Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

niedziela, 7 października 2012

Mróz Mrozowicz


Dwadzieścia wiorst od Witebska żył bogaty, owdowiały kupiec Ławrientij. Córkę miał jedną, prawdziwe oczko w głowie - piękną i pracowita Lubę, która we wszystkim mu pomagała i zawsze potrafiła radą albo pocieszeniem ojcu służyć.
Ale stało się tak, że kupcowi sąsiadka w głowie zawróciła. Jelizowieta Nikołajewna lat miała może ciut więcej, niż się do tego przyznawała, córeczkę młodą i leniwa na wydaniu, ale sama jeszcze przy piękności minionych lat pozostając, okręciła sobie kupca wokół małego palca.
Słowem: na pierwszą niedzielę po żniwach były swaty, na jesienne zbiory jabłek zrękowiny,
a na październikowe przymrozki już majstrowie murarscy już bielili w domu kupca komnaty na przywitanie nowej małżonki i jej córeczki.
Szybko pożałował kupiec swojej decyzji. Nowa zona okazała się kłótliwą babą, która tylko rozkazywała i dodawała przy tym:
- I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! 
A jej córka Paraszka lekceważyła i jego, i Lubię w ogóle cały świat miałam za nic. 
Szybko stało się tak, że w domu kupca rządziła Jelizawieta Mikołajewna, kupiec był tylko od pakowania i zgadzania się ze wszystkim, Luba była od ciężkiej roboty, a Praszka od grymasów przed lustrem. Dom kupca Ławrientija zmienił się w piekło.
Jelizawieta nienawidziła córki kupca i wciąż rozmyślała, jak by się jej z domu pozbyć. Nareszcie wymyśliła.
- Trzeba męża poszukać dla Luby, ona starsza od Parasz, więc pierwsza za mąż iść powinna.
I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - rozkazała mężowi Jelizawieta Nikołajewna.
Kupiec Ławrientij tylko skulił się nad miską kaszy i odpowiedział:
- Tak, żono kochana, ale jak ja mam go znaleźć?
- O to już ja się zatroszczę - odrzekła zona
i nazajutrz powiedziała do Luby:
- Pakuj suknie, pakuj buty, jedziemy cię z mąż wydać. I żebym nie musiała dwa razy powtarzać!
- Jak? Gdzie? Za kogo? Jaki posag mam szykować? - zaniepokoił się Ławrientij.
- Posagu nie trzeba, ja takiego męża dla Luby znalazłam, że tylko proszę siadać. Bogatszy niż książęta, mocniejszy niż słowa przysięgi. No, żegnaj się, mężu, z córką, bo czasu nie ma! - zarządziła Jelizawieta.
Luba chwyciła swoje rzeczy, związała je w węzełek. Ucałowali się z ojcem trzy razy,, na koźle wielkich sań, wzięła bat do ręki i wrzasnęła:
- Wio! I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! 

Sanie pomknęły po trzeszczącym śniegu. Trójka koni szła jak strzała, uwożąc ku mroźnemu lasowi przestraszoną Lubę i nadętą Jelizawietę Nikołajewną.
- Teraz, moja droga, pójdziesz ścieżką do polany i tam zaczekasz na swego oblubieńca. On jest piękny i potężny, cały świat w garści trzyma - rozkazała Jelizawieta. 
I gdy tylko Luba wysiadła, baba wzięła konie i popędziła do domu.
Poszła Luba ścieżką ku polanie. A ziąb panował w lesie porządny. Nagle patrzy Luba stoi piec chlebowy, cały z lodu zbudowany. A w tym piecu piecze się pyszny kołacz rumiany
i pachnący.
- Kto mnie z pieca wymnie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj mnie rękawicą, weź mnie w ręce białe niczym nie okryte - zamruczał kołacz. 
Luba ściągnęła rękawice i zamarzniętymi na sople dłońmi wyjęła kołacz.
Poszła dalej, a tu na dzikiej jabłoni pokrytej lodowymi igiełkami wiszą dwa rumiane jabłuszka.
- Gady nas złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę. - zaśmiały się jabłuszka.
Luba ściągnęła z głowy sobolową czapkę i o mało co nie umarła z zimna, które smagnęło ją po odkrytej głowie. Nastawiła czapkę i jabłuszka wskoczyły do środka
I właśnie wtedy usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno ci, córuchno? - spytał Mróz głosem ostrym i donośnym, jakby tysiąc igieł wysypało się na srebrną tacę.
- Nie, Mrozie Mrozowiczu, jakoś daję radę - odrzekła Luba, szczękając zębami.
Mróz zszedł na środkowe gałęzie sosen i zimno na zrobiło się takie, że igły na gałęziach stały, że igły na gałęziach stały się przezroczyste.
- Nie zimno ci, ślicznotko? - znów spytał Mróz.
- Całkiem tu ciepło - odparła Luba.
Wtedy Mróz Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że para dobywająca się z ust zamarzła w powietrzu w kształci wyrazów, które zostały wypowiedziane.
- Nadal ci ciepło? - spytał władca zimy.
Luba nie mogła już mówić, więc tylko pokiwała głową. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem z zamarzniętej mgły i oboje znaleźli się w pięknym pałacu. Tu było ciepło, a na podłodze komnat zieleniła się trawa i kwitły pierwsze wiosenne krokusy.
- Już się zielone na świat garnie, ale jeszcze nie czas. Jeszcze wcześnie, więc pozwalam im rosnąć i kwitnąć w moim domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- Musisz mieć bardzo dobre serce, skoro choć twe zimowe królestwo niszczy zieleń na ziemi, jednak dajesz trawie i kwiatom przeżyć w twoim pałacu - odpowiedziała Luba.
- Nie masz czasem czegoś do jedzenie? - spytał od niechcenia Mróz Mrozowicz.
Luba podała mu jabłuszka i rumiany kołacz, siedli razem przy stole i zjedli wszystko ze smakiem. mróz pogładził Lube po policzku i uśmiechnął się do niej. 

Trzy dni luba mieszkała u Mroza Mrozowicza. Sprzątała, doglądała kwiatów, piekła smaczne kołacze. Mróz Mrozowicz palił fajkę, a zamiast dymu wypuszczał z niej śniegowe gwiazdki. Pytał przy tym Lubę, które z nich są najpiękniejsze i najbardziej spodobają się dzieciom na ziemi. Luba pokazywała mrozowi najpiękniejsze gwiazdki, a Mróz zaraz zsyłał je na ziemię, by cieszyły dzieciaki, kiedy złapią je w swoje grube rękawice. 

Po trzech dniach podziękował Mróz Lubie za służbę.
- Dobrze mi służyłaś, uśmiechu nie szczędziłaś. Odpłacę ci za pomoc, byś posag nie lada jaki miała - powiedział Mróz Mrozowicz.
I oto przed Lubą stanęły srebrzyste sanie zaprzężone w dwanaście reniferów, a z tyłu w saniach kufer był wielki, cały złotem wypełniony.
- Żegnaj, Lubo! Niech ci się w życiu szczęści! - zawołał Mróz Mrozowicza, a sanie powiozły dziewczynę do ojca.
Kupiec Ławrientij nawet na złoto nie spojrzał, tylko córkę ukochaną przytulił i po włosach całował. Za to Jelizawieta Nikołajewna mało nie umarła z wściekłości.
- Toś ty taka? Zamiast od męża odejść, ty skarby do domu zwozisz? Gadaj, skąd je masz, i żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - ryknęła na Lubę.
- Mróz mi dał za trzydniową służbę, bom się na żonę nie udała - odpowiedziała Luba.
- Parasza! - wrzasnęła tak, że aż odłamały się sople z okapu dachu.
Parasza oczywiście wylegiwała się w łóżku i dłubała w nosie, chociaż było już południe.
- Jutro do Mroza pojedziesz. Skarbów dwa razy więcej nawieź - krzyknęła Jelizawieta Nikołajewna, którą na widok skarbów skarbów aż w brzuchu ściskało.
- Nie chce mi się, matko. Nie może ten głupiec sam tu skarbów przywlec? Toć zimno na dworze - marudziła Pasza.
- Wstawaj, kocmołuchu! - darła się Jelizawieta.
Parobkowie z sąsiedzkich gospodarstw aż się za brzuchy ze śmiechu trzymali, gdy baba wywlokła swą leniwą córkę na śnieg w samej koszuli i kazała dygnięcia ćwiczyć. a gdy Paraszy dygnięcia nie wychodziły, Jelizawita Nikołajewna chwytała ją za kark i zanurzała nosem w skrzyni ze skarbami.
- Powąchaj ot, powąchaj! Może się czegoś nauczysz, jak ci złoto zapachnie! I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - darła się baba, a dzieciaki, którym znudziło się już łapanie śniegowych gwiazdek, turlały się ze śmiechu na widok tych nauk.   

Nazajutrz rano Jelizawieta Nikołajewna wystroiła Paraszę, kazała uszykować sanie i osobiście zawiozła córkę do lasu.
- Pamiętaj, skarbów przywieź dwie skrzynie! - Powiedziała na do widzenia i wróciła do wsi.
Parasza została sama. Rozzłoszczona mrozem i wiatrem powlokła się ścieżką ku polanie. Po drodze dostrzegła piec chlebowy, a w nim kołacz rumiany i pachnący.
- Kto mnie z pieca wyjmie, temu szczęście przyniosę, ale nie dotykaj nie rękawicą, weź mnie w ręce białe, niczym nieokryte - zamruczał kołacz.
- Chybaś zdurniał, zakalcu - warknęła Parasza. 
Poszła dalej, a tu na dzikiej, zmarzniętej jabłoni wiszą dwa jabłuszka.
- Gdy nas złapiesz w czapkę, szczęścia przyniesiemy kapkę - zaśmiały się jabłuszka.
- Jeszcze czego, spadajcie sobie w śnieg - parsknęła parasza, nieźle już zmarznięta.
Wtem usłyszała skrzypienie. To Mróz Mrozowicz szedł po wierzchołkach sosen.
- Nie zimno ci, córuchno? - spytał Mróz.
- A niech cię! - odparła Parasza.
Wtedy mróz Mrozowicz zszedł na ziemię i zrobiło się tak zimno, że korzenie drzew zaczęły dygotać.
- Nadal ci zimno? - spytał pan i władca zimy.
Parasza zapłakała z zimna. Mróz Mrozowicz otulił ją płaszczem z zamarzniętej mgły i oboje znaleźli się w pałacu, na podłodze z trawy i krokusów.
- Już się zielone na świat garnie, ale jeszcze wcześnie, więc pozwalam im rosnąć u siebie w domu - pokazał Mróz Mrozowicz na trawę i kwiatki.
- A kogo to obchodzi? - odpowiedziała opryskliwie Parasza.
- Nie masz czasem  czegoś do jedzenia? - spytał Mróz Mrozowicz.
Parasza pokręciła głową.
- To twój dom, ty jedzenie szykuj - odparła.
Mróz Mrozowicz tylko pokiwał głową. Dał jej do ręki brylant tak ogromny, jak dzbanek na mleko, i powiedział smutnym głosem:
- Służby twojej nie, już mi wszystko pokazałaś dziewczyno. Idź do domu.
Parasza wybiegła uszczęśliwiona, bo wiedziała, że za ten jeden klejnot będzie mogła dostać nie dwie, ale dwadzieścia skrzyń ze złotem. Pędem dopadła domu.
- Matko! Dostałam skarb! Dostałam prawdziwy skarb! - krzyczała od progu.
Zerwała się od stołu Jelizawieta Nikołajewna, patrzy; córka w rękach brylant niesie, większy niż wszystkie brylanty świata. Patrzy: w ciepłej izbie brylant ów w wodę się przemienia i jak zwykła bryła lodu się topi, kapiąc na podłogę.
Tego było Jelizawiecie za wiele. Kazała konie zaprzęgać, chwyciła córkę i pognała do lasu. Pobiegła na polanę.
- Mrozie, nie godzi się tak! Dawaj swoje największe skarby! Zrób tak, by się te brylanty w dłoniach Paraszy ani moich nie roztopiły. I żebym nie musiała dwa razy powtarzać! - krzyknęła Jelizawieta Nikołajewna.
- Dobrze - powiedział cicho mróz.
I nagle w dłoniach Jelizawiety pojawił się lodowy brylant wielki jak arbuz. A w rękach Paraszy usadowił się lodowy brylant  wielkość końskiego łba. A one same poczuły, że stają się takie zimne jak owe bryły lodu. i tak już zostało. Mróz popatrzył na dwie zamarznięte baby i poszedł w las. A on stały tak na leśnej polanie i straszyły aż do wiosny. Bo potem ziemi rozmarzła i można je było pochować.
A kupiec Ławrientij  i jego córka Luba żyli razem długo i szczęśliwie. Gdy Luba wyszła za mąż, powiła trójkę rumianych dzieciaków, które uwielbiały w zimę łapać śniegowe gwiazdki. I, uwierzcie, nigdy nie było wśród nich dwóch takich samych. Zupełnie jakby Mróz Mrozowicz bardzo się starał, żeby dzieci rozbawić. Ale to chyba bajka?

Bajka rosyjska:))

sobota, 6 października 2012

Rękawica

 

Przez zasypany pierwszym zimowym śniegiem las, twardą od porannego mrozu ścieżką szedł Dziad Borowy. A za nim szedł jego wierny pies. Dziad Borowy na grzbiecie miał gruby kożuch, na głowie futrzaną czapkę, na rękach wielkie grube rękawice, by szron z wąsów otrząsać. I nie zauważył, że jedna z nich w śniegu mu upadła. Pies na ptaki szczekał, też nie dostrzegł zguby i poszli obaj dalej, w głąb lasu.
Gdy tylko zniknęli za drzewami, a ich kroki przestały skrzypieć na śniegu, do rękawicy wskoczyła myszka. Rozejrzał się po przytulnym, ciepłym domku i pisnęła:
- Pomieszkam tu przez zimę!
Zasłoniła wejście szmatką, usiadła na tobołku, zaczęła na drutach robić szal z resztek wełny i cieszyła się, że taki przytulny domek znalazła. Ale długo tak sam nie posiedziała.
- Hop, hop! - rozległo się tuż obok. - A kuku! Mieszka tu kto? czy wolny ten domek?
- Mieszka tu Myszka-Szarotka. A ty kto?
- Ja, Żaba-Rechotka. Wypuść mnie, pomieszkamy razem.
- Ano, wejdź - zgodziła się ochoczo Myszka.
I zamieszkały we dwie. Ciepło im było i wygodnie. Bo zawsze, jak się mieszka we dwoje, to jedno pomoże, drugie doradzi. A jak jedno zapomni, to drugie będzie pamiętać. 
Godzina nie upłynęła, jak do rękawicy ktoś wetknął ciekawski nosek. Był to Zając-Kiceńko. 
- Powitać, powitać, a wolno zapytać, kto tam mieszka w rękawicy?
- Mieszka Myszka-Szaroyka i Żabka-Rechotak. A ty ktoś za jeden?
Myszka i Żabka popatrzyły na siebie. Pokiwały głowami.
- Wchodź już, tylko się nie rozpychaj.
Zamieszkali więc razem. Myszka robi na drutach, Żabka herbatkę podaje, a Zając opowiada, co mu się w podróży przez las przytrafiło. Miło czas upływa, we troje też przyjemnie mieszkać.

 

Nagle skrob, skrob! Hyc, hyc! Ktoś się kręci wokół ich domku. To Łasica-Rudeńko. Ogonem śnieg zamiata, do rękawicy zagląda. Chustę w kwiaty na głowie poprawia,, obcasikami długich bucików przytupuje.
- Jest tam kto w rękawicy? Żwawo, mówcie!
- Mieszka tu Myszka-Szarotak, Żaba-Rechotka i Zając-Kiceniko. A kto pyta i kot się podkrada? - pytają zwierzaki.
-To ja, Lisica-Rudeńko. Ciepły macie domek, w śniegu już prawie cały schowany, wypuście i mnie. Ogrzeję się trochę, a puszystym ogonem mogę mogę wam całą izbę pozamiatać.
- Dobrze już, dobrze. Wchodź, tylko się nie kręć, bo nam ciasno się robi.
Wskoczyła Lisica-Rudeńko do środka, omiotła całą izbę ogonem, zwinęła się w kłębek. Mieszkają już we czworo. Myszka wody do samowara nalewa, Żabka szklanki rozstawia, zając gra na bałałajce, a Lisica klaszcze do rytmu. Ciepło im było i dobrze, ale ciasno trochę. Mieszkali tak do wieczora. Ale co to?  Ktoś tupie na śniegu, dyszy ciężko, wielkim nosem rękawicę trąca, powarkuje cicho, ogonem wywija, wreszcie się odzywa: 
- A kto tu mieszka w rękawicy?
- Myszka-Szarotka, Żabka-Rechotka, Zając-Kiceńko, Lisica-Rudeńko. A kto pyta i po co, jeśli wolno się dowiedzieć?
- To tylko ja, Wilk Parzurzasty. Śniegu nasypało, mrozem powiało, zimno mi na dworze, a tu, czuję, herbatę parzycie i w cieple siedzicie. Wpuście mnie do towarzystwa! 
Popatrzyły po sobie zwierzaki. Jakże go zmieścić? Ano, jak zmarznięty, niech wchodzi. Przecież mróz coraz tęższy, prawdziwa zima za pasem. Wepchnął się wilk. Pchał się, pchał, piszczał, drapał, na koniec cały do rękawicy się zmieścił. Teraz naprawdę było już w środku ciasno. Myszka spała na lisim ogonie, Żabka przykryła się zajęczymi uszami, Zając oparł się o plecy lisicy, a ona z kolei przytulił się do wilka. O herbacie mowy już nie było, bo miejsca zbrakło na samowar. Ale za to ciepło im, jak na piecu chlebowym. Tylko oczy zamykać i łapać pod powieki pierwsze puchate sny. Jeszcze się pożądanie nie zdążyli uśpić, aż tu zerwali się na równe nogi. Coś wielkiego i ciężkiego chrumka, parska, ryje, chrapie, rękawicę trąca, trzęsie. Co to takiego? Wieczór już  późny. Straszy coś w tym lesie, czy jak?
- Chrrrum! Chrrrum! Mieszka ktoś w rękawicy? Przedstawić mi się zaraz, pókim dobry!
- Myszka-Szarotka, Żabka-Rechotka, Zając-Kiceńko, Lisica-Rudeńko, Wilk-Pazurzasty. A kto pyta i czego chce, jeśli łaska?
- Chrrrum! Chrrrum! To ja, Dzik-Szablasty. Zgubiłem drogę, śniegu coraz więcej. Nie chce mi się po nocy szukać, gdzie mój dom. Wszyscy chcą mieszkać w rękawicy, wszyscy o nocleg proszą. Ale wszyscy na pewno się nie zmieszczą. Ale jak tu dzika zostawić, kiedy domu znaleźć nie może? Ano, posuńcie się, zwierzaki, przytulcie do siebie ciaśniej. Gotowi?
- Wchodź, Dziku, ale ostrożnie!
Chrząka dzik. chrumka, kwiczy, i stęka. rękawica w szwach trzeszczy, zwierzaki piszczą. Słowem - rejwach jak na targu. Noc późna nadchodzi, a tu jeszcze takie hałasy. Dobrze, że zima, że piskląt nie ma w gniazdach, boby zasnąć wcale nie mogły. Wreszcie Dzik wgramolił się do rękawicy, grubym zadem zasłonił wejście. Ciasno, że palca nie włożysz. Ale poukładali się jakoś obok siebie. Nie kręcili się za bardzo, żeby rękawica w szwach się nie rozdarła. I spali tak do rana. 

 

Ale tuż o świcie, jeszcze nim słońce wyjrzało zza najgrubszego dębu, do rękawicy zbliżył się kudłaty i brzuchaty kosmacz. Wącha. Ogląda, nosem porusza, oczami mruga - ot, leży rękawica, pękato wypchana, ale człowiekiem jakby mniej pachnie, za to w środku coś chrapie, coś sapie, coś rechocze i popiskuje. Co to może być? Niedźwiedź-Burybrzuch, bo to był we własnej osobie, stanął na tylnych łapach i gromko ryknął:
- A kto tu siedzi w rękawicy? Kto tu, powiadam, zamieszkał?
Ocknęły się zwierzęta, strach je zjadł. Nie wiedzą, kto tam tak strasznie krzyczy, suche gałęzie łamie, o drzewa się hurkotem ociera. Strach słowo powiedzieć, ale kiedy pytają, niegrzecznie byłoby nie odpowiedzieć wcale.
- Myszka-Szarotka, Żabka-Rechotka, Zając-Kieceńko, Lisica-Rudeńko, Wilk-Parzurzasty i Dzik-Szablasty. A ty ktoś jest? I czemu na nie dajesz spać?
- Buuu! Jestem Niedźwiedź-Burybrzuch. Skoro wszyscy się grzejecie w rękawicy, to ja też chcę! - zakomenderował niedźwiedź i nie czekając na to, co postanowią zwierzaki, zaczął wpychać do środka swój wielki nos, a potem głowę.
- Niedźwiedziu, przestań, to na nic! - krzyczą zwierzęta.
Ale na próżno. Niedźwiedź wpycha się dalej, jakby nigdy nic.
Tymczasem wracał ścieżką Dziad Borowy. Na plecach miał dwie wiązki chrustu, a nos cały mu się z zimna zaczerwienił. Zagniewany był na siebie. Szedł i wypatrywał, gdzie też mógł zgubić swoją grubą, wygodną rękawicę. Naraz zobaczył wielki niedźwiedzi zad. Zwierz sapał i parskał gniewnie, próbując wejść do rękawicy.
- Moja rękawica - zdumiał się starzec i gwizdnął na swego psa.
Jego czworonogi przyjaciel popędził na niedźwiedzia bez strachu, za to z głośnym szczekaniem. Zląkł się Niedzwiedź-Burobrzuch. Zlękły się zwierzaki. Każde z nich chce uciekać w inną stronę, ale wejście blokuj dziczy, tłusty brzuch i niedźwiedzi nos. Trzask!
Rękawica rozdarła się. Zwierzęta w panice rozbiegły się na cztery strony świata. Niedźwiedź, ogłupiały, też dał drapaka w las. Dziad Borowy spokojnie podniósł rękawicę. Przyjrzał się jej dziurom i pęknięciom. W tym czasie, po krótkiej pogoni, wrócił jego pies. Dziad Borowy dał mu rękawicę i pies triumfalnie zaniósł ją do domu. W domu Dziad Borowy długo zszywał rękawicę i nie mógł się nadziwić, gdy znajdował w niej włos myszy, włos lisicy, włos wilka i niedźwiedzia, kieł dzika, sierść zająca i żabią skórę. A potem założył ją z powrotem na rękę. I nosi każdej zimy, aż do dziś. 

Bajka rosyjska:))