Dwadzieścia
wiorst od Witebska żył bogaty, owdowiały kupiec Ławrientij. Córkę miał jedną,
prawdziwe oczko w głowie - piękną i pracowita Lubę, która we wszystkim mu
pomagała i zawsze potrafiła radą albo pocieszeniem ojcu służyć.
Ale stało
się tak, że kupcowi sąsiadka w głowie zawróciła. Jelizowieta Nikołajewna lat
miała może ciut więcej, niż się do tego przyznawała, córeczkę młodą i leniwa na
wydaniu, ale sama jeszcze przy piękności minionych lat pozostając, okręciła
sobie kupca wokół małego palca.
Słowem: na
pierwszą niedzielę po żniwach były swaty, na jesienne zbiory jabłek zrękowiny,
a na
październikowe przymrozki już majstrowie murarscy już bielili w domu kupca
komnaty na przywitanie nowej małżonki i jej córeczki.
Szybko pożałował
kupiec swojej decyzji. Nowa zona okazała się kłótliwą babą, która tylko
rozkazywała i dodawała przy tym:
- I żebym
nie musiała dwa razy powtarzać!
A jej córka
Paraszka lekceważyła i jego, i Lubię w ogóle cały świat miałam za nic.
Szybko stało
się tak, że w domu kupca rządziła Jelizawieta Mikołajewna, kupiec był tylko od
pakowania i zgadzania się ze wszystkim, Luba była od ciężkiej roboty, a Praszka
od grymasów przed lustrem. Dom kupca Ławrientija zmienił się w piekło.
Jelizawieta
nienawidziła córki kupca i wciąż rozmyślała, jak by się jej z domu pozbyć.
Nareszcie wymyśliła.
- Trzeba
męża poszukać dla Luby, ona starsza od Parasz, więc pierwsza za mąż iść
powinna.
I żebym nie
musiała dwa razy powtarzać! - rozkazała mężowi Jelizawieta Nikołajewna.
Kupiec
Ławrientij tylko skulił się nad miską kaszy i odpowiedział:
- Tak, żono
kochana, ale jak ja mam go znaleźć?
- O to już
ja się zatroszczę - odrzekła zona
i nazajutrz
powiedziała do Luby:
- Pakuj
suknie, pakuj buty, jedziemy cię z mąż wydać. I żebym nie musiała dwa razy
powtarzać!
- Jak?
Gdzie? Za kogo? Jaki posag mam szykować? - zaniepokoił się Ławrientij.
- Posagu nie
trzeba, ja takiego męża dla Luby znalazłam, że tylko proszę siadać. Bogatszy
niż książęta, mocniejszy niż słowa przysięgi. No, żegnaj się, mężu, z córką, bo
czasu nie ma! - zarządziła Jelizawieta.
Luba
chwyciła swoje rzeczy, związała je w węzełek. Ucałowali się z ojcem trzy razy,,
na koźle wielkich sań, wzięła bat do ręki i wrzasnęła:
- Wio! I
żebym nie musiała dwa razy powtarzać!
Sanie pomknęły
po trzeszczącym śniegu. Trójka koni szła jak strzała, uwożąc ku mroźnemu lasowi
przestraszoną Lubę i nadętą Jelizawietę Nikołajewną.
- Teraz,
moja droga, pójdziesz ścieżką do polany i tam zaczekasz na swego oblubieńca. On
jest piękny i potężny, cały świat w garści trzyma - rozkazała
Jelizawieta.
I gdy tylko
Luba wysiadła, baba wzięła konie i popędziła do domu.
Poszła Luba
ścieżką ku polanie. A ziąb panował w lesie porządny. Nagle patrzy Luba stoi
piec chlebowy, cały z lodu zbudowany. A w tym piecu piecze się pyszny kołacz
rumiany
i pachnący.
- Kto mnie z
pieca wymnie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj mnie rękawicą, weź mnie
w ręce białe niczym nie okryte - zamruczał kołacz.
Luba
ściągnęła rękawice i zamarzniętymi na sople dłońmi wyjęła kołacz.
Poszła
dalej, a tu na dzikiej jabłoni pokrytej lodowymi igiełkami wiszą dwa rumiane
jabłuszka.
- Gady nas
złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę. - zaśmiały się jabłuszka.
Luba
ściągnęła z głowy sobolową czapkę i o mało co nie umarła z zimna, które
smagnęło ją po odkrytej głowie. Nastawiła czapkę i jabłuszka wskoczyły do
środka
I właśnie
wtedy usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno
ci, córuchno? - spytał Mróz głosem ostrym i donośnym, jakby tysiąc igieł
wysypało się na srebrną tacę.
- Nie,
Mrozie Mrozowiczu, jakoś daję radę - odrzekła Luba, szczękając zębami.
Mróz zszedł
na środkowe gałęzie sosen i zimno na zrobiło się takie, że igły na gałęziach
stały, że igły na gałęziach stały się przezroczyste.
- Nie zimno
ci, ślicznotko? - znów spytał Mróz.
- Całkiem tu
ciepło - odparła Luba.
Wtedy Mróz
Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że para dobywająca się z
ust zamarzła w powietrzu w kształci wyrazów, które zostały wypowiedziane.
- Nadal ci
ciepło? - spytał władca zimy.
Luba nie
mogła już mówić, więc tylko pokiwała głową. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem
z zamarzniętej mgły i oboje znaleźli się w pięknym pałacu. Tu było ciepło, a na
podłodze komnat zieleniła się trawa i kwitły pierwsze wiosenne krokusy.
- Już się
zielone na świat garnie, ale jeszcze nie czas. Jeszcze wcześnie, więc pozwalam
im rosnąć i kwitnąć w moim domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- Musisz
mieć bardzo dobre serce, skoro choć twe zimowe królestwo niszczy zieleń na
ziemi, jednak dajesz trawie i kwiatom przeżyć w twoim pałacu - odpowiedziała
Luba.
- Nie masz
czasem czegoś do jedzenie? - spytał od niechcenia Mróz Mrozowicz.
Luba podała
mu jabłuszka i rumiany kołacz, siedli razem przy stole i zjedli wszystko ze
smakiem. mróz pogładził Lube po policzku i uśmiechnął się do niej.
Trzy dni
luba mieszkała u Mroza Mrozowicza. Sprzątała, doglądała kwiatów, piekła smaczne
kołacze. Mróz Mrozowicz palił fajkę, a zamiast dymu wypuszczał z niej śniegowe
gwiazdki. Pytał przy tym Lubę, które z nich są najpiękniejsze i najbardziej
spodobają się dzieciom na ziemi. Luba pokazywała mrozowi najpiękniejsze
gwiazdki, a Mróz zaraz zsyłał je na ziemię, by cieszyły dzieciaki, kiedy złapią
je w swoje grube rękawice.
Po trzech dniach podziękował Mróz Lubie
za służbę.
- Dobrze mi
służyłaś, uśmiechu nie szczędziłaś. Odpłacę ci za pomoc, byś posag nie lada
jaki miała - powiedział Mróz Mrozowicz.
I oto przed
Lubą stanęły srebrzyste sanie zaprzężone w dwanaście reniferów, a z tyłu w saniach
kufer był wielki, cały złotem wypełniony.
- Żegnaj,
Lubo! Niech ci się w życiu szczęści! - zawołał Mróz Mrozowicza, a sanie
powiozły dziewczynę do ojca.
Kupiec
Ławrientij nawet na złoto nie spojrzał, tylko córkę ukochaną przytulił i po
włosach całował. Za to Jelizawieta Nikołajewna mało nie umarła z wściekłości.
- Toś ty
taka? Zamiast od męża odejść, ty skarby do domu zwozisz? Gadaj, skąd je masz, i
żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - ryknęła na Lubę.
- Mróz mi
dał za trzydniową służbę, bom się na żonę nie udała - odpowiedziała Luba.
- Parasza! -
wrzasnęła tak, że aż odłamały się sople z okapu dachu.
Parasza
oczywiście wylegiwała się w łóżku i dłubała w nosie, chociaż było już południe.
- Jutro do
Mroza pojedziesz. Skarbów dwa razy więcej nawieź - krzyknęła Jelizawieta
Nikołajewna, którą na widok skarbów skarbów aż w brzuchu ściskało.
- Nie chce
mi się, matko. Nie może ten głupiec sam tu skarbów przywlec? Toć zimno na
dworze - marudziła Pasza.
- Wstawaj,
kocmołuchu! - darła się Jelizawieta.
Parobkowie z
sąsiedzkich gospodarstw aż się za brzuchy ze śmiechu trzymali, gdy baba
wywlokła swą leniwą córkę na śnieg w samej koszuli i kazała dygnięcia ćwiczyć.
a gdy Paraszy dygnięcia nie wychodziły, Jelizawita Nikołajewna chwytała ją za
kark i zanurzała nosem w skrzyni ze skarbami.
- Powąchaj
ot, powąchaj! Może się czegoś nauczysz, jak ci złoto zapachnie! I żebym nie
musiała dwa razy powtarzać! - darła się baba, a dzieciaki, którym znudziło się
już łapanie śniegowych gwiazdek, turlały się ze śmiechu na widok tych nauk.
Nazajutrz
rano Jelizawieta Nikołajewna wystroiła Paraszę, kazała uszykować sanie i
osobiście zawiozła córkę do lasu.
- Pamiętaj,
skarbów przywieź dwie skrzynie! - Powiedziała na do widzenia i wróciła do wsi.
Parasza
została sama. Rozzłoszczona mrozem i wiatrem powlokła się ścieżką ku polanie.
Po drodze dostrzegła piec chlebowy, a w nim kołacz rumiany i pachnący.
- Kto mnie z
pieca wyjmie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj nie rękawicą, weź mnie
w ręce białe, niczym nieokryte - zamruczał kołacz.
- Chybaś
zdurniał, zakalcu - warknęła Parasza.
Poszła
dalej, a tu na dzikiej, zmarzniętej jabłoni wiszą dwa jabłuszka.
- Gdy nas
złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę - zaśmiały się jabłuszka.
- Jeszcze
czego, spadajcie sobie w śnieg - parsknęła parasza, nieźle już zmarznięta.
Wtem
usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno
ci, córuchno? - spytał Mróz.
- A niech
cię! - odparła Parasza.
Wtedy mróz
Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że korzenie drzew zaczęły
dygotać.
- Nadal ci
zimno? - spytał pan i władca zimy.
Parasza
zapłakała z zimna. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem z zamarzniętej mgły i
oboje znaleźli się w pałacu, na podłodze z trawy i krokusów.
- Już się
zielone na świat garnie, ale jeszcze wcześnie, więc pozwalam im rosnąć u siebie
w domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- A kogo to
obchodzi? - odpowiedziała opryskliwie Parasza.
- Nie masz
czasem czegoś do jedzenia? - spytał Mróz Mrozowicz.
Parasza
pokręciła głową.
- To twój
dom, ty jedzenie szykuj - odparła.
Mróz
Mrozowicz tylko pokiwał głową. Dał jej do ręki brylant tak ogromny, jak dzbanek
na mleko, i powiedział smutnym głosem:
- Służby
twojej nie, już mi wszystko pokazałaś dziewczyno. Idź do domu.
Parasza
wybiegła uszczęśliwiona, bo wiedziała, że za ten jeden klejnot będzie mogła
dostać nie dwie, ale dwadzieścia skrzyń ze złotem. Pędem dopadła domu.
- Matko!
Dostałam skarb! Dostałam prawdziwy skarb! - krzyczała od progu.
Zerwała się
od stołu Jelizawieta Nikołajewna, patrzy; córka w rękach brylant niesie,
większy niż wszystkie brylanty świata. Patrzy: w ciepłej izbie brylant ów w
wodę się przemienia i jak zwykła bryła lodu się topi, kapiąc na podłogę.
Tego było
Jelizawiecie za wiele. Kazała konie zaprzęgać, chwyciła córkę i pognała do
lasu. Pobiegła na polanę.
- Mrozie,
nie godzi się tak! Dawaj swoje największe skarby! Zrób tak, by się te brylanty
w dłoniach Paraszy ani moich nie roztopiły. I żebym nie musiała dwa razy
powtarzać! - krzyknęła Jelizawieta Nikołajewna.
- Dobrze -
powiedział cicho mróz.
I nagle w
dłoniach Jelizawiety pojawił się lodowy brylant wielki jak arbuz. A w rękach Paraszy
usadowił się lodowy brylant wielkość końskiego łba. A one same poczuły,
że stają się takie zimne jak owe bryły lodu. i tak już zostało. Mróz popatrzył
na dwie zamarznięte baby i poszedł w las. A on stały tak na leśnej polanie i
straszyły aż do wiosny. Bo potem ziemi rozmarzła i można je było pochować.
A kupiec
Ławrientij i jego córka Luba żyli razem długo i szczęśliwie. Gdy Luba
wyszła za mąż, powiła trójkę rumianych dzieciaków, które uwielbiały w zimę
łapać śniegowe gwiazdki. I, uwierzcie, nigdy nie było wśród nich dwóch takich
samych. Zupełnie jakby Mróz Mrozowicz bardzo się starał, żeby dzieci rozbawić.
Ale to chyba bajka?
Bajka
rosyjska:))