Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

piątek, 28 marca 2014

Dzikie łabędzie


Daleko stąd, tam dokąd lecą jaskółki, kiedy u nas jest zima, mieszkał król, który miał jedenastu synów i jedną córkę, Elizę. Bracia byli królewiczami, chodzili do szkoły z orderami na piersiach i szablami u boku, pisali diamentowymi szyferkami na złotych tabliczkach; co tylko przeczytali, zaraz umieli na pamięć; od razu widać było, że są królewiczami. Siostra Eliza siedziała na mały, szklanym stołeczku i oglądała książkę z obrazkami, książkę, którą kupiono za pół królestwa.
Ach, jak dobrze było tym dzieciom!
Ale to szczęście nie trwało długo.
Ich ojciec, król całego kraju, ożenił się ze złom królową, która wcale nie była dobra dla jego dzieci; odczuły to już pierwszego dnia. W zamku odbywały się paradne zabawy, a dzieci bawiły się również w "gości", ale nie dostały, jak zwykle, ciastek i pieczonych jabłek, królowa dała im tylko w filiżance do herbaty trochę piasku i powiedziała, żeby udawały, że piją naprawdę herbatę.
Po tygodniu oddała małą siostrę - Elizę - na wieś do chłopów, a po krótkim czasie usposobi króla tak źle do synów, że wcale już o nich nie dbał. 
- Lećcie sobie w świat i sami się o siebie troszczcie - powiedziała zła królowa. - Zamieńcie się w ptaki i utraćcie mowę. - Ale nie potrafiła wyrządzić tyle zła, ile chciała; królewicze przemienili się w jedenaście cudnych, dzikich łabędzi. 
Z dziwnym krzykiem wyfrunęły ptaki przez zamkowe okno, ponad parkiem i lasem.
Wczesnym rankiem łabędzie przyleciały do chaty, gdzie siostra Eliza spała w chłopskiej izbie, krążyły nad dachem, kręciły długimi szyjami, uderzały skrzydłami, ale nikt tego nie widział, ani nie słyszał. Musiały lecieć dalej, wysoko aż do chmur, w daleki świat; poleciały do dużego, ciemnego lasu, który ciągną się aż do brzegu morza. 
Mała Eliza stała w chłopskiej izbie i bawiła się zielonym i bawiła się zielonym listkiem - nie miała innej zabawki; przekłuła w listku dziurkę i spojrzała przez nią w słońce i wtedy zdało się jej, że widzi jasne oczy swych braci i za każdym razem, kiedy ciepłe promienie słoneczne ogrzewały jej policzki, czuła jak gdyby pocałunki swych braci.
Jeden dzień mijał podobny do drugiego. Kiedy wiatr dął przez wielkie, różane żywopłoty przed domem, szeptał do róż:
- Któż może być od was piękniejszy? 
Ale róże potrząsały głowami i mówiły:
- Eliza jest piękniejsza!
A kiedy staruszka siedziała w niedzielę przed drzwiami i czytała książkę do nabożeństwa, wiatr odwracał stronicę i mówił do książki:
- Któż jest bardziej mądry od ciebie?
- Eliza jest mądrzejsza! - mówiła książka.
Róże i księga mówiły prawdę.
Gdy Eliza skończyła piętnaście lat, wróciła do domu, a gdy królowa zobaczyła, jaka jest piękna, ogarnęła ją złość i zawiść; z chęcią przemieniłaby ją w dzikiego łabędzia jak jaj braci, ale nie odważyła się uczynić tego natychmiast, bo król pragnął przecież zobaczył swoją córkę.
Wczesnym rankiem poszła królowa do łazienki zbudowanej z marmuru, ozdobionej miękkimi poduszkami i wspaniałymi dywanami, wzięła trzy ropuchy, pocałowała je i powiedziała do jednej z nich:
- Usiądź na głowie Elizy, kiedy się będzie kąpała, aby była tak głupia jak ty! Usiądź na jej czole - powiedziała do drugiej - aby była tak brzydka jak ty, aby ojciec jej nie poznał. Spoczywaj na jej sercu - szepnęła do trzeciej - niech się stanie zła, niech cierpi prze to męki.
potem włożyła ropuchy do czystej wody, która zabarwiła się zaraz na zielono, zawołała Elizę, rozebrała ją i kazała wejść do wody. Kiedy dziewczyna się zanurzyła, jedna ropuch usiadła je na włosach, druga na czole, a trzecia na piersi, ale Eliza nie spostrzegła ich wcale, bowiem, gdy się podniosła, po wodzie pływały trzy czerwone maki. gdyby płazy nie były zatrute i gdyby nie to, że pocałowała je czarownica, przemieniłby się w czerwone róże; i tak stały się jednak kwiatami, bo spoczywały na głowie i sercu Elizy, która była zbyt kochająca i niewinna, aby czary mogły mieć nad nią moc.
Kiedy zła królowa to zobaczyła, natarła Elizę z włoskiego orzecha, tak że dziewczyna całkiem poczerniała ; posmarowała jej piękną twarzyczkę cuchnącą maścią i skołtuniła jej włosy; niepodobna było poznać pięknej Elizy.
Ojciec przeraził się na jej widok i powiedział, że to nie może być jego córka; nikt jej nie poznał prócz podwórzowego psa i jaskółek, ale były to przecież mizerne stworzenia i nic nie maiły do gadania.
Wtedy Eliza zaczęła płakać i przypomniała sobie swych jedenasty braci. Pełna smutku wymknęła się z zamku; przez cały dzień chodziła po polach i błotach, aż w końcu przyszła do dużego lasu. Nie wiedziała, dokąd szła, ale czuła się tak nieszczęśliwa i tak bardzo tęskniła za swoimi braćmi; na pewno ich także wygnano, tak samo jak ją, w szeroki świat. Chciała ich odnaleźć.   


Niedługo była w lesie, a już noc zapadła; dziewczyna nie mogła odnaleźć drogi; wtedy położyła się na miękkim mchu i oparła głowę o pień drzewa. Było tak cicho, powietrze takie łagodne, a naokoło w trawie i mchu tysiące świętojańskich robaczków świeciło jak zielony ogień; kiedy dotknęła ręką gałęzi, błyszczące owady spadały na nią jak deszcz gwiazd.
Przez całą noc śnili jej się bracia; bawili się znowu jako dzieci, pisali diamentowymi szyferkami na złotych tabliczkach i oglądali piękną książkę z obrazkami, która kosztowała pół królestwa, ale nie pisali na tablicy tak jak przedtem zer i kresek, tylko najdzielniejsze czyny, jakich dokonali, wszystko, co przeżyli i co widzieli; a w książce z obrazkami wszystko żyło; ptaki śpiewały, ludzie wychodzili z książki i rozmawiali z Elizą i z jej braćmi, ale gdy przewracała kartkę, wskakiwali znów do środka, bay nie wprowadzać nieładu między obrazkami. Kiedy się obudziła słońce stało już wysoko na niebie; nie widziała go wprawdzie, gdyż przesłaniała je gęsta zieleń drzew, ale jego promienie przebłyskiwały jak powiewna złota tkanina; zieleń pachniała, a ptaki ledwie siadały na jej ramionach. Słyszała plusk wody, mnóstwo strumieni przepływało przez las, wszystkie wpadały do jednego jeziora, gdzie było najpiękniejsze, piaszczyste dno; rosły tam wprawdzie na około gęste krzaki, ale jelenie zrobiły w jednym miejscu duży otwór i tędy przeszła Eliza ku wodzie. Woda była tak przezroczysta, że gdyby wiatr nie poruszał krzaków i gałęzi, można by myśleć, że zostały one namalowane na dnie, tak wyraźnie odbijał się każdy listek - zarówno oświetlony słońcem, jak pogrążony w cieniu.
Jak tylko Eliza zobaczyła własną twarz w wodzie, przeraziła się tak była czarna i brzydka, ale kiedy umoczyła rękę i wytarła jej oczy i czoło, ukazała się biała skóra; wtedy zdjęła wszystko, co miała na sobie i weszła do czystej wody; nie było na świecie piękniejszego, królewskiego dziecka od niej.
Kiedy się znowu ubrała i zaplotła długie warkocze, podeszła do bijącego źródła, napiła się z dłoni i powędrowała w głąb lasu nie wiedząc, dokąd idzie. Myślała o braciach i myślała o Bogu w niej, który jej na pewno nie opuści. On to sprawił, że w lesie rosły dzikie jabłka, aby nasycić głodnych. On to pokazał jej drzewo, którego gałęzie uginały się pod ciężarem owoców; zatrzymała się, aby się posilić, położyła podpórki pod gałęzie i weszła w najmroczniejszą głębię lasu. Było tam tak cicho, że słyszała swoje własne kroki, nawet żadnego ptaka nie było widać, ani jeden promień słoneczny nie przedostał się przez wielkie, gęste gałęzie drzew; wysokie pnie stały tak blisko jeden od drugiego, że gdy patrzyła prosto przed siebie, wydawało się jej, że otacza ją płot z belek. Ach, jakaż tu panowała pustka i głusza, nigdy jeszcze takiej nie znała!
Noc stawała się ciemna, nawet żaden robaczek świętojański nie błyszczał wśród mchu, ułożyła się znużona do snu.
Kiedy się nazajutrz zbudziła, nie widziała nadal, gdzie dokładnie się znajduje. 
Zrobiła parę kroków i spotkała staruszkę z koszem pełnym jagód; staruszka dała jej parę jagód. Eliza spytała, czy nie widziała jedenastu królewiczów jadących konno przez las.
- Nie! - powiedziała stara. - Ale widziałam wczoraj jedenaście łabędzi ze złotymi koronami na głowach, płynęły tu rzeką w pobliżu! 
I zaprowadziła Elizę trochę dalej nad urwisko; w dole wiła się rzeka, drzewa rosnące na brzegu wyciągały ku sobie dłonie, pełne liści gałęzie, a tam gdzie nie były dość wysokie, by dosięgnąć jedna drugiej, uwalniały swe korzenie z ziemi i wieszały nad wodą splecione gałęzie. Eliza pożegnała staruszkę i poszła wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie wpadała do wielkiego, otwartego morza. 
Przed młodą dziewczyną rozciągało się wielkie, wspaniałe morze, ale nie widziała ani jednego żagla, ani jednej łódki, jakież miała się dalej przedostać? 
Patrzyła na niezliczone małe kamyki leżące na brzegu wody; woda oszlifowała je gładko. Szkło, żelazo, kamienie - wszystko zostało ukształtowane przez wodę, która była o wiele miększa niż jej delikatna ręka. "Woda niestrudzenie pracuje i wygładza nawet twarde kamienie; pragnę być równie niestrudzona! Dziękuję wam za waszą naukę, czyste białe fale! Serce mi mówi, że kiedyś zaniesiecie mnie do moich ukochanych braci."
Na morskiej trawie spłukanej wodą leżało jedenaście białych piór łabędzich; Eliza zrobiła z nich wiązankę; krople wody błyszczały na piórach, nikt nie wiedział, czy to była rosa, czy łzy. Samotnie było na brzegu, ale Eliza nie czuła tego, bo morze wiecznie się zmieniało; w ciągu paru godzin więcej razy swój wygląd niż jeziora w ciągu całego roku. Kiedy nadciągała wielka, ciemna chmura, wydawało się, że morze chce powiedzieć: "I ja też potrafię wyglądać ponuro"; gdy wiał wiatr, fale obracały się białymi grzbietami, ale gdy chmury stawały się czerwone, a wiatr zasypiał, morze wyglądało jak płatek róży; raz było zielone, to znowu białe, ale nawet kiedy było w zupełnym spoczynku, przy brzegu poruszało się z lekka, woda wznosiła się łagodnie jak oddech śpiącego dziecka.
Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Eliza zobaczyła jedenaście dzikich łabędzi w złotych koronach na głowach, lecących w kierunku lądu; leciały jeden za drugim i wyglądały jak długa, biała wstęga; wtedy Eliza weszła na urwisko i ukryła się za krzakiem; łabędzie spuściły się na ziemię tuż koło niej i biły dużymi, białymi skrzydłami. 
W tej samej chwili, kiedy słońce zanurzyło się w wodzie, opadły nagle z nich łabędzie pióra i ukazało się jedenastu królewiczów, braci Elizy. Dziewczyna krzyknęła głośno, bo chociaż zmienili się bardzo, sercem ich poznała, wiedziała, że to są oni; rzuciła się im w ramiona, wołał ich po imieniu, a oni cieszyli się widząc swą małą siostrzyczkę, taką już teraz dużą i śliczną. Śmiali się i płakali, opowiadając sobie wzajem o tym, jaka macocha była zła dla nich wszystkich.
- My, bracia - powiedział najstarszy - latamy jako dzikie łabędzie, dopóki słońce świeci na niebie; ale gdy tylko zajdzie, przemieniamy się w ludzi; i dlatego musimy zawsze uważać, aby podczas zachodu słońca mieć pod nogami stały ląd, bo gdybyśmy wówczas lecieli pod obłokami, spadlibyśmy jako ludzie w dół. Nie mieszkamy tutaj; po drugiej stronie morza znajduje się równie piękny kraj; ale droga prowadząca tam jest długa, musimy lecieć nad wielkim morzem i nie ma żadnej wyspy, na której moglibyśmy przenocować; jedynie w połowi drogi występuje samotna skała; jest taka mała, że możemy się na niej pomieścić tylko ciasno jeden obok drugiego; przy silniejszej fali opryskuje nas woda, tam nocujemy, kiedy jesteśmy w ludzkiej postaci; gdyby nie ta skała, nie zobaczylibyśmy nigdy naszej kochanej ojczyzny; najdłuższe dwa dni w roku zużywamy na nasz lot. Tylko raz do roku możemy odwiedzić naszą ojczyznę, wolno nam zostać tu przez jedenaście dni, aby oblecieć ten wielki las, skąd możemy zobaczyć zamek, gdzieśmy się urodzili i gdzie mieszka nasz ojciec. Tutaj wydaje się nam, jak gdyby drzew i krzaki były z nami spokrewnione, tutaj dzikie konie uganiają się po równinach, tak jak za czasów naszego dzieciństwa; tu drwale śpiewają stare pieśni, przy których tańczyliśmy jako dzieci, tutaj jest nasz dom, do którego ciągną nas serca i tutaj znaleźliśmy ciebie - kochana, mała siostrzyczko! Dwa dni możemy tu zostać, potem lecimy stąd daleko za morze, do pięknego kraju, który jednak nie jest naszym domem. Jak cię stąd zabrać? Nie mamy ani statku, ani łodzi!
- Jakże was mogę wybawić? - pytała siostra.
I rozmawiali tak ze sobą prawie całą noc, drzemiąc tylko parę godzin.     


Elizę obudził łopot skrzydeł łabędzi przelatujących nad nią. Bracia przemienili się znowu i lecieli. Zakreślając wielkie kręgi, byli już dość daleko, ale najmłodszy z nich pozostał; położył głowę na kolanach Elizy, a ona gładził jego białe skrzydła. Przez cały dzień byli razem. pod wieczór przyleciały inne łabędzie, a kiedy słońce zaszło, stanęli przed nią w swej naturalnej postaci.
- jutro odlatujemy stąd i dopiero po roku wrócimy, ale nie możemy ciebie tutaj zostawić. Czy masz odwagę polecieć z nami? mamy dość silne ramiona, dość mocne skrzydła, aby móc cię przenieść przez las i lecieć razem z tobą na morzami. 
- Ach, weźcie mnie ze sobą! - zawołała Eliza.
Przez całą noc pletli siatkę z giętkiego wierzbowego łyka i mocnego sitowia; siatka była duża i mocna. Eliza położyła się na niej, a kiedy wzeszło słońce i bracia przemienili się w dzikie łabędzie, pochwycili dziobami siatkę i polecieli ze swą kochaną siostrą, która jeszcze spała, wysoko aż pod chmury. Promienie słoneczne padały wprost na jej twarz i dlatego jeden z łabędzi leciał nad jej głową i jego wielkie skrzydła okrywały ją cieniem.
byli już daleko od lądu, kiedy Eliza obudziła się; miała wrażenie, że jeszcze śni, taki był cudowny lot wysoko w powietrzu nad morzem. Obok niej leżała gałązka z pięknymi, dojrzałymi jagodami i wiązka smakowitych korzeni. Zebrał je dla niej najmłodszy brat, a ona uśmiechała się do niego w podzięce. Poznała, że to on leciał nad jej głową i ocieniał ją swoimi skrzydłami.
Lecieli tak wysoko w powietrzu, że pierwszy okręt, który zobaczyli na dole, wyglądał jak biała mewa siedząca na wodzie. Za nimi wznosiła się ogromna chmura niby wielka góra i Eliza zobaczyła na nie swój własny cień oraz wyolbrzymiony cień wszystkich jedenastu łabędzi. Był to wspaniały obraz, jakiego jeszcze nigdy nie widziała, ale gdy słońce wzeszło wyżej i chmura została za nimi w tyle,kołysząc się miraż zniknął.
Przez cały dzień lecieli w powietrzu jak świszcząca strzała, ale lot ich był wolniejszy niż zwykle, bo nieśli przecież siostrę. Nadciągał burza, zbliżał się wieczór. Eliza patrzyła pełna lęku na zachodzące słońce, a na morzu nie widać jeszcze było samotnej skały; zdało jej się, że łabędzie silniej uderzają skrzydłami. Czarna chmura zbliżała się, silne podmuch zwiastowały burzę, chmury wyglądały jak jedna wielka groźna fala, mknąca na przód jak wystrzelona kula. Błyskawica zapalała się po błyskawicy.
Teraz słońce dosięgło linii morza. Serce Elizy drżało. Nagle łabędzie spuściły się w dół tak szybko, że dziewczyna myślała, że spadają, ale one wciąż leciały. Słońce było do połowy pod wodą, wtedy dopiero spostrzegła małą skałę; nie zdawała się być większa od foki, która wysuwała głowę z wody. Słońce zachodziło szybko, teraz wyglądał już tylko jak gwiazda; wtedy stopa jej dotknęła skały, słońce zgasło natychmiast jak ostatnia iskra palącego się papieru; bracia stali ramię przy ramieniu, a miejsca starczyło tylko tyle, co dla nich i dla niej. Morze uderzało o skałę i oblewało ich jak ulewa. Niebo płynęło nieustającymi błyskawicami i ogrom uderzał po gromie, a bracia i siostra trzymali się za ręce i śpiewali psalmy, czerpiąc z nich pociechę i otuchę. 
Kiedy nastał świt, powietrze było czyste i świeże. Ze wschodem słońca łabędzie z Elizą opuściły skałę. Morze ryczało jeszcze dziko; kiedy byli wysoko w powietrzu, biła plama na czarno zielonym morzu wyglądała jak miliony łabędzi pływających po wodzie.
Kiedy słońce wzniosło się na niebie, Eliza zobaczyła górzysty kraj zarysowujący się w powietrzu, białe lodowce błyszczały na wierzchołkach gór, a pośrodku wznosił się mały zamek z jedną kolumnadą nad drugą; niżej kołysały się palmowe lasy i wspaniałe kwiaty, wielkie jak młyńskie koła. Spytała, czy to jest kraj, do którego lecą, ale łabędzie potrząsały głowami, bo to, co widział Eliza, było pięknym, wiecznie zmieniającym się zamkiem z chmur - fatamorganą; ludzie nie mogli tam mieszkać. Eliza wciąż patrzyła i wsłuchiwała się w szum morza. Oto gdy byli zupełnie blisko, zamek i góry przemieniły się w wielką flotę, która płynęła pod nimi; spojrzał w dół i zobaczyła, że były to tylko mgły snujące się nad wodą. Miała przed oczami ciągle zmieniające się obrazy, wreszcie ujrzała rzeczywistą krainę, do której podążali; wznosiły się tam cudne, błękitne góry, pokryte cedrowymi lasami, miasta i zamki. Jeszcze na długo przed zachodem słońca siedziała na skale przed wielka górą, zarośniętą zielonymi, pnącymi roślinami; wyglądało to jak haftowane zasłony.
- Zobaczymy, co ci się będzie tej nocy śniło! -  powiedział najmłodszy brat i pokazał jej sypialnię. 
"Ach gdyby mi się przyśniło, w jaki sposób mogę was odczarować!" - pomyślała Eliza; ta myśl zajęła ją tak bardzo, że nawet we śnie nie potrafiła jej zostawić. Zdawało się jej, że pofrunęła wysoko do cudownego pałacu fatamorgany i że na przeciw niej wyszła piękna wróżka, przypominała ona jej jednak staruszkę, która nakarmiła ją w lesie jagodami, tę, co jej powiedziała o łabędziach ze złotymi koronami na głowach.
- Możesz odczarować twoich braci! - powiedziała. - Ale czy jesteś odważna i wytrzymała? Morze jest miększe od twoich delikatnych rąk, a jednak kształtuje twarde kamienie, ale nie czuje bólu, jaki będą czuły twoje palce, bo nie ma serca, nie lęka się, nie cierpi, tak jak ty będziesz cierpiała. Czy widzisz tę pokrzywę, którą trzymam w ręku? Wkoło groty, w której śpisz, rośnie wiele pokrzyw. Zapamiętaj sobie, musisz je zerwać, nawet gdyby twoja skóra pokryła się pęcherzami; musisz je pognieść nogami, wtedy otrzymasz włókna, z których upleść jedenaście koszulek rycerskich z długimi rękawami; narzucić je na łabędzie, a wtedy czar pryśnie. Zapamiętaj sobie jednak, że podczas pracy, dopóki jej nie skończysz, nie wolno ci mówić, nawet gdyby to miało trwać lata. Pierwsze słowo, jakie powiesz, przeszyje śmiertelnym sztyletem serca twoich braci; od twojego języka zależy ich życie. Zapamiętaj sobie dobrze to wszystko!
I w tej samej chwili dotknęła jej ręki pokrzywą; paliła jak ogień.
Eliza obudziła się. Był jasny dzień i tuż obok miejsca, gdzie spała leżała pokrzywa, tak jak ją widziała we śnie. Wtedy wyszła z groty, aby rozpocząć pracę. 
Delikatnymi rękami brała parzące pokrzywy. Paliły ją jak ogień, wielkie pęcherze pokryły jej ręce i ramiona, ale znosiła wszystko chętnie, aby tylko wyzwolić braci. Każdą pokrzywę deptała bosymi nogami i plotła zielone włókna.
Kiedy słońce zaszło, przyszli bracia i przestraszyli się, gdy ją zastali niemą, myśleli, że to nowy czar złej macochy, ale gdy zobaczyli jej ręce, zrozumieli, że robiła to dla nich i najmłodszy brat zaczął płakać, a tam gdzie łza jego padła, znikały palące pęcherze i Eliza nie czuła bólu.
Noc spędziła na robocie, bo wiedziała, że nie będzie miała spokoju, zanim nie zbawi swych kochanych braci. Przez cały następny dzień, gdy nie było łabędzi, siedziała samotnie, ale nigdy jeszcze czas nie mijał jej tak prędko. Jedna koszulka napancerna była już gotowa, teraz zaczęła drugą.
Aż tu wśród gór rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Eliza zaniepokoiła się; odgłosy były coraz bliższe, słyszała szczekanie psów, przestraszona, ukryła się w grocie, związała zebrane i zmiędlone pokrzywy w węzełek i usiadła na nim.
Nagle wilki pies wyskoczył z zarośli, a zaraz za nim jeszcze jeden i jeszcze jeden; szczekały głośno, odbiegały i znowu wracały. Wkrótce potem przed jaskinią stanęli wszyscy strzelcy, a najpiękniejszy z nich był królem tej ziemi. Podszedł do Elizy, nigdy jeszcze nie widział tak pięknej dziewczyny.
- Jakże się tu dostałaś, ty cudne dziecko? - zapytał.
Eliza potrząsnęła głową, nie mogła przecież mówić, chodziło o życie i o wyzwolenie jej braci; schowała pod fartuchem ręce, aby nie widział pęcherzy.
- Choć ze mną! - powiedział. - Nie możesz tu zostać. Jeżeli jesteś tak dobra, jak piękna, ubiorę cię w aksamity i jedwabie, a na głowę włożę ci złotą koronę; będziesz mieszkała i rządziła w moim najwspanialszym zamku! - I potem wziął ją na konia, Eliza płakała i łamała ręce, ale król powiedział:
- Pragnę tylko twego szczęścia! Kiedyś podziękujesz mi za to! 
I pojechał prze góry, trzymając ją na koniu przed sobą, a myśliwi pędzili za nim.
Kiedy zaszło słońce, przyjechali do wspaniałego królewskiego miasta. Król zaprowadził ją do zamku, gdzie w marmurach, wysokich salach pluskały się wielkie fontanny, gdzie lśniły malowidła na suficie i na ścianach; ale Eliza nie patrzyła na to wszystko, tylko płakała. Pozwoliła przebrać się służebnicą we wspaniałe szaty, dała sobie wpleść we włosy perły, a na poparzone palce włożyć cienkie rękawiczki. 
Kiedy stanęła w całej wspaniałości, była tak olśniewająco piękna, że dwór skłonił się przed nią jeszcze niżej, a król postanowił wziąć ją za żonę, choć arcybiskup potrząsnął głową i szeptał mu, że piękna dziewczyna z lasu jest na pewno czarownicą; oślepia wszystkie oczy i otumania serce króla.
Ale król nic sobie z tego nie robił, kazał grać muzykę, podać najdroższe potrawy i tańczyć najpiękniejszym dziewczynom. 
Elizę poprowadzona przez pachnące ogrody do wspaniałych sal, ale ani razu uśmiech nie rozjaśnił jej twarzy i nie rozbłysnął w jej oczach, z których przemawiał ból, jedyne jej bogactwo. Wówczas król otworzył małą izbę obok pokoju, gdzie miała spać. Izba ta była zawieszona zielonymi dywanami i wyglądała zupełnie jak pieczara, w której mieszkała; na podłodze leżała wiązka włókien, które Eliza wyprzędła z pokrzyw, a pod sufitem wisiała gotowa koszula napancerna; wszystko to zabrał jeden ze strzelców jako coś niezwykłego.
- Tutaj możesz marzyć o swoim dawnym mieszkaniu!- powiedział król. - Masz tu robotę, którą się tam zajmowałaś; pośród tego całego przepychu będzie ci przyjemnie powracać myślami do dawnych czasów.
Gdy Eliza zobaczyła to, co było tak bliskie jej sercu, uśmiech rozjaśnił jej twarz i krew zabarwiła jej policzki, pomyślała o odczarowaniu swych braci, pocałowała królewską rękę, a on przycisnął ją do serca i kazał dzwonić dzwonom we wszystkich kościołach, aby obwieściły jego wesele. Piękna niema dziewczyna z lasu została królową kraju.
Wtedy arcybiskup szepnął królowi do ucha złe słowa, które nie dotarły jednak do jego serca; wesele miało się obyć; sam arcybiskup musiał jej włożyć na głowę koronę, nacisnął umyślnie zbyt ciasno ciężką obręcz, tak żeby ją zabolało, ale bardziej bolało ją to, co miała w sercu; troska o braci; nie czuła bólu cielesnego. Jej usta były nieme, za jedno słówko bracia zapłaciliby życiem; w jej oczach była głęboka miłość do dobrego, pięknego króla, który robił wszystko, aby jej sprawić radość. Z całego serca kochała go z każdym dniem więcej. Ach, gdyby mogła mu się zwierzyć, opowiedzieć mu swoje troski, ale musiała zachować milczenie, musiała bez słowa pracować dalej. I dlatego wymykała się nocą do swojej komórki, zmienionej w grotę i przędła jedną koszulkę za drugą, a gdy zaczęła siódmą, zabrakło jej włókna.
Wiedziała o tym, że na cmentarzu rosły potrzebne jej pokrzywy, ale sama musiała je zerwać; w jaki sposób mogła się tam dostać? 
"Czym jest ból moich palców w porównaniu z bólem w porównaniu z tym, co odczuwa moje serce? - myślała. - Muszę się odważyć!" Z sercem na ramieniu, wymknęła się na cmentarz. Na jednym z kamieni mogilnych ujrzała zmory, duchy umarłych cieleśnie, przywiązanych do ziemskiej egzystencji. Eliza musiała przechodzić tuż obok nich, patrzyły na nią smutno, ale ona przesłała im promień miłości, zebrała pokrzywy i zaniosła je do zamku.
Jeden tylko człowiek widział ją - arcybiskup; nie spał, podczas gdy wszyscy spali; teraz upewnił się w swoim przekonaniu, że nie wszystko było w porządku z królową. Była czarownicą i dlatego otumaniła króla i cały naród. 
Gdy król z nim rozmawiał, opowiedział mu o tym, co zobaczył i czego się bał. Dwie łzy potoczyły się po policzkach króla, wrócił do domu ze zwątpieniem w sercu. W nocy udał, że śpi, ale sen nie zamknął jego oczu, słyszał, jak Eliza wstała i co noc powtarzało się to samo. Za każdym razem szedł za nią cicho i widział, że znika w swej komórce.
Z dnia na dzień stawał się bardziej ponury, Eliza widziała to, ale nie mogła zrozumieć dlaczego. Jej gorące łzy spływały na królewski aksamit i purpurę i wyglądały jak błyszczące diamenty, a wszyscy, którzy widzieli ten przepych, zazdrościli królowej. Wkrótce kończyła robotę, brak było tylko jednej koszulki, ale nie miała już więcej włókien, ani jednej pokrzywy. Jeszcze jeden raz, ostatni raz, musiała pójść na cmentarz, by uzbierać parę pełnych garści. Myślała o samotnej wędrówce i o zagubionych duszach, ale jej wola była tak niezłomna, jak jej ufności w życie. 
Eliza poszła, ale król i arcybiskup szli za nią; widzieli, że zniknęła za furtą prowadząc do cmentarza, a kiedy zbliżyli się do furtki, ujrzeli duchy siedzące na kamieniach, tak jak je ujrzała Eliza; król odwrócił się, gdyż wśród nich wyobraził sobie, że widzi tę, której głowa spoczywała jeszcze tego wieczora na jego piersi.
- Lud niech ją sądzi! - powiedział, i lud ją osądził: "Niech ją czerwony ogień pochłonie!" 
Ze wspaniałych królewskich sal wyprowadzono Elizę do ciemnej wilgotnej nory, gdzie wiatr dął przez zakratowane okienko; zamiast aksamitów i jedwabi dali jej wiązkę pokrzyw, które zebrała; na nich miała złożyć głowę. Twarde, palące koszulki uplecione przez nią miały jej służyć za kołdrę, ale oddano jej tym przysługę, mogła bowiem dalej pracować, modląc się gorąco. Na ulicy, ulicznicy śpiewali wyszydzające ją piosenki, żywa dusza nie pocieszyła jej ani jednym dobrym słowem. 
Pod wieczór zaszumiały skrzydła łabędzie pod więziennym okienkiem. Był to najmłodszy brat, który odnalazł siostrę, a ona zaśmiała się z radości, chociaż wiedział, że ta noc, która miała nadejść, będzie prawdopodobnie ostatnią nocą jej życia, ale oto robota była już prawie skończona i jej bracia byli prze niej.
Przyszedł arcybiskup, aby spędzić przy niej ostatnią godzinę, przyrzekł to królowi, ale ona potrząsała głową i prosiła gestami i spojrzeniem, aby ją opuścił, tej nocy musiała przecież skończyć swoją robotę, bo inaczej wszystko byłoby na próżno. Biskup opuścił ją lżąc złymi słowami, ale Eliza wiedział, że jest niewinna i pracowała dalej. 
Małe myszki przebiegając po podłodze przyciągały jej do nogi włókna pokrzyw, aby jej choć trochę pomóc, a przed zakratowanym oknem usiadł drozd i przez całą noc śpiewał najweselej, jak umiał, aby Eliza nie traciła otuchy.
Jeszcze brzask nie wstał, dopiero za godzinę miało wzejść słońce, kiedy jedenastu braci stanęło przed bramą zamku i zażądało, aby ich zaprowadzono do króla, ale odpowiedziano, że to niemożliwe, bo noc, król śpi i nie można go budzić. Prosili, grozili, przyszła warta, nawet król wyszedł i spytał, co to ma znaczyć, ale w tej samej chwili wzeszło słońce i nie widać już było braci, tylko hen nad zamkiem leciało jedenaście dzikich łabędzi. 
Cały lud tłoczył się do bram miasta, wszyscy chcieli zobaczyć, jak będą palili czarownicę. Nędzna szkapa ciągnęła wóz, na którym siedział Eliza. Włożono na nią koszulkę z grubego workowego płótna, piękne, długie rozpuszczone włosy otaczały jej cudną twarz; policzki były bardzo blade, a wargi poruszały się lekko. Palce dalej plotły zielone nici; nawet w tej niepewnej drodze nie porzuciła rozpoczętej pracy - dziesięć koszulek leżało u jej stóp, pracowała nad jedenastą; tłum szydził z niej.
- Spójrzcie na tę czarownicę, jak mruczy! Nie ma w ręku książki do nabożeństwa, siedzi ze swoją wstrętną, czarodziejską robotą, podrzyjmy jej to na kawałki!
Ludzie rzucili się na nią i chcieli jej podrzeć robotę, a wtedy przyleciało jedenaście białych łabędzi; usiadły dokoła niej na wozie i uderzały dużymi skrzydłami. Przerażony tłum cofnął się.
- Oto znak! Ona jest na pewno niewinna! - szeptało wielu, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno.
Już kat chwycił ją za rękę, a ona rzucała pośpiesznie jedenaście koszulek na łabędzie i oto stanęło przed nią jedenastu pięknych królewiczów; ale najmłodszy miał zamiast jednego ramienia skrzydło łabędzie, gdyż koszulce brakowało jednego rękawa, którego siostra nie zdążyła skończyć.
- Teraz mogę mówić! - powiedziała. - Jestem niewinna!
A lud widział, co się stało i pochylił prze nią głowę jak przed aniołem, ale ona osunęła się zemdlona w ramiona braci; tak podziałały na nią troska, ból i zmęczenie. 
- Tak ,jest niewinna! - zawołał najstarszy z braci i potem opowiedział wszystko, co się zdarzyło, a podczas gdy mówił, rozszedł się zapach jak od miliona róż, bo każde polano na stosie puściło korzenie i gałązki, wznosił się pachnący żywopłot, wysoki i gęsty, utkany czerwonymi różami, a na samej górze błyszczał biały kwiat połyskujący jak gwiazda; król zerwał ten kwiat i położył go na piersi Elizy, a ona zbudziła się radośnie ze szczęściem i spokojem w sercu. 
Wielkimi gromadami przyleciały ptaki i zaczęły śpiewać -ruszono z powrotem na zamek weselnym pochodem, orszakiem, jakiego nie miał żaden król na świecie. 

Hans Christian Andersen:))             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz