Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

piątek, 9 stycznia 2015

Brzydkie kaczątko

Jakże pięknie było na wsi! Lato było w pełni. Żółciło się żyto, zielenił owies, siano na zielonej łące ułożono w stogi, bocian chodził na długich, czerwonych nogach i paplał po egipsku; nauczył się bowiem tego języka od matki. Wokoło łąk i pól ciągnęły się wielkie lasy, a w lasach leżały głębokie jeziora - tak, na wsi było naprawdę prześlicznie. W blasku słońca, otoczony głębokimi rowami, stał tam stary dwór; od muru aż po brzeg wody rosły liście łopianu, a były tak wielkie, że pod największymi mogły się zmieścić stojące dzieci; było tam tak dziko, jak w najgęstszym lesie.
W tym to gąszczu siedziała w swym gnieździe kaczka, wysiadywała pisklęta, nudziła się, bo trwało to bardzo długo, rzadko kto ją odwiedzał; inne kaczki wolały pływać po kanałach niż wchodzić pod liście łopianu by z nią pogadać. 
Aż wreszcie jedno jajko po drugim zaczęło pękać, słychać to było:
"Pip, pip!", wszystkie żółtka ożyły i wytknęły główki.
"Kwa, kwa!" - mówiła kaczka, a pisklęta hałasowały, jak tylko umiały najgłośniej i rozglądały się po zielonych liściach na wszystkie strony; matka pozwolił im patrzeć ile tylko chciały, bo zielony kolor jest zdrowy dla oczu.
- Jaki świat jest wielki! - mówiły kaczęta, gdyż było im o wiele luźniej niż przedtem, kiedy leżały w skorupie.
- Czy myślicie, że to jest cały świat? - powiedziała matka. - Świat ciągnie się jeszcze daleko po drugiej ogrodu, aż do księżego pola, ale nigdy tam jeszcze nie byłam. Czy jesteście już wszystkie? - Potem wstała. - Nie, to jeszcze nie wszystkie; największe jajko jeszcze nie pękło. Jak długo ma to trwać? Teraz mam już naprawdę dosyć. - I znowu usiadła. 
- No, co słychać? - spytała stara kaczka, która przyszła ją odwiedzić.
- Z jednym najdłużej się ciągnie. - odpowiedziała kaczka siedząca na jakach. - Wcale nie chce się otworzyć. Ale zobacz te inne. Są to najpiękniejsze kaczęta, jakie kiedykolwiek widziałam. Wszystkie podobne są do ojca: tego nicponia. Zupełnie do mnie nie przychodzi!
- Pokaż mi jajko, które nie chce pęknąć - powiedziała stara. - Możesz mi wierzyć, że to jest jajko indycze. I mnie już tak nieraz oszukali i potem miałam wiele kłopotów, i trudów z malcami, gdyż bały się wody. Nie mogłam sobie dać rady popychałam, krzyczałam, ale to nic nie pomogło. Pokaż mi to jajko! Tak, ot jest indycze. Porzuć je i ucz inne dzieci pływać!
- Jednak jeszcze troszkę na nim posiedzę! - powiedziała kaczka. - Tak długo już siedziałam, że jeszcze mogę parę dni wytrzymać!
- Jak uważasz! - odrzekła stara kaczka i poszła sobie.
Wreszcie duże jajko pękło. "Pip, pip!" - zapiszczało pisklątko i wylazło; było bardzo duże i brzydkie. Kaczka przyjrzała mu się.
- Jakież to kaczątko jest duże - powiedziała. - Niepodobne do żadnego innego. Ale nie jest to chyba pisklę indycze? No, zaraz się o tym przekonamy. Musi wejść do wody, nawet gdybym miała je tam sama wepchnąć.
Nazajutrz była piękna pogoda; słońce oświetlało wielkie liście łopianu. Matka-kaczka wraz z całą rodziną zeszła do kanału. Plusk! Wskoczyła do wody. "Kwa, kwa!" i jedno kaczątko po drugim plusnęło do kanału. Woda zalewała im głowy, ale podnosiły je zaraz w górę i pływały  wspaniale; łapki same się poruszały, wszystkie były w wodzie, nawet brzydkie, szare kaczątko  pływało razem z innymi.
- Nie, to nie jest indyk! - powiedziała kaczka. - Spójrz tylko, jak ładnie porusza łapkami, jak prosto się trzyma. To moje własne dziecko. W gruncie rzeczy, kiedy mu się dobrze przyjrzeć, jest zupełnie ładne. Kwa, kwa! Chodźcie razem ze mną, wyprowadzę was w świat, przedstawię was na podwórku, ale trzymajcie się zawsze w pobliżu, aby nikt na was nie nastąpił i strzeżcie się kota!

Przyszły na podwórko. Był tam straszny hałas, gdyż dwie rodziny pokłóciły się o głowę węgorza, którą w końcu złapał kot.
- Widzicie jak to się dzieje na tym świecie! - powiedziała  matka-kaczka oblizując sobie dziób, gdyż i ona miła ochotę na głowę węgorza. - Ruszajcie łapkami - mówiła - kołyszcie się i ukłońcie się starej kaczce, jest najwykwintniejszą ze wszystkich, jakie są tutaj. Ma w sobie hiszpańską krew i dlatego jest taka gruba; widzicie, ma na nodze zawiązany czerwony gałganek. To jest najwyższa odznaka, jaką kaczka może otrzymać, oznacza to, że obawiają się, aby nie zginęła, i że ludzie, i zwierzęta będą ją mogli odróżnić od innych kaczek. Kołyszcie się! Nogi stawiać nie do środka. Dobrze wychowane kaczątko rozstawia szeroko nogi jak ojciec i matka. Tak, a teraz kiwnijcie głowami i powiedzcie: Kwa!
Tak też zrobiły. Ale inne kaczki patrzyły na nie i mówiły głośno:
- Ach, po cóż nam to towarzystwo? Jakby nas nie było i tak dosyć. Fe, jak wygląda tamto kaczątko! Nie chcemy go tu mieć między nami! - I zaraz potem jedna z kaczek podfrunęła i dziobnęła kaczątko w kark.
- Zostaw je w spokoju - powiedziała matka. - Nie robi nikomu nic złego.

- Tak, ale jest takie duże i tak dziwnie wygląda - powiedziała kaczka, która dziobnęła kaczątko - i dlatego trzeba je szturchać!
- Ładne masz dzieci, mateczko - powiedziała kaczka z czerwonym gałgankiem na nodze. - Wszystkie są śliczne prócz tego jednego, które się nie udało. Byłoby dobrze, gdybyś je miała odmienić!
- To niemożliwe łaskawa pani - powiedziała matka-kaczka. - Nie jest w prawdzie ładne, ale ma dobre serduszko i umie świetnie pływać, tak samo jak inne, nawet może trochę lepiej. Za długo leżało w jajku i dlatego nie wygląda tak, jak powinno wyglądać. 
Skubnęła je w kark i pogładziła po piórkach.
- To jest zresztą kaczor - dodała - i dlatego uroda nie będzie miała dla niego takiego znaczenia. Myślę, że będzie silny i da sobie radę.

- Inne kaczątka są śliczne - powiedziała stara. - Zachowujcie się tak, jakbyście były u siebie w domu, a jeżeli znajdziecie głowę węgorza, możecie mi ją przynieść.
I kaczęta zachowywały się tak, jak u siebie w domu. 
Ale zarówno kaczki, jak kury dziobały, potrącały, kopały i wyśmiewały brzydkie kaczątko, które ostatnie wykluło się z jajka. 
- Za duże! - mówili wszyscy, a indyk, który wykluł się z ostrogami i wyobrażała sobie z tego powodu, że jest cesarzem, napuszył się jak okręt o wydętych żaglach i zwrócił się w stronę kaczątka gulgocząc tak, że aż mu cała głowa poczerwieniała. Biedne kaczątko nie wiedziało, co ma począć ani dokąd pójść, martwiło się bardzo, że jest takie brzydkie i że jest pośmiewiskiem całego podwórka.
Tak było pierwszego dnia, a potem działo się coraz gorzej i gorzej. Wszyscy prześladowali biedne kaczątko, nawet rodzeństwo było bardzo niedobre dla niego.
- Żeby cię kot porwał, ty wstrętny potworze! - mówiły kaczęta.
A matka dodawała:
- Byłoby lepiej, żebyś sobie poszedł gdzieś daleko!
Kaczki je dziobały, kury szczypały, a dziewczyna, która karmiła drób, kopała je nogami. Wreszcie kaczątko uciekło, przefrunęło przez płot, a małe ptaszki w krzykach uniosły się przerażone w górę. "To dlatego, że jestem takie brzydkie" - pomyślało kaczątko i zamknęło oczy; ale biegło wciąż dalej, aż przyleciało nad wielkie bagno, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Siedziało tam całą noc, o było takie zmęczone i smutne.
Rankiem podniosły się do lotu dzikie kaczki i zaczęły się przyglądać nowemu towarzyszowi
- Coś ty za jeden? - spytały, a kaczątko kręciło się na wszystkie strony i witało wszystkich, jak tylko mogło najgrzeczniej.
- Jesteś strasznie brzydki! - mówiły kaczki. - Ale co to nas obchodzi, dopóki nie będziesz chciał się związać z kimś z naszej rodziny.
Kaczątko wcale nie myślało o związku. Chciało jedynie poleżeć w sitowiu i napić się trochę wody z moczarów.

Leżało tam całe dwa dni; potem przyleciały dwie dzikie gęsi, a raczej gąsiory, gdyż były to samce; niedawno wykluły się z jaj i dlatego były takie rezolutne.
- Słuchaj no, przyjacielu - mówiły - jesteś taki brzydki, że cię nawet polubiliśmy. Czy chcesz pociągnąć z nami i zostać wędrownym ptakiem? Tu w pobliżu, w innym bagnie, przebywa kilka uroczych, zachwycających gęsi, same młode panny, które potrafią mówić "kwa", może do nich będziesz miał szczęście mimo swojej brzydoty.
"Pif, paf!" - rozległo się nagle nad ich głowami i obie dzikie gęsi padłu martwe w sitowie, a woda zaczerwieniła się od ich krwi. "Pif, paf!!" - zabrzmiało znowu i całe stada dzikich gęsi wyleciały z sitowia, a potem znów słychać było strzały. Było to wielkie polowanie: myśliwi leżeli na około bagna, niektórzy siedzieli na gałęziach drzew; błękitny dymek unosił się jak obłoki pomiędzy ciemnymi drzewami i snuły się nad wodą. Psy myśliwskie łaziły po błoci: plusk, plusk! Trzcina  i sitowie gięły się na wszystkie strony. 
Lęk ogarnął kaczątko. Kręciło głową chcąc ją schować pod skrzydło, ale w tej samej chwili stanął obok niego strasznie wielki pies z wywieszonym ozorem i z błyszczącymi groźnie oczyma, dotknął pyskiem kaczątka, pokazał ostre zęby i plusk - uciekł ni schwytawszy go.
- Ach - westchnęło kaczątko. - Jestem takie brzydkie, że nawet psy nie raczą mnie ugryźć.
Potem leżało zupełnie spokojnie, podczas gdy śrut gwizdał nad sitowiem, a wystrzał grzmiał po wystrzale.
Dopiero późno w dzień strzały uspokoiły się, ale kaczątko jeszcze długo nie odważyło się ruszyć, przeczekało jeszcze parę godzin i dopiero potem , rozejrzawszy się wokoło, wydostało się z bagna; biegło, jak tylko mogło najprędzej, polem i łąkami, dął silny wicher, z trudem więc mogło poruszać się naprzód.
Pod wieczór kaczątko zbliżyło się do ubogiej chatki; była to tak mizerna chatka, że sama nie wiedziała na którą stronę ma upaść. Trzymała się więc jako tako. Wicher gwizdała nad kaczątkiem tak, że musiało aż przysiąść na ogonie, aby się utrzymać na nogach; dęło coraz silniej i silniej; wtedy ujrzało kaczątko, że drzwi urwały się z jednej zawisy  i wisiały krzywo, tak że łatwo było się przemknąć przez szparę do środka. Brzydkie kaczątko tak też uczyniło. Mieszkała tam stara kobieta z kotem i kwoką. Kot, którego nazywała synkiem umiał wyginać grzbiet i sypać iskry, ale po to trzeba go było głaskać pod włos. Kwoka miała krótki nóżki i dlatego przezywano ją Krótkonóżką; składała dziennie jajka i kobieta kochała ją jak własne dziecko.
Rano spostrzeżono obce kaczątko, kot zaczął miauczeć a kwoka gdakać.
- Co to jest? - powiedziała stara i obejrzała się, ale miała słaby wzrok i dlatego dawało się jej, że kaczątko jest tłustą kaczką, która się tu zabłąkała. - To dobry nabytek! - powiedziała. - O ile to nie jest kaczor, będę maiła kacze jaja. Trzeba wypróbować!
Kaczątko zostało wystawione na trzytygodniową próbę, ale nie zniosło jaja. Kot był panem domu, a kwoka panią i mówili bez przerwy: "My i świat!", gdyż myśleli, że byli połową i to lepszą połową świata. Kaczątko uważało, że można być innego zdania, ale kwoka tego nie znosiła.
- Czy umiesz znosić jaja?
- Nie!
- A więc przynajmniej stul dziób!
A kot powiedział:
- Czy umiesz się nastroszyć, miauczeć i sypać iskry?
- Nie!
- A więc zachowaj swoje zdanie dla siebie, kiedy rozsądne istoty mówią!
Kaczątko siedziało w kącie i smuciło się. Wtedy myślało o świeżym powietrzu, o słońcu i poczuło gwałtowną chęć pływania po wodzie. Aż wreszcie nie mogło się powstrzymać, aby nie powiedzieć tego kwoce. 
- Co ci przyszło do głowy? Nie masz nic do roboty i dlatego kaprysisz. Składaj jaja albo mrucz, to ci przejdzie.
- Ale pływać jest tak przyjemnie - powiedziało kaczątko. - Tak rozkoszni jest zanurzyć się głową w wodzi i znaleźć się nagle na dnie.
- To ci dopiero przyjemność - powiedziała kwoka. - Chyba oszalałeś? Spytaj kota, który jest najmądrzejszym stworzeniem, jakie znam, czy chciałby pływać w wodzie i dawać nurka. O mnie już wcale nie mówię. Spytaj naszą starą panią; mądrzejszej od niej chyba nie ma na całym świecie. Czy myślisz, że chciałaby pływać i dawać nurka?
- Nie rozumiecie mnie - powiedziało kaczątko.
- No, jeżeli my cię nie rozumiemy, to kto cię zrozumie? Nigdy nie będziesz mądrzejszy od kota i od tej kobiety, o mnie już wcale nie mówię. Nie upieraj się tak, moje kaczątko i dziękuj Bogu za wszystko dobre, co dla ciebie uczyniono. Czyż nie dostałeś się do ciepłego pokoju? Czyż nie obracasz się wśród istot, od których możesz się czegoś nauczyć? Ale jesteś nieznośny i rozmowa z tobą nie jest przyjemnością. Możesz mi wierzyć, że ci dobrze życzę, mówię ci przykre rzeczy, a po tym właśnie poznaje się prawdziwych przyjaciół. Staraj się lepiej składać jajka i naucz się miauczeć i sypać iskry.
- Myślę, że pójdę sobie w świat - powiedziało kaczątko.
- No to idź - odrzekła kwoka.
I kaczątko poszło. Pływało po wodzie, nurkowało, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, bo było takie brzydkie.
Nadeszła jesień, liście w lesie pożółkły i stały się brązowe, wiatr pędził je tak, że tańczyły w powietrzu; a powietrze było zimne; chmury zawisły brzemienne gradem i śniegiem, a na płocie siedział kruk i wołał: "kra, kra!" z zimna. Już na sama myśl o tym można było porządnie zamarznąć. Kaczątko bynajmniej nie czuło się dobrze. 
Pewnego wieczoru słońce piknie zaszło, a z krzaków wyfrunęła cała chmara cudnych, wielkich ptaków. Kaczątko jeszcze nigdy nie widziało takich pięknych ptaków. Były oślepiająco białe i miały długie, giętkie szyje - to były łabędzie. Rozpostarły wspaniałe, długie skrzydła i odleciały z zimnych okolic do ciepłych krajów, do otwartych mórz. Wznosiły się tak wysoko, wysoko, że kaczątku zrobiło się jakoś dziwnie, kręciło się w wodzie, wyciągało do nich szyję wysoko w powietrzu. Ach, nie mogło zapomnieć tych pięknych ptakach, o szczęśliwych ptakach i kiedy zniknęły mu one z oczu, zanurzyło się w wodzie, aż na dno, a gdy wypłynęło, było jak nieprzytomne. Nie wiedziało wcale, jak się te ptaki nazywają ani dokąd lecą, a jednak kochało je, jak nikogo nigdy nie kochało. Nie zazdrościło im wcale, jakżeż mogłoby marzyć, aby być tak piękne jak one. gdyby bodaj kaczki chciały je ścierpieć w swoim towarzystwie.
A zima była taka mroźna. Kaczątko musiało więc ciągle kręcić się po wodzie, aby się chronić od zamarznięcia, ale co noc otwór, w którym pływało, stawał się węższy, zamarzał tak, że aż trzeszczała lodowa pokrywa. Kaczątko musiało przebierać nogami, aby woda nie stanęła, aż w końcu zmęczyło się, znieruchomiało i przymarzło do lodu.
Wczesnym rankiem przyszedł jakiś wieśniak. Zobaczył kaczątko, porozbijał drewniakami lód na kawałki i zabrała je do domu, do swojej żony. Tam je ocucono. 
Dzieci chciały się z nim bawić, ale kaczątko myślało, że chcą mu zrobić coś złego, ze strachu wpadło do miski z mlekiem, tak że mleko rozlało się po izbie, kobieta krzyknęła, załamała ręce, a kaczątko pofrunęło do dzieży z masłem, a potem do beczki z mąką, z której zaraz wyleciało. Jakżeż strasznie wyglądało! Kobieta krzyczała i biegała za nim z miotłą, a dzieci goniły je, potrącały się i krzyczały - na szczęście drzwi były otwarte i kaczątko wyfrunęło między krzaki i świeżo spadły śnieg - upadło tam ledwo żywe. 
Ale byłoby to zbyt smutne opisywać wszystko, co przeżyło kaczątko w czasie ostrej zimy.
Kiedy słońce zaczęło na nowo grzać, leżało w bagnie pomiędzy sitowiem. Skowronki śpiewały, była cudowna wiosna.
Nagle rozwinęło do lotu skrzydła, które szumiały silniej niż przedtem i niosły je mocniej niż dawniej, i zanim się obejrzało, znajdowało się w dużym ogrodzie, gdzie kwitły jabłonie, gdzie kiście bzu pachniały i zwieszały się na długich, zielonych gałęziach ku wodnej powierzchni krętych kanałów. Ach, jakże tu było pięknie, jak świeżo, wiosennie! W tej samej chwili kaczątku ujrzało trzy cudne, białe łabędzie. Zerwały się z zarośli i z szumem skrzydeł lekko popłynęły po wodzie. Kaczątko znało już te piękne stworzenia i na ich widok poczuło dziwny smutek.
"Chcę popłynąć do nich, do tych królewskich ptaków. Na pewno mnie odgonią, gdy ja, taki brzydal, odważę się do nich zbliżyć; ale nic mnie to nie obchodzi. Wolę, żeby mnie odgoniły te ptaki, niż szczypały mnie kaczki, dziobały kury i kopała dziewczyna karmiąca ptactwo i żebym cierpiał w zimie". Sfrunęło na wodę i zaczęło płynąć ku wspaniałym łabędziom. Zobaczyły je i szumiąc skrzydłami popłynęły mu na przeciw.
- Pokochajcie mnie - zawołało kaczątko i pochyliło głowę. W przezroczystej wodzie ujrzało swój własny obraz, lecz jakże zmieniony. Nie było już niezgrabnym, czarnoszarym, brzydkim, odrażającym ptakiem, ale samo stało się łabędziem. 

Nie zaszkodziło to nic łabędziowi, że wykluł się na podwórzu wśród kaczek, skoro wykluł się z łabędziego jaja.
Jakże czuł się szczęśliwy po tych wszystkich przygodach i przeciwnościach losu, dopiero teraz potrafił docenić swoje szczęście. A duże łabędzie pływały naokoło niego i gładziły go dziobami.
Do ogrodu przyszło kilkoro małych dzieci, które rzucały chleb i ziarnka do wody, najmniejsze z nich zawołało:
- Przybył nowy łabędź! - a inne dzieci wołały razem z nim.
- Tak, zjawił się nowy! - i klaskały w ręce, i kręciły się w koło, a potem pobiegły do swoich rodziców i razem rzucali do wody chleb i ziarno, a wszyscy wołali:
- Ten nowy jest wyjątkowo piękny. Taki młody i ładny.
A star łabędzie pochyliły przed nim głowy.
Wtedy ptak poczuł się zmieszany z radości: schował głowę pod skrzydła i sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Był zbyt szczęśliwy, ale wcale nie dumny, gdyż dobre serce nie bywa nigdy pyszne. Myślał o tym, jak go prześladowano i wyszydzano, i słuchał, jak wszyscy teraz mówili, że jest taki piękny pośród równie pięknych ptaków. Bzy pochylały swe gałęzie nad powierzchnią wody, a słońce grzało mocno i rozkosznie; wtedy zaszumiały skrzydła młodego łabędzia, podniosła się smukła jego szyja i zawołał z głębi serca:
- Nawet nie marzyłem o takim szczęściu wówczas, kiedy byłem tylko brzydkim kaczątkiem!

Hans Christian Andersen:))


                      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz