten kleryk został księdzem, opowiedział podczas kazania swoim parafianom, jak to będąc jeszcze lekkomyślnym młodzieniaszkiem wyruszył przez ciekawość na Łysą Górę i jak się ta wyprawa skończyła.
- Z tego widzicie - przestrzegł ich - że skoro człowiek da diabłu dobrowolnie choćby jeden palec, ten zaraz chwyci całego człowieka, z ciałem i z duszą.
Młody ksiądz odkupił ogrodnikowi nowe ubranie i przeprosił go jak umiał.
A czarownica nie pokazała się już w tej okolicy - nie wiadomo, co się z nią stało. Może czart ze złości zabrał ją do piekła zamiast kleryka? 

Bajka polska:))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz