Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

sobota, 7 grudnia 2013

Bzowa Babuleńka


Był sobie pewnego razu mały chłopczyk; przeziębił się na spacerze, przemoczył sobie nóżki, ale nikt nie mógł pojąć, jak to się mogło zdarzyć, bo pogoda była ładna i sucha. Mama rozebrała go, położyła do łóżka i kazała przynieść imbryczek, aby zaparzyć mu herbaty z kwiatów dzikiego bzu na poty.
W tej samej chwili do pokoju wszedł miły staruszek, który mieszkał w tym samym domu na górze; staruszek ten żył samotnie, bo nie miał żony ani dzieci, ale kochał wszystkie dzieci i potrafił opowiadać tak piękne bajki, że aż miło.
- Wypij herbatę - powiedziała mama - to może pan opowie ci bajkę!
- Gdybym tylko mógł wymyślić coś nowego! - powiedział staruszek i przyjaźnie kiwnął głowa. - Ale gdzież ten mały zamoczył sobie nogi? - spytał. - Gdzie?
- Tak - powiedziała mama - tego nikt nie wie.
- Czy powiesz mi bajkę? - spytał chłopczyk.
- Tak, ale musisz mi powiedzieć dokładnie, bo chcę wpierw wiedzieć, jak głęboki jest rynsztok na małej uliczce, którą idziesz do szkoły.
- Akurat do połowy kostek! - odpowiedział chłopiec. - Ale na to trzeba wejść w najgłębszą dziurę.
- Tak, tak, stąd mamy mokre nogi!... - powiedział staruszek. - Miałem ci co prawda opowiadać bajkę, ale nie pamiętam już żadnej!
- Nie potrzebuje pan wymyślać! - odezwał się chłopczyk. - Mama mówi, że wszystko, na co pan spojrzy, przemienia się natychmiast w baśń, a czego się pan dotknie, staje się najpiękniejszą historyjką!
- Ale wymyślone bajki i historyjki są do niczego, prawdziwe zaś przychodzą same, stukają w czoło i powiadają: "Oto jestem!"
- Czy już zaraz stuknie? - spytał chłopczyk. A mama śmiała się, sypała kwiat bzu do imbryczka i zalewała wrzącą wodą.
- Opowiedz, opowiedz!
- Byłoby dobrze, gdyby bajka chciała przyjść wtedy, kiedy się ją wzywa, ale to wielka dama, przychodzi tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Czekaj! - powiedział nagle. - Już mamy! Uważaj, teraz siedzi na imbryczku!
Chłopczyk spojrzał w stronę imbryczka, pokrywka wznosiła się coraz wyżej i wyżej, i zaczęły spod niej wychodzić świeże i piękne kwiaty dzikiego bzu, a potem na wszystkie strony wystrzeliły duże gałęzie; rosły coraz wyżej i wyżej, i przemieniły się w najpiękniejszy krzew; w drzewo po prostu, które rozrosło się aż do łóżka i odsunęło firanki. Ach, jakież to były kwiaty! Jaki zapach! A na drzewie siedziała stara, miła babunia w dziwacznej sukni, całej zielonej jak listki bzu i przetykanej białymi kwiatami - nie można było wręcz odróżnić, czy to była suknia, czy też listki i kwiaty.
- Jak się ta babcia nazywa? - spytał chłopczyk.
- Rzymianie i Grecy - powiedział starszy pan - nazywali ją driadą; ale my tego już nie rozumiemy. W domkach marynarzy weteranów wymyślili dla niej lepszą nazwę - mówili na nią Bzowa Babuleńka. Przedstawiam ci ją! Uważaj tylko; słuchaj pilnie i przypatrz się temu pięknemu krzakowi!
Zupełnie takie samo duże, kwitnące drzewo stoi przy domkach weteranów. Rośnie ono w rogu małego, ubogiego ogródka; pod tym drzewem siedziała w rozkosznym blasku słońca para staruszków: był to stary marynarz i jego stara żona; byli już pradziadkami i wkrótce chcieli świętować złote wesele, tyle tylko, że zapomnieli, jaka to była data, a Bzowa Babuleńka siedziała na krzaku i wyglądała tak samo wesoło jak teraz.
- Wiem dobrze, kiedy jest wasze złote wesele! - powiedziała, ale oni jej nie słyszeli, bo wspominali dawne lata.
- Tak, czy pamiętasz - powiedział stary marynarz - jak byliśmy całkiem mali, biegaliśmy i bawiliśmy się razem. To było na tym samym podwórku, gdzie teraz siedzimy, sadziliśmy w ziemi patyki i miał to być ogród!
- Tak - powiedziała staruszka - przypominam to sobie świetnie; polewaliśmy patyczki, a jeden z nich, pęd bzu, wypuścił zielone listki i wyrosło z niego wielkie drzewo, pod którym my starzy, teraz siedzimy.
- Tak, rozumie się - mówił staruszek - tam w kącie stała balia z wodą, tam pływał mój stateczek; sam go wystrugałem; jakże świetnie pływał! ale wkrótce zacząłem pływać na innym statku.
- Tak, ale przedtem jeszcze chodziliśmy do szkoły i uczyliśmy się - powiedziała staruszka - a potem była nasza konfirmacja; płakaliśmy oboje; a popołudniu poszliśmy ręka w rękę na Okrągłą Wieżę i patrzyliśmy na świat z wysoka; ponad Kopenhagą i morzem; potem poszliśmy do Frederiksbergu, gdzie król i królowa pływali po kanałach w wspaniałej łodzi.
- A potem już pływałem inaczej i to przez długie lata daleko, daleko w ogromnej podróży!
- Tak często płakałam przez ciebie - powiedziała staruszka - myślałam, że już umarłeś i że leżysz głęboko na dnie morza, kołysany przez wielkie fale. Czasem wstawałam w nocy  i patrzyłam, czy obraca się chorągiewka, która wskazuje pogodę; obracała się, ale ty nie wracałeś! Przypominam sobie dokładnie, jak pewnego dnia, kiedy deszcz lał strumieniami, przyjechał śmieciarz, zeszłam na dół, by opróżnić śmietniczkę, zatrzymałam się w drzwiach. Cóż to była za okropna pogoda! Gdy stałam przy drzwiach, przyszedł listonosz i wręczył mi list; był od ciebie, jakąż długą odbył drogę! Rozerwałam kopertę i zaczęłam czytać, śmiałam się i płakałam, byłam tak szczęśliwa! W liście pisałeś, że jesteś w ciepłych krajach, tam gdzie rosną ziarnka kawy. Cóż to musi być za cudowny kraj! Opisywałeś tak wiele, a ja widziałam to wszystko przez strugi deszczu, stojąc że śmietniczka w ręku. I wtedy poczułam nagle, że ktoś mnie obejmuje w pół...
- I wymierzyłaś mu mocny policzek, że aż klasnęło...
- Nie wiedziałam przecież, że to byłeś ty; przyszedłeś tak nieoczekiwanie, jak i twój list. I byłeś tak piękny (i teraz jesteś piękny), miałeś w kieszeni dużą, żółtą, jedwabną chustkę do nosa i błyszczący kapelusz na głowie: byłeś taki wytworny; jakaż to była straszna pogoda i jak okropnie wyglądała ulica!
- Potem pobraliśmy się - powiedział staruszek - przypominasz sobie? A potem urodził się nasz pierwszy syn, a potem Maria i Niels, i Piotr, i Hans Christian.
- Dzieci wyrosły na porządnych ludzi, wszyscy je lubili.
- I ich dzieci znowu miały dzieci - powiedział stary marynarz - a nasze prawnuki, ileż w nich życia! Zdaje mi się, że to o tej porze roku był nasz ślub.
- Tak, to właśnie dzisiaj jest rocznica, wasze złote gody - powiedziała Bzowa Babuleńka i wyjrzała spoza głów staruszków, ale oni myśleli, że to sąsiadka im się kłania; spojrzeli na siebie i wzięli się za ręce. Zaraz potem przyszły dzieci i wnuki; wiedzieli oni dobrze, że to był dzień złotych godów, winszowali już rano, ale staruszkowie o tym zapomnieli, choć tak dobrze pamiętali, jak to było przed laty. A drzewo bzu pachniało tak mocno i blask zachodzącego słońca padał na twarze staruszków; oboje mieli zaróżowione policzki; najmłodsze z dzieci ich dzieci tańczyło naokoło nich i wołało radośnie, że w tak uroczysty wieczór powinny być gorące kartofle na kolację; a Bzowa Babuleńka pozdrawiała ich z gęstwiny drzewa i razem z innymi wołała: - Niech żyją!
- Ależ to wcale nie była bajka - powiedział chłopczyk, który słuchał opowiadania. 
- Tak, to bajka! Musisz zrozumieć - powiedział staruszek, który opowiadał - zapytajmy Bzowej Babuleńki.
- To nie była bajka - odpowiedziała Babuleńka - ale zaraz będzie. Właśnie z rzeczywistości rodzi się najdziwniejsza baśń w świecie; inaczej przecież z małego imbryczka nigdy by nie mógł wyrosnąć tak piękny krzak bzu. - Potem wyjęła chłopczyka z łóżka, przycisnęła go mocno do swojego łona i gałązki, pełne pachnącego kwiecia, zamknęły się nad nimi; znajdowali się teraz w najpiękniejszej altanie; i oto wznieśli się w powietrze, było niewypowiedzianie piękne. Bzowa Babuleńka przemieniła się nagle w małą, milutką dziewczynkę, suknia jej była z tego samego zielonego materiału w białe kwiaty, u piersi miała przepięty kwiat bzu, a naokoło złocistych kędziorów - wianek z kwiatów bzu; oczy jej były takie duże i tak bardzo niebieskie, jakże cudownie było na nią patrzeć; pocałowali się z chłopczykiem i oboje byli równi wiekiem i tak samo radośni. 
Trzymając się za ręce wyszli z altanki i znaleźli się w pięknym ogrodzie rodzinnego domu; na zielonym trawniku stała przywiązana do słupa ojcowska laska. Dla dzieci laska ta żyła; wystarczyło by jej dosiedli, a błyszcząca rękojeść zamieniała się we wspaniałą parskającą głowę, powiewała czarna, długa grzywa, cztery smukłe, mocne nogi ruszyły z kopyta. Zwierzę było silne i odważne; galopem pomknęli na około trawnika.
- Teraz pojedziemy daleko - powiedział chłopiec - pojedziemy do dworu, gdzieśmy byli przed rokiem!
Kręcili się wciąż wokoło  trawnika, a dziewczynka, która, jak wiemy, nie była nikim innym, tylko Bzową Babuleńką, wołała:
- Teraz jesteśmy na wsi! Czy widzisz przy drodze tę chatę z wielkim piecem, który wygląda jak olbrzymiej wielkości jajo? Krzew dzikiego bzu rozwinął swe gałęzie, a kogut spaceruje i wygrzebuje dla kur ziarna; widzisz, jak się puszy... Teraz jesteśmy obok kościoła, który stoi wysoko na pagórku pomiędzy wielkimi dębami; jeden dąb jest już na wpół spróchniały. Teraz jesteśmy przy kuźni, gdzie pali się ogień i półnadzy ludzie wala młotami, tak że iskry rozsypują się daleko wkoło. W drogę, w drogę do domu! 
I wszystko, o czym mówiła dziewczynka, siedząc na kiju, przesuwało się obok nich, chłopiec to widział, a przecież tylko objeżdżali trawnik dokoła. Potem bawili się na ogrodowej ścieżce i urządzili sobie mały ogródek; dziewczynka wyjęła z włosów kwiaty bzu i zasadziła je w ziemi, a kwiaty zaczęły rosnąć zupełnie tak samo jak wtedy u staruszków, gdy byli jeszcze małymi dziećmi. Tak samo jak tamci chodzili trzymając się za ręce, ale nie poszli na Okrągłą Wieżę, ani do królewskiego ogrodu; nie - dziewczynka objęła chłopczyka i wznieśli się wysoko do góry, pofrunęli daleko nad całą Danią; była wiosna, a potem było lato, a potem jesień i wreszcie zrobiła się zima, i tysiące obrazów odbijało się w oczach, i w sercu chłopca, a dziewczynka śpiewała bezustannie:
- Nigdy tego nie zapomnisz!
Podczas tego całego lotu dziki bez pachniał tak słodko i tak cudnie; chłopiec widział po drodze różne krzewy i zielone buki, ale bez pachniał jeszcze piękniej, bo jego kwiaty leżały na sercu dziewczynki, a chłopiec przytlał tam często w czasie lotu swoją głowę.
- Tu jest pięknie wiosną - powiedziała dziewczynka i zatrzymali się w świeżo zazielenionym bukowym lesie, gdzie mocno pachniały macierzanki i różowe anemony tak ślicznie wyglądały pośród traw.
- Gdyby to wiecznie była wiosna w pachnącym, duńskim, bukowym lesie!
- Tu jest pięknie latem - powiedziała dziewczynka, gdy przejeżdżali koło starych dworów pamiętających rycerskie czasy, gdzie czerwone mury i zębata szczyty odbijały się w kanałach, po których pływały łabędzie, wpatrzone w stare, ciemne aleje. Na polu zboże falowało jak jezioro; w rowach rosły żółte i czerwone kwiaty, a w zaroślach dziki chmiel i kwitnące powoje; a wieczorem wschodził księżyc duży i okrągły, siano na łąkach pachniał tak słodko. Tego nie zapomina się nigdy.
- Tu jest cudnie jesienią - powiedziała dziewczynka. Powietrze stało się o wiele bardziej błękitne i przezroczyste, las zaczął się mienić czerwonymi, zielonymi i żółtymi barwami; ruszyły psy myśliwskie i całe gromady dzikich ptaków wznosiły się krzykiem nad kurhanami, gdzie krzaki jeżyn porastały stare kamienie; morze było czarno błękitne, pokryte białymi żaglami; a na klepisku siedziały stare kobiety, dziewczyny i dzieci, i wrzucali chmiel do dużego naczynia; młodzi śpiewali pieśni, a starzy opowiadali baśni o krasnoludka i czarodziejach. Nigdzie chyba nie mogło być piękniej! 
- Tu jest cudnie zimą - powiedziała dziewczynka. Wszystkie drzewa pokryły się białym szronem i wyglądały jak białe korale, śnieg skrzypiał pod nogami, jak gdyby się ciągle miało nowe buciki, a z nieba spadały gwiazdy jedna za drugą. W pokoju zapalono choinkę, zjawiły się podarunki, zapanowała wesołość. Na wsi, w chłopskiej izbie, rozbrzmiewały dźwięki skrzypiec i zapachniały pieczone jabłka; nawet najuboższe dziecko mówiło:
- Jednak pięknie bywa w zimie!
Tak, było pięknie. Dziewczynka pokazywała chłopcu wszystko i wciąż jeszcze pachniał bez i wszędzie powiewała czerwona chorągiew z białym krzyżem, ta sama chorągiew, pod której cieniem żeglował stary marynarz*. Potem mały chłopiec wyrósł na młodzieńca i musiał pojechać daleko, do ciepłych krajów, gdzie rośnie kawa;  

ale przy pożegnaniu dziewczynka wzięła jeden z kwiatów dzikiego bzu, które nosiła na sercu i dała mu na przechowanie; chłopczyk przyjął kwiat i w dalekich krajach, ile razy patrzyła na niego, wspominał i im więcej mu się przypatrywał , tym wydawał mu się świeższy; zdawało mu się wtedy, że czuje zapach duńskiego lasu i pomiędzy listkami kwiatu widzie wyraźnie małą dziewczynkę, jej duże niebieskie oczy i że słyszy, jak do niego szepcze:
- Tu jest cudnie wiosną, latem, jesienią i zimą! - A wtedy setki obrazów przesuwało się przez jego myśli.
Tak upłynęło wiele lat: młodzieniec przemienił się w staruszka, który siadał ze swą starą żoną pod kwitnącym drzewem; trzymali się za ręce, zupełnie jak pradziadek i prababka w domkach weteranów; i tak samo jak tamci rozmawiali o dawnych czasach, o złotym weselu. Mała dziewczynka z niebieskimi oczami i kwiatami dzikiego bzu we włosach siedziała wysoko na drzewie, kiwała przyjaźnie do staruszków i mówiła:
- Dziś jest wasze złote wesele! - Potem wzięła dwa kwiaty ze swego wianka, pocałowała je; zabłysły jak srebro, później jak złoto; a kiedy je włożyła na głowy staruszków, każdy kwiat przemienił się w złota koronę; wtedy siedzieli oboje pod kwitnącym drzewem, jak król i królowa, i staruszek zaczął opowiadać staruszce historię o Bzowej Babuleńce tymi samymi słowami, jak słyszał ją w dzieciństwie i dziwili się oboje, że historia ta tak był podobna do ich życia, a tym, że była tak podobna, zachwycali się najbardziej.
- Tak, tak! - powiedziała dziewczynka w gąszczu drzewa. - Niektórzy nazywają mnie Bzową Babuleńką, inni driadą, ale naprawdę nazywam się Wspomnieniem; to ja siedzę na drzewie , które ciągle rośnie i rośnie, to ja wspominam i opowiadam historię!
Pokaż mi, czy masz jeszcze twój kwiat.
I wtedy staruszek otworzył swą dłoń. Leżał tak kwiat dzikiego bzu tak świeży, jak gdyby do dopiero co tam położono. Wspomnienie kiwnęło przyjaźnie głową. Staruszkowie siedzieli w swych złotych koronach na drzewach w czerwonym blasku zachodzącego słońca, zamknęli oczy i... i... bajka się skończyła.
Chłopczyk leżał w łóżku i nie wiedział, czy śniło mu się to, czy słuchał bajki; imbryczek do herbaty stał na stole, ale nie wyrosło z niego drzewo dzikiego bzu, a stary pan, który opowiadał bajkę, stał w drzwiach i zaraz sobie poszedł.
- Jakie to było piękne! - powiedział chłopczyk. - Mamo, byłem na południu!
- Rozumie się! powiedziała mama. - Po dwóch filiżankach gorących ziółek może się wydawać, że się było w ciepłych krajach! - I przykryła go mocno, żeby się nie przeziębił. - Spałeś smacznie, podczas gdy sprzeczałam się ze starszym panem, czy to była bajka, czy prawdziwa historia!
- A gdzie jest Bzowa Babuleńka?
- W imbryczku! - odpowiedziała mama. - I niech tam sobie siedzi.

*W Danii istniej zwyczaj ozdabiania w niedzielę wszystkich letnich domów flagą narodową, czerwoną z białym krzyżem. 



Hans Christian Andersen:))
 

sobota, 23 listopada 2013

Stokrotka


A teraz, słuchaj!
Daleko na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed altaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród najpiękniejszej, zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie, jak wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale o tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest małym, pogardzanym kwiatkiem; nie - była bardzo zadowolona, zwracała się cała do piekącego słońca, patrzyła w nie i słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.
Mała stokrotka czuła się szczęśliwa, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole; podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam czegoś - stokrotka tkwiła na swojej zielonej łodydze i również uczyła się od ciepłego słońca i od wszystkiego, co ją otaczało, jakie życie jest dobre. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co czuje w ciszy i patrzyła z zachwytem i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie śpiewać i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi: "Widzę i słyszę! - myślała. - Słońce mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!" 
Za sztachetami stało tyle sztywnych, wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być większymi od róż - ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o tym dobrze i trzymały się prosto, aby je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegły wcale małej stokrotki, ale ona patrzył na nie tym uważniej i myślała: "Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Dobrze, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej przyglądać się ich wspaniałości". I właśnie, gdy tak myślała, posłyszała:
- "Ćwir, ćwir!" - to skowronek zleciał na dół, ale nie do piwonii ani do tulipanów - nie: sfrunął na trawę do białej stokrotki; radość po prostu oszołomiła kwiatek i sama nie wiedziała, co ma myśleć.
Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: "Jak ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience." Żółty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty, a małe płatki dookoła błyszczały swoją jasnością. Jakże szczęśliwa była stokrotka - to trudno sobie wyobrazić. Ptaszek pocałował ją swoim dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu w błękitne powietrze. Chyba kwadrans minął, zanim stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie szczęście, musiały zrozumieć, jak to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. 

         
Piwonie nadęły się "phi", całe szczęście, że nie mogły mówić, na pewno robiłby stokrotce ostre wymówki. Mały kwiatek wiedział, że nie są w dobrym humorze i to mu sprawiło prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z wielkim nożem, ostrym, błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.
- Ach! - westchnęła stokrotka. - Jakże to straszne, już po tulipanach!
Dziewczynka odeszła z tulipanami; stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie, i że jest małym, białym kwiatkiem. Była przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła, śniąc przez całą noc o słońcu i o małym ptaszku.
Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i słońca, posłyszała głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, skowronek miał powody do smutku, schwytano go i oto teraz siedzi w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał o szczęściu swobodnego fruwania, o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć na swoich skrzydłach wysoko w powietrzu. Mały ptaszek nie myślał teraz o wesołości, siedział uwięziony w klatce.
Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić. Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc. 
Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć czego oni chcą.
- Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawał murawy! - powiedział jeden z chłopców i zaczął wycinać kwadrat dookoła stokrotki zostawiając ją pośrodku.
- Wyrwij ten kwiat - powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo zostać wyrwaną to to samo, co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz, gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do klatki skowronka.
- Nie, zostaw ją! Tak ładnie wygląda!
Została więc i zabrano ją do klatki skowronka.
Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną klatkę, mała stokrotka nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała. I tak przeszło całe przedpołudnie.
- Nie ma tu wody! - powiedział uwięziony skowronek. - Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód - powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzyło życie!
I potem wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę; ptak skinął do niej główkę, pocałował ją dziobkiem i powiedział:
- Ty także musisz tu więdnąć, mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbło trawy musi mi zastąpić zielone drzewa, każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile straciłem!
"Kto mógłby pocieszyć skowronka?" - pomyślała stokrotka.
Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem; jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu; zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienie i w męce wyrwał zielone trawki, nie ruszył kwiatka. 
Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął swoje piękne skrzydła i potrząsł nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka pochyliła się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; Kwiatek nie mógł jak poprzedniego wieczoru zasnąć, stuliwszy płatki; odwodnione i smutne chyliły się one do ziemi. 
Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali rzewnymi łzami i wykopali mu grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do czerwonego pudełka i wyprawili królewski pogrzeb. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano o nim, trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.
a kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.

Hans Christian Andersen:)) 

 

środa, 6 listopada 2013

Ogrodnik i jego chlebodawcy


O milę od stolicy stał stary dwór o grubych murach, wieżach i zębatych szczytach. Mieszkała tu, ale tylko latem, arystokracja, bogaci państwo; dwór ten był najmożniejszy i najładniejszy ze wszystkich dworów, jakie posiadali; z zewnątrz był jak nowy, a wewnątrz przytulny i wygodny. Herb wykuty był z kamienia nad bramą, dookoła herbu i wykusza pięły się piękne róże, przed zamkiem rozpościerał się kobierzec marmurowy, rosły tam czerwone i białe głogi i rzadkie kwiaty, hodowane nawet poza cieplarnią.
Państwo mieli dzielnego ogrodnika; ogród kwiatowy, sad i ogród warzywny były tak piękne, że rozkoszą było na nie patrzeć. Z tymi ogrodami graniczyły resztki starego, zamkowego ogrodu z bukszpanowymi żywopłotami, które były strzyżone w kształcie koron i piramid. Za nimi rosły dwa potężne drzewa, prawie zawsze bezlistne, a tak gęsto osadzone ptasimi gniazdami, że robiło to wrażenie grudek błota, naniesionych przez wiatr, czy straszną ulewę. Ale każda taka grudka to było ptasie gniazdo. Od niepamiętnych czasów gnieździły się tu kruki, wrony; była to cała ptasia wioska, ptaki panowały tutaj, to one były tu dziedzicami, najstarszym, osiadłym rodem, właściwymi panami dworu. nikt z istot chodzących po ziemi nic ich nie obchodził; ptaki tolerowały tych kręcących się w dole ludzi, mimo że od czasu do czasu rozlegał się wystrzał i dreszcz przechodził przez całą gromadę i każdy ptak, ulatując przerażony w górę, wołał: "Kra-kra!"
Ogrodnik często rozmawiał z państwem o tym, że stare drzewa powinno się wyrąbać, bo nie wyglądają ładnie, a wraz z drzewami można by się pozbyć także tego krzykliwego ptactwa, które poleciałyby dobie gdzie indziej. Ale państwo nie chcieli się pozbyć ani drzew, ani ptaków, było to coś, czego zamek nie powinien się był pozbywać, coś z dawnych czasów, coś, czego w żadnym razie nie należy usuwać.
- Te drzewa odziedziczyły ptaki po przodkach, trzeba je zachować, mój poczciwy Larsenie. 
Ogrodnik nazywał się Larsen, ale to nie ma znaczenia.
- Czyż nie masz dość przestrzeni, kochany Larsenie? Masz przecież cały ogród kwiatowy, cieplarnie, sad i warzywnik!
Przestrzeni miał dosyć, pielęgnował ogród, uprawiał go z zapałem i sumiennością; państwo oceniali to, ale nie ukrywali przed nim, że w innych domach często jadali owoce i widzieli kwiaty, które przewyższały to, co mili w swoim ogrodzie; a to zasmucało ogrodnika, gdyż miał najlepsze chęci i pracował, jak mógł najlepiej. Miał dobre serce i sumiennie wykonywał swoją robotę.
Pewnego dnia zawołano go do dworu  i państwo powiedzieli mu bardzo łagodnie i delikatnie, że poprzedniego dnia jedli u swoich wytwornych przyjaciół jabłka i gruszki tak smaczne i soczyste,że oni, a także wszyscy goście nie mili słów zachwytu. 
Owoce te na pewno nie były krajowe, ale powinny zostać sprowadzone i tu zasadzone, o ile tylko przyjmą się w naszym klimacie. Wiedzieli tylko, że owoce te zostały kupione w mieście u pierwszego kupca. Ogrodnik miał pojechać do miasta i dowiedzieć się, skąd pochodzą te jabłka i gruszki, i potem sprowadzić sadzonki. 
Ogrodnik znał bardzo dobrze handlarza owoców, gdyż właśnie jemu sprzedawał zbywające owoce z ogrodu swoich państwa. 
Pojechał więc do miasta i spytał kupca, skąd ma te niezwykłe jabłka i gruszki.
- To z waszego własnego ogrodu - powiedział kupiec i pokazał mu jabłka i gruszki, które ten od razu poznał.
Jakże się cieszył ogrodnik! Pospieszył do swych państwa i powiedział im, że zarówno jabłka, jak gruszki pochodzą z ich własnego ogrodu.
Nie chcieli w to uwierzyć.
- To niemożliwe, Larsenie. Czy możesz nam dostarczyć pisemne poświadczenie od kupca.
Oczywiście udał się do kupca i przyniósł pisemne poświadczenie.
- To dziwne - powiedzieli państwo.
Na pańskim stole zaczęły się teraz pokazywać codziennie wspaniałe jabłka i gruszki z ich własnego sadu. Posyłano całe korce i beczki tych owoców przyjaciołom w mieście, za miasto i nawet za granicę. Była to prawdziwa przyjemność. Trzeba też dodać, że dwa lata z rzędu owoce obrodziły niezwykle obficie w całym kraju.
Minęło trochę czasu; pewnego razu państwo jedli obiad na królewskim dworze. Na drugi dzień wezwali ogrodnika. przy stole królewskim jedli melony, soczyste, smaczne, pochodzące z królewskich cieplarni.
Musisz iść do dworskiego ogrodnika, mój poczciwy Larsenie i postarać się dla nas o parę pestek tych doskonałych owoców.
- Ależ nadworny ogrodnik dostał nasiona od nas - oznajmił radośnie ogrodnik. 
- To znaczy, że ten człowiek potrafi je lepiej wyhodować - odpowiedzieli państwo. - Melony były nadzwyczajne.
- Wobec tego mogę być dumny - powiedział ogrodnik. - Muszę powiedzieć łaskawemu państwu, że królewski ogrodnik nie miał w tym roku szczęścia, a ponieważ widział jakie są wspaniałe u nas, skosztował ich i zabrał ode mnie trzy sztuki na zamek. 
- Larsenie nie blaguj, że to były melony z naszego ogrodu.
- Owszem, jestem tego pewny - odrzekł ogrodnik, poszedł do nadwornego ogrodnika i dostał od niego pisemne zaświadczenie, że melony na królewskim tronie pochodziły od niego. 
Była to prawdziwa niespodzianka od państwa i nie przemilczeli tej historii. pokazywali wszystkim zaświadczenie, wszędzie rozsyłali nasiona melonów, tak jak przedtem szczepy drzewek. 
Jak głosiły wieści, szczepionki przyjmowały się, wydawały owoce, i to piękne owoce, które otrzymały nazwę ich majątku i nazwa ta przyjęła się w Anglii, Niemczech i Francji.
Kto by to pomyślał?
- Oby tylko ogrodnik nie stał się nazbyt zarozumiały - mówili państwo.  
Ogrodnik ujął tę sprawę inaczej: chciał, aby jego imię było głośne, chciał być najlepszym ogrodnikiem w całym kraju, co rok pragnął dostarczać do innych ogrodów coś niezwykłego i tak też robił; ale państwo nie chcieli tego przyznać i mawiali, że pierwsze jabłka i gruszki, jakie wyhodował, były najlepsze, wszystkie inne gatunki były o wiele gorsze. Melony były wprawdzie dobre, ale to się nie liczyło, truskawki mogły być świetne, ale jednak nie lepsze od tych, które były u sąsiadów, a gdy jednego roku nie udały się rzodkiewki, mówiono tylko o tych nieudanych rzodkiewkach, a nie o tym, co się udało.
Zdawać się mogło, że sprawia przyjemność państwu, gdy mogą powiedzieć ogrodnikowi:
- Tego roku jakoś się nie udało, miły Larsenie.
Tak, byli bardzo zadowoleni, gdy mogli powiedzieć:
- W tym roku się nie udało.  
Parę razy na tydzień przynosił ogrodnik do pokojów świeże kwiaty, które układał z niezwykłym smakiem; kolory dzięki zręcznym zestawieniom ukazywały się jak gdyby w innym świetle.
- Masz dużo gustu, mój Larsenie - mówili państwo. - Jest to dar, który ofiarowało ci życie, sam z siebie przecież tego nie masz.
Pewnego dnia ogrodnik przyniósł do pokoju, wielka kryształową wazę, w której pływał liść nenufaru; na liściu leżał - długą, grubą łodygą zanurzoną w wodzie - promienny, niebieski kwiat wielkości słonecznika.
- Lotos hindostański! - zawołali państwo.
Nigdy nie widzieli takiego kwiatu; w dzień postawili go w blasku słonecznym, a wieczorem w jasnym świetle lampy.
Każdy, kto go widział, uważał, że jest niezwykły; powiedziała to nawet najwytworniejsza z młodych dam a kraju, księżniczka, mądra i dobra księżniczka.
Państwo uważali to za zaszczyt, że mogą ofiarować jej ten kwiat, w ten sposób dostał się on do księżniczki na zamek. 
Państwo poszli do ogrodu, aby własnoręcznie zerwać kwiat tego samego gatunku, o ile by się taki znalazł, ale nie mogli go znaleźć.
Zawołali ogrodnika i spytali go, skąd wziął błękitny lotos.
- Szukaliśmy na próżno - powiedzieli. - Byliśmy w cieplarni i wszędzie w całym ogrodzie.
- Nie, tam go nie ma - powiedział ogrodnik. - To tylko skromny kwiatek z warzywnego ogrodu. Ale czyż nie piękny? Wygląda jak niebieski kaktus, a jest to tylko kwiat karczocha.
- Trzeba to nam było od razu powiedzieć! - zawołali państwo. - Myśleliśmy, że to obcy, rzadki okaz. Skompromitowaliśmy siebie przed księżniczką, zobaczyła ten kwiat u nas, zachwyciła się nim, nie znała go, a ona zna się na botanice; ta nauka nie ma jednak z pewnością nić wspólnego z jarzynami, jakże mogłeś, mój zacny Larsenie, przynieść taką roślinę do salonu? Ośmieszyłeś nas.
Piękny, błękitny, wspaniały kwiat, przyniesiony z warzywnego ogrodu, usunięto z pańskiego mieszkania, gdzie nie wypadało mu przebywać; a nawet państwo tłumaczyli się przed księżniczką, że kwiat jest tylko kuchenną jarzyną, którą ogrodnik odważył się pokazać, i że dostał już za to ostre napomnienie. 
- To niesłuszne i niesprawiedliwe - oburzyła się księżniczka. - Otworzył nam przecież oczy na ten wspaniały kwiat, na który my nie zwróciliśmy żadnej uwagi, odsłonił nam piękno tam, gdzie my go wcale nie widzieliśmy. Dopóki kwitną karczochy, nadworny ogrodnik ma mi codziennie przynosić do mieszkania te kwiaty.

I tak też się stało. 
Państwo powiedzieli ogrodnikowi, żeby znowu zerwał dla nich świeży, piękny kwiat karczocha.
- W gruncie rzeczy jest to bardzo ładny kwiat - mówili - niezwykle oryginalny. - I znowu chwalono ogrodnika.
- Larsen lubi pochwały - mówili państwo - to rozpieszczone dziecko. 
Jesienią zerwał się straszny wicher. W nocy dął z taką siłą, że dużo wielkich drzew rosnących na skraju lasu zostało wyrwanych razem z korzeniami, ku wielkiemu zmartwieniu państwa (nazywali to zmartwieniem), ale ku radości ogrodnika runęły dwa duże drzewa z ptasimi gniazdami; pośród wycia wichru słychać było krzyki kawek i wron, ludzie we dworze mówili, że uderzały skrzydłami o szyby okien.
- Teraz możesz się cieszyć, Larsenie - mówili państwo - wicher przewrócił drzewa, a ptaki poleciały do lasu. Teraz nie pozostało tu już nic z dawnych czasów, wszelki ślad tego, co było, zniknął. Dla nas to duży smutek.
Ogrodnik nie odpowiedział nic, ale myślał o tym, co już od dawna rozważał, a mianowicie, jak by zużytkować wspaniałe słoneczne miejsce, a którego dotychczas nie można było skorzystać; stanie się oazą ogrodu i radością dla państwa.
Wielkie drzewa, które wicher wyrwał z korzeniami, zmiażdżyły padając prastary, bukszpanowy żywopłot ze wszystkimi jego cudownie powycinanymi kształtami. Ogrodnik zasadził tu gąszcz roślin, pospolite rośliny z pola i lasu.
Żaden inny ogrodnik nie odważyłby się zasadzić roślin w takiej ilości w pańskim ogrodzie, ale on zasadził je i dał im słońce i cień, zależnie od tego, czego potrzebowały. Pielęgnował je z miłością, a one rosły pięknie. 
Jałowiec, przeniesiony ze swojej jutlandzkiej ojczyzny, wyrósł tu wspaniale i przypominał barwą i kształtem włoski cyprys. Błyszczący i kolczasty ostrokrzew, wiecznie zielony zimą i latem, wyglądał ślicznie. Na pierwszym planie rosły paprocie wszelkich gatunków, niektóre wyglądały, jak gdyby były dziećmi palmy, a inne niby rodzice pięknej, delikatnej rośliny, którą nazywają "Włosami Wenus". Rósł tu pogardzany łopian, tak śliczny w swej świeżości, że mógłby zdobić bukiety. 

Łopian rósł na suchym gruncie, ale niżej w wilgotnej ziemi rósł również pogardzony podbiał, którego wielki krzak i wielkie liście tak malowniczo wyglądają.

Przeflancowana z pola do ogrodu wysoka drzewina, nabita niezliczonymi kwiatami, wyniosła się w górę jak potężny wieloramienny świecznik. Rosły tu: macierzanka, kluczyki, konwalie, dzika kalina i trójlistna delikatna koniczyna. Był to wspaniały widok. Na przodzie rosły, przymocowane do drutu całymi rzędami, małe grusze przeflancowane z francuskiej ziemi; ogrzewane przez słońce i pielęgnowane, wydały wkrótce, wielkie i soczyste, takie same jak w kraju, z którego pochodziły. 
Na miejscu dwóch starych, bezlistnych drzew postawiono wysoki słup, dookoła którego latem i jesienią wiły się gałązki chmielu ze swymi wonnymi, kulistymi kwiatami; ale zimą starym zwyczajem zawieszano tam worek owsa, aby ptaszki miały zimą przyjemną ucztę.
- Poczciwy Larsen robi się na stare lata sentymentalny - mówili państwo. - Ale jest nam wierny i oddany.
Na Nowy Rok w jednym z ilustrowanych pism ukazała się rycina przedstawiająca stary dwór, widać na nie było słup z flagą i workami owsa dla ptaszków na zimę i widniał tam napis, że to piękna myśl wskrzeszać dawne obyczaje, że tak właśni przystoi mieszkańcom starego zamku.
- Wszystko, co robi ten Larsen, rozstaje rozgłoszone po świecie - mówili państwo. - To szczęśliwy człowiek. Możemy być nieomal dumni, że go mamy.
Ale wcale nie byli dumni. Czuli, że mimo wszystko to oni byli państwem i mogli przecież odprawić Larsena; ale nie czynili tego, bo byli dobrymi ludźmi, a tyle tego rodzaju dobrych ludzi istnieje na świecie. To jest bardzo pocieszające dla wszystkich Larsenów. 
Oto jest opowiadanie o ogrodniku i jego chlebodawcach. 
Teraz możesz się na nim zastanowić.

Hans Christian Andersen:)) 

czwartek, 31 października 2013

Królewna na ziernku grochu


Był sobie pewnego razu książę, który chciał się żenić z księżniczką, ale to musiała być prawdziwa księżniczka. Jeździł więc po świecie, żeby znalęźć prawdziwą księżniczkę, ale gdy tylko jakąś znalazł, okazywało się, że ma jakieś "ale". Księżniczek było dużo, jednak książę nigdy nie mógł zdobyć pewności, że to były prawdziwe księżniczki. Zawsze było tam coś niezupełnie w porządku.
Wrócił więc do domu i bardzo się martwił, bo tak ogromnie chciał mieć za żone prawdziwą księżniczkę.
Pewnego wieczora była okropna pogoda: błyskało i grzmiało, a deszcz lał ja z cebra; było strasznie. Nagle zapukał ktoś do bramy miasta i stary król poszedł otworzyć.
Przed bramą stała księżniczka. Ale jakże wyglądała, co uczynił z niej deszcz i słota! Woda spływała z włosów i sukni, wlewała się strumykiem do trzewików i wylewała się piętami, ale dziewczyna powiedziała, że jest prawdziwą księżniczką.
" Zaraz się o tym przekonamy" - pomyślała stara królowa, ale nie powiedziała ani słowa, poszła do sypialni, zdjęła całą pościel, na spód łóżka położyła ziarenko grochu i ułożyła jeden na drugim dwadzieścia materaców na tym ziarnku grochu. , a potem jeszcze dwadzieścia puchowych pierzyn na tych materacach.
I na tym posłani miała spać księżniczka. Rano królowa zapytała ją, jak spędziła noc.
- O, bardzo źle - powiedziała księżniczka - całą noc oka nie mogłam zmrużyć! Nie wiadomo, co tam było w łóżku. Musiałam leżeć na czymś twardym, bo mam całe ciało brązowe i niebieskie od sińców. To straszne!
Wtedy już mieli pewność, że była to prawdziwa księżniczka, skoro przez dwadzieścia materaców i dwadzieścia puchowych pierzyn poczuła ziarnko grochu. Taką delikatną skórę mogła mieć tylko prawdziwa księżniczka. Książę wziął ją za żonę, bo teraz był pewien, że to prawdziwa księżniczka, a ziarnko grochu oddano do muzeum, gdzie dotąd można je oglądać, o ile go ktoś nie zabrał.
Widzicie, to była prawdziwa historia!

Hans Chrystian Andersen:))    

środa, 30 października 2013

Pięć ziarenek grochu


Było sobie pięć ziarenek grochu w jednym strączku; wszystkie były zielone i strączek był zielony, myślały więc, że cały świat jest zielony; było to całkiem zrozumiałe. Strączek rósł i ziarenka groszku rosły, mimo że coraz ciaśniej było im w ich mieszkaniu, jakoś sobie radziły i siedziały rzędem, jedno przy drugim. Słońce świeciło i ogrzewało strączek, deszcz go spłukiwał, było ciepło i dobrze, jasno w dzień i ciemno w nocy, tak jak powinno być; ziarnka groszku stawały się coraz większe i coraz więcej myślały, bo czymś trzeba się przecież zająć.
- Czyż zawsze mama tu tkwić - pytały - stwardniejemy od tego długiego siedzenia? Wydaje nam się, że tam na dworze coś się dzieje; mamy jakieś przeczucia!
Upłynęły tygodnie. Ziarnka grochu zrobiły się żółte i strączek także pożółkł.
- Cały świat żółknie - mówiły. I miały słusznoąć.
Nagle poczuły silny wstrząs: zerwano strączek, dostały się w ludzkie ręce, wraz z wieloma pełnymi strączkami znalazły się w kieszeni kurtki.
- Teraz już nam wkrótce otworzą - powiedziały i czekały na tą chwilę.
- Chciałbym teraz wiedzieć, który z nas zajdzie najdalej - powiedział najmniejszy groszek. - Zaraz się to okaże. 
- Niech się stanie, co się ma stać - oświadczył największy. Trach! Strączek pękł i wszystkie pięć groszków potoczyło się w jasnym blasku słońca. 
Leżały w dziecięcej dłoni, pewien chłopczyk trzymał je i mówił, że byłby to doskonałe naboje do jego procy; zaraz potem jeden z groszków dostał się do procy i został wystrzelony.
- Teraz lecę w daleki świat! Niech mnie schwyta, kto potrafi! - krzyknął groszek i poleciał.
- A ja lecę prosto do słońca - powiedziało drugie ziarenko groszku - słońce to wspaniały strąk, w sam raz odpowiedni dla mnie.
I poleciało.
- gdziekolwiek się dostaniemy, będziemy sobie spały - powiedziały następne dwa ziarenka - ale mimo to potoczymy się trochę. - I rzeczywiście potoczyły się na przód, po podłodze, wkrótce włożono je jednak do procy. - My zajdziemy najdalej! - krzyknęły.
- Niech się stanie, co się ma stać - powiedziało ostatnie ziarenko i wystrzeliło w powietrze; poleciało na starą deskę pod okno na poddaszu, wpadło w szpary wypchane mchem i miękką ziemią,, mech otulił je; leżało tam zapomniane, ale życie o nim nie zapomniało.
- Niech się stanie, co się ma stać - powiedziało.
W maleńkim pokoiku na tym poddaszu mieszkała biedna kobieta, która ciężko pracowała, chodziła po domach i czyściła piece, rąbała drzewo - miała dużo sił i była chętna do pracy, ale mimo to był wciąż biedna. W domu, w małej izdebce na poddaszu, zostawiła swoją jedyną niedorosłą córeczkę, delikatną i wątłą; dziewczynka przez cały rok leżała w łóżku i zdawało się, że nie może ani żyć, ani umrzeć.
- Pójdzie do swojej siostrzyczki mówiła kobieta. - Miałam dwoje dzieci, było mi ciężko pracować na dwoje, ale Bóg podzielił się ze mną i jedno zabrał do siebie, teraz chciałbym bardzo, aby drugie zostało; ale Bóg nie chce, aby dzieci były rozłączone, więc ta także odchodzi do siostrzyczki.
Ale chora dziewczynka nie odeszła.
Leżała cierpliwie i spokojnie przez cały dzień, gdy matka wychodziła, aby coś zrobić.
Była wiosna i kiedy matka wczesnym rankiem szła do pracy, a słońce tak pięknie świeciło prze okienko i promienie padały na podłogę pokoju, chora dziewczynka wpatrzyła się w najbliższą szybkę.
- Co to jest, to zielone, co wygląda zza szyby  i porusza się na wietrze?
Matka podeszła do okna i uchyliła je.
- Ach - powiedziała - ro mały groszek, który wypuścił zielone listki. W jaki sposób mogło się to ziarnko dostać do szpary? Masz teraz mały ogródek, na który możesz sobie patrzeć.
Przysunięto łóżko chorej bliżej okna, aby dziewczynka mogła patrzeć na kiełkujący groch, a matka poszła do roboty. 
- Mamo, wydaje mi się, że wyzdrowieję - powiedziała dziewczynka wieczorem. - Słońce grzało mnie dzisiaj tak mocno. Groszek przyjął się tak dobrze i ja na pewno także wyzdrowieję, wstanę i wyjdę na słońce.
- Wyjdziesz kochanie - powiedziała matka, chociaż nie wierzyła, że to się mogło stać; kijkiem podparła kiełkujący groch, który obudził tyle radosnych myśli w dziewczynce; nie chciała, aby go wiatr połamał. Koniec nitki przywiązała do parapetu okna i do górnej części ramy, aby pędy groszku miały się na czymś oprzeć i piąć, strzelając w górę; widać było, jak groszek rozwijał się z każdym dniem.
- Doprawdy, ma pączki! - powiedziała pewnego ranka kobieta i zaświtała jej nadzieja, że mała, chora dziewczynka wyzdrowieje; uprzytomniła sobie, że w ostatnich czasach mała ożywiła się, więcej mówiła, a w ciągu ostatnich dni sama siedziała na łóżku i błyszczącymi oczami patrzyła na maleńki ogródek, który składał się z jednego jedynego ziarenka grochu. W tydzień później chora dziewczynka po raz pierwszy wstała na godzinę z łóżka. Uszczęśliwiona siedziała w promieniach ciepłego słońca; okno było otwarte, a przed oknem rósł w pełnym rozkwicie czerwono-biały kwiatek groszku. Dziewczynka przechyliła główkę i pocałowała ostrożnie delikatna płatki. Dzień ten był prawdziwym świętem.
- Życie samo posadziło to ziarnko i pozwoliło rozkwitnąć roślince, aby dodać nadziei tobie, moje drogie dziecko i mnie - powiedziała uszczęśliwiona matka i uśmiechnęła się do kwiatka jak do dobrego anioła zesłanego przez Boga.
A co się stało z innymi ziarenkami?
To, które poleciało w daleki świat, wołając: "Niech mnie schwyta, kto potrafi", wpadło do rynny na dachu i dostało się do gołębnika, leżało tak jak Jonasz w brzuchu wieloryba.
Dwa leniwe ziarenka zostały zjedzone przez gołębia. Przynajmniej na coś się przydały.
Ale czwarte ziarenko, to, które chciało się dostać do słońca, wpadło do rynsztoka.
Leżało tam dnie i tygodnie w stojącej wodzie, i pęczniało.
- Utyłem porządnie - powiedział groszek. - Pękam! Dalej nie może zajść i nie zaszło chyba żadne ziarenko grochu. Jestem najniezwyklejsze ze wszystkich pięciu ziarenek w strączku. 
A rynsztok podzielił to zdanie. 
Przy oknie w pokoiku na poddaszu stała dziewczynka z błyszczącymi oczami, zdrowymi, rumianymi policzkami, patrzyła na kwiatek grochu dziękowała z nie życiu. 
- A ja jednak upieram się przy swoim zdaniu - powiedział rynsztok. 

Hans Christian Andersen:))

niedziela, 27 października 2013

Pewna wiadomość

- Straszna historia - powiedziała kwoka właśnie w tym końcu wsi, gdzie ta historia się nie wydarzyła. - Straszna historia w kurniku! Będę się bała spać sama w nocy. Jak to dobrze, że jest nas tyle na grzędzie. - I potem opowiedziała coś takiego, od czego innym kurom pierze stanęło dęba, a kogutowi odpadł grzebień. - To jest pewna wiadomość!
Ale zacznijmy od początku, a początku należy szukać w zupełnie innym końcu wsi, w kurniku. Słońce zaszło i kuru pofrunęły na swoje grzędy, jedna z nich, była to biało upierzona, krótkonoga kwoka, składała swoje codzienne, obowiązkowe jajko i była kwoką zasługującą na pod każdym względem na szacunek; kiedy usiadła na grzędzie, zaczęła się skubać dziobem i przy tym wypadło jej jedno małe piórko.
- Wypadło mi piórko - powiedziała. - Im się więcej skubię, tym jestem ładniejsza. - Powiedziała to tylko dla żartu, bo wśród kur była znaną śmieszką, mimo że, jak to już było powiedziane, zasługiwała na szacunek; potem zasnęła.
Dookoła było ciemno; kury siedziały obok siebie, a siedząc najbliżej kwoki nie spała; słyszał i nie słyszała, jak należy postępować w tym świecie, kiedy się chce mieć święty spokój.
Odezwała się jednak do sąsiadki:
- Czy słyszałaś, jak tu padały słowa? Nie chcę nikogo wymieniać, ale jest tu jedna kwoka, która oskubuje się, aby pięknie wyglądać; gdybym była kogutem, czułabym dla niej pogardę.
a nad kurami siedziała matka-sowa z sową-ojcem i swoimi dziećmi; rodzina ta miała dobry słuch i słyszała każde słowo, które mówiła ich sąsiadka-kwoka; sowy przewracały oczami, a matka-sowa powiedziała potrząsnąwszy skrzydłami:
- Nie, tylko posłuchajcie! ale pewnie już słyszeliście, jakie tam padły słowa. Ja słyszałam to na własne uszy, a trzeba dobrze słuchać, jeśli się ma uszy. Jest tam jedna kura, która do tego stopnia zapomniała, co przystoi kwoce, że siedzi i wyskubuje sobie wszystkie pióra i tak się prezentuję kogutowi. 
- Uważaj, dzieci słyszą - powiedział ojciec-sowa - to nie jest wiadomość dla dzieci.
- Opowiem to jednak sowie z przeciwka. To bardzo szanowana sowa i prowadzi się bez zarzutu - to mówiąc, matka odfrunęła.
- Uhu, uhuhu! - hukały obie tuż obok gołębnika należącego do sąsiada; wszystkie gołębie nasłuchiwały. - Czy słyszałyście? Czy słyszałyście? Uhuhu,uhuhu! Jest tam jedna kwoka, która wyskubała sobie wszystkie pióra, aby się podobać kogutowi, zamarznie na śmierć, jeżeli już nie zamarzła. Uhuhu.
- Gdzie, gdzie? - gruchały gołębie.
- W kurniku sąsiada! Jakbym na to sama patrzyła. Wprost nie wypada opowiadać takich rzeczy, ale to jest pewna wiadomość.
- Wierzymy, wierzymy każdziutkiemu słowu! - zagruchały gołębie i rozgłosiły w kurniku na swoim podwórku:
- Jednak kura (niektórzy mówią, że było ich dwie) wyskubała sobie wszystkie pióra, aby nie wyglądać jak inne i aby zwrócić na siebie uwagę koguta. To niebezpieczna gra. Można się przeziębić i umrzeć z febry, toteż obie umarły!
- Obudźcie się, obudź cie się! - zapiał kogut i pofrunął na grzędę, miał jeszcze zaspane oczy, ale mimo to zapiał. - Trzy kury umarł z nieszczęśliwej miłości do koguta; wyskubały sobie wszystkie pióra. To obrzydliwa historia, nie chcę zatrzymać jej dla siebie, opowiedzcie ją dalej!
- Puśćcie ją w świat! - zagwizdały nietoperze, kury zagdakały, a koguty zapiały:
- Puśćcie ją w świat, puśćcie ją w świat! - tak więc historia ta przechodziła z kurnika do kurnika, aż wróciła w końcu do tego samego miejsca, skąd wyszła. 
- Pięć kur - mówiono - wyskubało sobie pióra, aby pokazać, która z nich najbardziej schudła z nieszczęśliwej miłości do koguta, potem rzuciły się na siebie, pobiły do krwi i padły martwe ku pośmiewisku i hańbie całej swojej rodziny i ku wielkiej stracie właściciela.
A kura, której wypadło jedno piórko, nie poznała naturalnie swojej własnej historii, a ponieważ była kwoką godną szacunku, powiedziała:
- Pogardzam takimi kurami. Ale jest więcej kur podobnych! Czegoś takiego nie można przemyśleć. Postaram się, aby ta historia dostała sie do gazet, potem dowie się o niej cały kraj; kury te zasłużyły sobie na to i ich rodzina także.
I wiadomość ta dostała się do gazet i została wydrukowana; to jest pewna wiadomość, jedno piórko może się łatwo zmienić w pięć kur. 

Hans Christian Andersen:))    

środa, 23 października 2013

Pasterka i kominiarczyk


Czy widziałeś kiedyś taką prawdziwą, starą szafę, sczerniałą ze starości, ozdobioną rzeźbami i girlandami? Taka szafa stała właśnie w pewnym salonie, odziedziczona po prababce i była od góry do dołu rzeźbiona w róże i tulipany, miała mnóstwo najosobliwszych ozdób, a pośród nich małe jelenie głowy wysuwały w rogi. 
Pośrodku stał wyrzeźbiony w całej postaci człowiek, wyglądał zabawnie i szczerzył zęby, bo trudno to było nazwać śmiechem, miał koźle nogi, małe różki na czole i długą brodę.
Dzieci w pokoju nazywały go zawsze koźlonogim-nad-i-pod-głównodowodzącym-generał-sierżantem, gdyż była to nazwa trudna do wymówienia i nie każdy mógł się poszczycić podobnym tytułem, a wyrzeźbić takiego pana było zadaniem nie byle jakim. No, więc sobie stał. Z miejsca swego spoglądał bezustannie na stolik pod lustrem, gdyż tam sterczała mała, urocza pastereczka z porcelany; miała pozłacane trzewiki, sukienkę zgrabnie podpiętą czerwoną różą, do tego złoty kapelusik i kij pasterski - była prześliczna! Tuż obok niej stał mały kominiarz, czarny jak węgiel, zresztą także z porcelany; był tak samo czysty i wytworny jak każdy inny, wyobrażał tylko kominiarza; ten, kto go zrobił z porcelany, mógł równie dobrze zrobić z niego księcia, było mu wszystko jedno.
Stał zgrabnie ze swą drabiną, a twarz miał białą i różową jak dziewczynka, co było może niewłaściwe, gdyż twarz kominiarza powinna być choć trochę czarna.
Stał całkiem blisko pasterki: stali oboje, tam gdzie ich postawiono, a że ich tak właśnie postawiono obok siebie - zaręczyli się, bo byli dla siebie bardzo odpowiedni - oboje młodzi, oboje z jednakowej porcelany i on tak samo kruchy, jak ona. 
Tuż obok nich stała jeszcze jedna figurka, trzy razy większa do nich; był to stary Chińczyk, również z porcelany, który potrafił kiwać głową i utrzymywał, że jest dziadkiem małej pasterki, tylko że nie potrafił tego dowieść. Mówił, że ma nad nią władzę i dlatego kiwał w stronę koźlonogiego-nad-i-pod-głównodowodzącego-generał-sierżanta, który starał się o małą pasterkę.
- Będziesz miała męża - mówił stary Chińczyk. - Męża, który, jak mi się zdaje, zrobiony jest cały z mahoniu. On może z ciebie uczynić koźlonogą-nad-i-pod-głównodowodzącą-generał-sierżantową, do niego należy cała szafa pełna srebra, nie licząc tego, co jest ukryte w tajnych schowkach.
- Ja nie chcę iść do ciemnej szafy - mówiła mała pastereczka. - Słyszałam, że on tam ma jedenaście porcelanowych żon.
- Więc ty możesz być dwunastą - zdecydował Chińczyk. - Tej nocy, gdy stara szafa zatrzeszczy, odbędzie się wasze wesele. Jest to tak pewne, jak to, że jestem Chińczykiem.
To mówiąc kiwnął głową i zasnął.
Ale mała pasterka płakała i patrzyła na swojego ukochanego, porcelanowego kominiarczyka. 
- Chcę cię o coś poprosić - powiedziała. - Chodź ze mną w szeroki świat, bo tutaj nie możemy zostać.
- Zrobię wszystko, co zechcesz - odrzekł kominiarczyk. - Idziemy natychmiast. Zdaje mi się, że mój zawód zapewni nam utrzymanie. 
- Gdyby się nam tylko udało szczęśliwie zejść ze stołu - mówiła. - Nie będę szczęsliwa, dopóki nie wyruszę w szeroki świat.
Kominiarczyk pociesza ją i pokazywał, jak ma stawiać małe nóżki na wyrzeźbionych rogach i pozłacanych girlandach, zdobiących nogę stołu; wziął także swą drabinę do pomocy i tak udało im się zejść na podłogę; ale kiedy zwrócili wzrok na starą szafę, ujrzeli tam wielkie poruszenie, wszystkie wyrzeźbione jelenie wysuwały głowy, podnosiły rogi i wykręcały szyje, koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant skakał do góry i wołał do starego Chińczyka:
- Uciekają! Uciekają!
Przestraszyli się więc trochę i schowali czym prędzej w szufladzie komody. 
Leżały w niej trzy czy cztery niepełne talie kart i mały talerzyk marionetek, sklecony, jak się dało. 
Grano w nim właśnie komedię i wszystkie damy, karo czy kier, trefl czy pik, siedziały w pierwszym rzędzie i wachlowały się tulipanami, a za nimi stali waleci i pokazywali głowy od góry i od dołu tak, jak to bywa w kartach.  
Treścią sztuki były losy dwojga kochanków, którzy nie mogli się połączyć i mała pasterka płakała, gdyż były to jakby jej własne dzieje.
- Nie wytrzymam - mówiła. - Muszę się wydostać z szuflady. - Ale gdy stanęli na podłodze i spojrzeli na stół, zobaczyli, że stary Chińczyk obudził się i trząsł się całym ciałem, choć od dołu był przecież nieruchomą kłodą. 
- Stary Chińczyk nas goni! - krzyknęła pastereczka i padła na swe porcelanowe kolana, tak była zmartwiona.
- Mam myśl - rzekł kominiarz. - Ukryjmy się w wielkiej wazie, która stoi w rogu. Tam położymy się na różach i lawendzie, i sypniemy mu soli w oczy, jak się tylko zbliżymy.
- To nie pomoże - powiedziała. - Zresztą wiem, że wielka waza i Chińczyk byli kiedyś zaręczeni, a taki stosunek pozostawia zawsze pełną złożoność; nie, nie pozostaje nam nic innego, tylko wyruszyć w daleki świat.
- Czy masz rzeczywiście odwagę iść ze mną w daleki świat? - zapytał kominiarz. - Czy pomyślałaś o tym, jaki ten świat jest wielki i że nigdy nie będziemy mogli tutaj powrócić?
- Pomyślałam - odrzekła.
Więc kominiarz spojrzał na nią wymownie, a potem powiedział:
- Droga moja prowadzi przez komin, czy naprawdę masz odwagę przeleźć ze mną przez piec, przez żelazne ruszty i rury? Dopiero wtedy przedostaniemy się do komina, a tam ja potrafię się ruszać. Wejdziemy tak wysoko, że nie będą mogli się do nas dostać, a w górze znajdziemy otwór, który nas wprowadzi w daleki świat.
I poprowadził ją do drzwiczek od pieca.
- Jak tam czarno! - powiedziała, ale poszła za nim, zarówno przez ruszt, jak i przez rury, gdzie było ciemno jak w nocy.
- Teraz jesteśmy w kominie! - powiedział! - Patrz! Patrz! Tam w górze świeci najpiękniejsza gwiazda.
Była to prawdziwa gwiazda na niebie, która świeciła nad nimi, jak gdyby chciała im wskazywać drogę.
Wspinali się więc w górę; była to okropna droga, pod górę, wciąż pod górę, ale on podtrzymywał ją i pomagał, i pokazywał jej najwygodniejsze miejsca, gdzie mogła stawiać swe małe, porcelanowe nóżki i tak dostali się wreszcie na brzeg komina, gdzie usiedli, bo byli bardzo zmęczeni, a co prawda mieli być czego zmęczeni.
Niebo ze wszystkimi gwiazdami było wysoko nad nimi; a wszystkie dachy miasta nisko pod nimi; mogli spoglądać daleko wokoło siebie, daleko przed siebie w szeroki świat. 
Biedna pasterka nie wyobrażała sobie tego nigdy; oparła głowę o swego kominiarza i płakała tak, że złoto na jej pasku poodpadało.   
- To za wiele dla mnie! - mówiła. - Tego nie zniosę. Świat jest za duży. Chciałabym wrócić na stolik pod lustro. Nie będę nigdy szczęśliwa, dopóki tam nie wrócę. Poszłam za tobą w szeroki świat, więc możesz mnie teraz poprowadzić z powrotem, jeśli choć trochę mnie kochasz. 
Kominiarz na próżno próbował pomówić z nią rozsądnie, mówiła o starym Chińczyku i o koźlonogim-nad-i-pod-głównodowodzącym-generał-sierżancie, szlochała tak strasznie i całowała swego kominiarczyka tak, że musiał jej ulec, choć było to czystym szaleństwem.
Więc poszli z największymi trudnościami z powrotem przez komin i leźli przez wszystkie rury i ruszty, gdzie wcale nie było rozkosznie, aż znaleźli się w ciemny piecu; teraz nasłuchiwali w drzwiczkach, co się dzieje w pokoju. Ale w pokoju było zupełnie cicho; wyjrzeli...
Ach, stary Chińczyk leżał na podłodze. Spadł ze stołu, kiedy chciał ich gonić i stłukł się na trzy części; całe plecy rozpadły się, a głowa potoczyła się w kąt; koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant stał tam, gdzie zwykle i rozmyślał.
- To strasznie! - powiedziała pastereczka. - Dziadunio rozbił się na kawałki z naszej winy. Nie przeżyję tego! - I załamała swe maleńkie rączki.
- Może go będzie skleić - powiedział kominiarz. - Można go będzie doskonale skleić. Nie rozpaczaj tak, jak mu skleją grzbiet i przylepią głowę, będzie znów jak nowy i jeszcze powie nam niejedno przykre słowo.
- Naprawdę? - zapytała.
A potem wdrapali się z powrotem na stół, gdzie poprzedni stali.
- Dalekośmy zaszli - rzekł kominiarz. - Mogliśmy sobie zaoszczędzić tych wszystkich trudów.
- Gdybyśmy tylko skleili już starego dziadunia. Czy to będzie bardzo drogo kosztowało?
Dziadunia sklejono, rodzina kazała mu ulepić plecy, w szyję wprawiono nowy kołek; był jak nowy, tylko głową kiwać już nie potrafił.
- Pan bardzo zhardział od czasu, kiedy się pan zrobił na kawałki - powiedział koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant - nie wydaje mi się, żeby bo był powód dumy. 
Czy dostanę ją za żonę, cz też nie dostanę?
Kominiarz  i pasterka spoglądali tak wzruszającego na starego Chińczyka, tak się bali, że kiwnie głową, ale nie mógł kiwnąć, a było mu nieprzyjemni opowiadać obecnemu, że ma wstawiony kołek w karku; porcelanowi kochankowie połączyli się i błogosławili kołek dziadunia, a kochali się dotąd, dopóki się sami nie potłukli na kawałki.

Hans Christian Andersen:))   

wtorek, 15 października 2013

Dzielny ołowiany żołnierzyk


Było sobie pewnego razu dwudziestu pięciu ołowianych żołnierzy; wszyscy byli braćmi, bo wszyscy powstali z jednej starej łyżki. Broń trzymali na ramieniu, a głowy sztywno; mundury mieli wspaniałe, czerwone i niebieskie. "Ołowiane żołnierzyki" - to były pierwsze słowa, które doszły do ich uszu, gdy otworzyła się pokrywka pudełka, w którym leżały. Tak zawołał pewien mały chłopczyk, klaszczący przy tym w ręce; dostał on żołnierzy w dniu swych urodzin i właśnie ustawił ich na stole. Żołnierze byli zupełnie podobni do siebie i tylko jeden jedyny był trochę inny: maił tylko jedną nogę, gdyż ulano go na ostatku i nie starczyło już ołowiu. Pomimo to stał tak samo pewnie na jednej nodze, jak inni na dwóch i właśnie ten żołnierz bez nogi wyróżniał się najbardziej.
Na stole, gdzie ustawiono żołnierzy, stało dużo innych zabawek, ale najbardziej rzucał się w oczy śliczny, papierowy zamek; przez maleńkie okienko można było zajrzeć do środka. Przed zamkiem stały małe drzewa, naokoło małego lusterka, które miało naśladować jezioro; łabędzi z wosku pływały po tym jeziorze i odbijały się w jego tafli. Wszystko to było prześliczne; ale najpiękniejsza była maleńka panienka, stojąca pośrodku otwartej bramy zamkowej. Była tak samo wycięta z papieru, ale miała suknie z białego tiulu, a niebieska wstążeczka, spięta na ramieniu, tworzyła szal, ozdobiony złotymi cekinami, Tak dużymi jak cała jej twarzyczka.
Panienka miała obie dłonie wyciągnięte przed siebie, gdyż była tancerką; jedną nóżkę podniosła wysoko w górę; żołnierz nie mógł jej wcale dojrzeć i myślał, że podobnie jak on, miała tylko jedną nogę. 
"To byłaby żona w sam raz dla mnie - pomyślał żołnierz. - Ale jest tak wytworna, mieszka w zamku, a ja posiadam tylko pudełko i to wspólnie z dwudziestu pięcioma towarzyszami; nie jest to miejsce dla niej! Muszę się jednak z nią zaznajomić!" Potem położył się za tabakierą stojącą na stole; stamtąd mógł dobrze obejrzeć uroczą, maleńką damę, która wciąż, nie tracąc równowagi, stała, na jednej nóżce.
Kiedy nadszedł wieczór, żołnierze wrócili do pudełka, a wszyscy ludzie w domu poszli spać. Teraz zabawki zaczęły się bawić w najrozmaitsze zabawy; w "gości', w "wojnę", w "bal", żołnierze brzęczeli w pudełku, bo chcieli się też zabawić, ale nie mogli podnieść pokrywki. Dziadek do orzechów zaczął fikać koziołki, rysik bawił się z tabliczką; był taki hałas, że kanarek obudził się i zaczął mówić - i to wierszem. 
Jedynie ołowiany żołnierzyk i mała tancerka nie poruszyli się ze swoich miejsc - ona stała na palcach jednej nóżki, z rękami wyciągniętymi przed siebie; on stał na jednej nodze i ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. 
Dwunasta godzina wybiła na zegarze i - trach! Odskoczyła pokrywka tabakierki, ale w środku nie było tabaki, tyko maleńki, czarny diabełek; była to prawdziwie czarodziejska sztuka.
- Żołnierzu! - powiedział diabełek. - Czy nie chciałbyś lepiej zachować oczu dla siebie?
Ale żołnierzu, udawał, że nie słyszy.
- Porachujemy się jutro - powiedział diabełek. 
Nazajutrz rano, kiedy dzieci wstały, postawiono żołnierza na oknie i nie wiadomo, czy diabełek to sprawił, czy przeciąg, dość że nagle okno otworzyło się i żołnierz spadł głową w dół z trzeciego piętra. Była to straszliwa jazda! Żołnierz podniósł w górę nogę i stanął na czapce, a bagnet jego utkwił pomiędzy brukowymi kamieniami. 
Służąca i chłopczyk zaraz zeszli, by go odszukać, ale mimo że ledwie na niego nie nadepnęli, nie mogli go dojrzeć. Gdyby żołnierz zawołał: "Tu jestem!", znaleźliby go z pewnością, ale nie uważał za stosowne krzyczeć - był przecież w mundurze. 
Zaczął padać deszcz, krople były coraz gęstsze, prawdziwa ulewa! Kiedy przestało padać, przyszło dwóch uliczników.
- Patrz no - powiedział jeden - tam leży ołowiany żołnierzyk! Niech się przejedzie łódką.

  
Zrobili więc z gazety łódkę, posadzili w niej żołnierza i puścili z biegiem rynsztoka; obaj chłopcy lecieli obok i klaskali w ręce. Na Boga, jakie wielkie fale były w rynsztoku! Papierowa łódka kołysała się w górę i w dół, to znowu obracał w kółko, tak że w żołnierzyku zamierało serce, ale nie pokazał tego po sobie, pozostał niewzruszony, patrzył prosto przed siebie i broń trzymał na ramieniu. 
Nagle łódka wpłynęła pod długą kładkę i zrobiło się ciemno jak w pudełku.
"Dokąd płynę? - myślał żołnierz. - Tak, na pewno to przez tego diabełka! Ach, gdyby tu przy mnie w łodzi była ta panienka z zamku, nic bym sobie nie robił z ciemności, nawet dwa razy większych".
Nagle zjawił się olbrzymi szczur wodny, który mieszkał pod kładką rynsztoka.
- Czy masz paszport? - spytał szczur. - Pokaż mi zaraz twój paszport.
Ale żołnierz milczał i tylko mocniej trzymał broń. Łódź pomknęła prędzej, a szczur za nią. Uh! jakże zgrzytał zębami i jak głośno wołał do płynących słomek i drewienek.
- Trzymać go! Trzymać! Nie zapłacił cła! Nie pokazał swego paszportu!
Ale prąd był coraz silniejszy; żołnierz, tam gdzie się skończyła kładka, widział już światło dnia; jednocześnie słyszał jakiś złowrogi szum, który mógł przerazić najodważniejszego człowieka. Tam gdzie kończyła się deska, spływała z szumem woda do kanału, co było dla żołnierzyka tak niebezpieczne, jak dla nas spłynięcie w łodzi do olbrzymiego wodospadu.
Zbliżył się teraz tak bardzo, że nie mógł już się zatrzymać. Łódka rwała naprzód, a żołnierzyk trzymał się sztywno. Nikt nie mógł powiedzieć, że miał strach w oczach. Łódka przechylała się na bok i nabierała po brzegi wody, tak że musiała zatonąć; żołnierz stał po szyję w wodzie, a łódka zgłębiała się coraz więcej i więcej; coraz bardziej rozmiękał papier; woda zaczęła już zalewać głowę żołnierzykowi i wtedy pomyślał sobie o małej, ślicznej tancerce, której nie miał już nigdy zobaczyć, a w uszach zabrzmiały mu słowa: 

Naprzód, naprzód, w bój, żołnierzu!
Naprzód, naprzód, w bój!

Papier rozpadł się, a żołnierz pogrążył się w wodzie, ale w tej samej chwili połknęła go wielka ryba.
Jakże ciemno było w jej wnętrzu! Jeszcze straszniej niż pod kładką rynsztoka! I tak ciasno! Ale żołnierz był niewzruszony - leżał trzymając broń na ramieniu.
Rybka pływała i robiła najdziwniejsze podskoki; wreszcie uspokoiła się. Żołnierzowi wydawało się, że oświetliła go jakaś nagła błyskawica. Stało się zupełnie jasno i ktoś krzyknął głośno:
- Ołowiany żołnierzyk!
Rybę schwytano, sprzedano na targu, wzięto ją do kuchni, gdzie kucharka przekrajała ją dużym nożem. Schwyciła żołnierza w dwa palce i zaniosła do pokoju, gdzie wszyscy chcieli obejrzeć tę dziwną istotę podróżującą w brzuchu ryby; ale żołnierz nie był z tego dumny. 
Postawiono go na stole i okazało się, że - jakże dziwne rzeczy zdarzają się na świecie - żołnierz znajdował się w tym samym pokoju, w którym był niegdyś; widział te same dzieci i te same zabawki stojące na stole; prześliczny zamek z maleńką, uroczą tancerką. Stała wciąż jeszcze na jednej nóżce, a drugą wznosiła wysoko w górę; i ona również nie zmieniła się. To właśnie wzruszyło żołnierzyka; o mało co nie rozpłakał się ołowianymi łzami, ale to nie wypadało. Patrzył tylko na nią i ona patrzyła na niego; ale nie mówili nic do siebie. 
Wówczas jeden z chłopców schwycił żołnierzyka i nie mówiąc, dlaczego właściwie to robi, rzucił go wprost do pieca, była to na pewno wina diabełka z tabakierki.
Żołnierz stał w jasnym blasku płomienia i było mu niesłychanie gorąco, ale nie wiedział, czy pali go zwykły ogień miłości. Stracił swe kolory, ale czy stało się to w czasie wędrówki, czy też z powodu zmartwienia - tego nikt nie mógł powiedzieć.
Patrzył na maleńką panienkę i ona patrzyła na niego; czuł, że topnieje; lecz wciąż jeszcze stał dzielnie, trzymając broń na ramieniu.
Nagle ktoś otworzył drzwi, wiatr porwał mała tancerkę i pofrunęła jak sylfid wprost do pieca, do ołowianego żołnierzyka, błysnęła płomieniem i już było po niej. A żołnierz roztopił się na bezkształtną masę i kiedy nazajutrz służąca wygarniała popiół, znalazła go w postaci maleńkiego serduszka, z tancerki zaś pozostały jedynie cekinki, a i te poczerniały na węgielki.  

Hans Christian Andersen:))