O milę od stolicy stał stary dwór o grubych murach, wieżach i zębatych szczytach. Mieszkała tu, ale tylko latem, arystokracja, bogaci państwo; dwór ten był najmożniejszy i najładniejszy ze wszystkich dworów, jakie posiadali; z zewnątrz był jak nowy, a wewnątrz przytulny i wygodny. Herb wykuty był z kamienia nad bramą, dookoła herbu i wykusza pięły się piękne róże, przed zamkiem rozpościerał się kobierzec marmurowy, rosły tam czerwone i białe głogi i rzadkie kwiaty, hodowane nawet poza cieplarnią.
Państwo mieli dzielnego ogrodnika; ogród kwiatowy, sad i ogród warzywny były tak piękne, że rozkoszą było na nie patrzeć. Z tymi ogrodami graniczyły resztki starego, zamkowego ogrodu z bukszpanowymi żywopłotami, które były strzyżone w kształcie koron i piramid. Za nimi rosły dwa potężne drzewa, prawie zawsze bezlistne, a tak gęsto osadzone ptasimi gniazdami, że robiło to wrażenie grudek błota, naniesionych przez wiatr, czy straszną ulewę. Ale każda taka grudka to było ptasie gniazdo. Od niepamiętnych czasów gnieździły się tu kruki, wrony; była to cała ptasia wioska, ptaki panowały tutaj, to one były tu dziedzicami, najstarszym, osiadłym rodem, właściwymi panami dworu. nikt z istot chodzących po ziemi nic ich nie obchodził; ptaki tolerowały tych kręcących się w dole ludzi, mimo że od czasu do czasu rozlegał się wystrzał i dreszcz przechodził przez całą gromadę i każdy ptak, ulatując przerażony w górę, wołał: "Kra-kra!"
Ogrodnik często rozmawiał z państwem o tym, że stare drzewa powinno się wyrąbać, bo nie wyglądają ładnie, a wraz z drzewami można by się pozbyć także tego krzykliwego ptactwa, które poleciałyby dobie gdzie indziej. Ale państwo nie chcieli się pozbyć ani drzew, ani ptaków, było to coś, czego zamek nie powinien się był pozbywać, coś z dawnych czasów, coś, czego w żadnym razie nie należy usuwać.
- Te drzewa odziedziczyły ptaki po przodkach, trzeba je zachować, mój poczciwy Larsenie.
Ogrodnik nazywał się Larsen, ale to nie ma znaczenia.
- Czyż nie masz dość przestrzeni, kochany Larsenie? Masz przecież cały ogród kwiatowy, cieplarnie, sad i warzywnik!
Przestrzeni miał dosyć, pielęgnował ogród, uprawiał go z zapałem i sumiennością; państwo oceniali to, ale nie ukrywali przed nim, że w innych domach często jadali owoce i widzieli kwiaty, które przewyższały to, co mili w swoim ogrodzie; a to zasmucało ogrodnika, gdyż miał najlepsze chęci i pracował, jak mógł najlepiej. Miał dobre serce i sumiennie wykonywał swoją robotę.
Pewnego dnia zawołano go do dworu i państwo powiedzieli mu bardzo łagodnie i delikatnie, że poprzedniego dnia jedli u swoich wytwornych przyjaciół jabłka i gruszki tak smaczne i soczyste,że oni, a także wszyscy goście nie mili słów zachwytu.
Owoce te na pewno nie były krajowe, ale powinny zostać sprowadzone i tu zasadzone, o ile tylko przyjmą się w naszym klimacie. Wiedzieli tylko, że owoce te zostały kupione w mieście u pierwszego kupca. Ogrodnik miał pojechać do miasta i dowiedzieć się, skąd pochodzą te jabłka i gruszki, i potem sprowadzić sadzonki.
Ogrodnik znał bardzo dobrze handlarza owoców, gdyż właśnie jemu sprzedawał zbywające owoce z ogrodu swoich państwa.
Pojechał więc do miasta i spytał kupca, skąd ma te niezwykłe jabłka i gruszki.
- To z waszego własnego ogrodu - powiedział kupiec i pokazał mu jabłka i gruszki, które ten od razu poznał.
Jakże się cieszył ogrodnik! Pospieszył do swych państwa i powiedział im, że zarówno jabłka, jak gruszki pochodzą z ich własnego ogrodu.
Nie chcieli w to uwierzyć.
- To niemożliwe, Larsenie. Czy możesz nam dostarczyć pisemne poświadczenie od kupca.
Oczywiście udał się do kupca i przyniósł pisemne poświadczenie.
- To dziwne - powiedzieli państwo.
Na pańskim stole zaczęły się teraz pokazywać codziennie wspaniałe jabłka i gruszki z ich własnego sadu. Posyłano całe korce i beczki tych owoców przyjaciołom w mieście, za miasto i nawet za granicę. Była to prawdziwa przyjemność. Trzeba też dodać, że dwa lata z rzędu owoce obrodziły niezwykle obficie w całym kraju.
Minęło trochę czasu; pewnego razu państwo jedli obiad na królewskim dworze. Na drugi dzień wezwali ogrodnika. przy stole królewskim jedli melony, soczyste, smaczne, pochodzące z królewskich cieplarni.
Musisz iść do dworskiego ogrodnika, mój poczciwy Larsenie i postarać się dla nas o parę pestek tych doskonałych owoców.
- Ależ nadworny ogrodnik dostał nasiona od nas - oznajmił radośnie ogrodnik.
- To znaczy, że ten człowiek potrafi je lepiej wyhodować - odpowiedzieli państwo. - Melony były nadzwyczajne.
- Wobec tego mogę być dumny - powiedział ogrodnik. - Muszę powiedzieć łaskawemu państwu, że królewski ogrodnik nie miał w tym roku szczęścia, a ponieważ widział jakie są wspaniałe u nas, skosztował ich i zabrał ode mnie trzy sztuki na zamek.
- Larsenie nie blaguj, że to były melony z naszego ogrodu.
- Owszem, jestem tego pewny - odrzekł ogrodnik, poszedł do nadwornego ogrodnika i dostał od niego pisemne zaświadczenie, że melony na królewskim tronie pochodziły od niego.
Była to prawdziwa niespodzianka od państwa i nie przemilczeli tej historii. pokazywali wszystkim zaświadczenie, wszędzie rozsyłali nasiona melonów, tak jak przedtem szczepy drzewek.
Jak głosiły wieści, szczepionki przyjmowały się, wydawały owoce, i to piękne owoce, które otrzymały nazwę ich majątku i nazwa ta przyjęła się w Anglii, Niemczech i Francji.
Kto by to pomyślał?
- Oby tylko ogrodnik nie stał się nazbyt zarozumiały - mówili państwo.
Ogrodnik ujął tę sprawę inaczej: chciał, aby jego imię było głośne, chciał być najlepszym ogrodnikiem w całym kraju, co rok pragnął dostarczać do innych ogrodów coś niezwykłego i tak też robił; ale państwo nie chcieli tego przyznać i mawiali, że pierwsze jabłka i gruszki, jakie wyhodował, były najlepsze, wszystkie inne gatunki były o wiele gorsze. Melony były wprawdzie dobre, ale to się nie liczyło, truskawki mogły być świetne, ale jednak nie lepsze od tych, które były u sąsiadów, a gdy jednego roku nie udały się rzodkiewki, mówiono tylko o tych nieudanych rzodkiewkach, a nie o tym, co się udało.
Zdawać się mogło, że sprawia przyjemność państwu, gdy mogą powiedzieć ogrodnikowi:
- Tego roku jakoś się nie udało, miły Larsenie.
Tak, byli bardzo zadowoleni, gdy mogli powiedzieć:
- W tym roku się nie udało.
Parę razy na tydzień przynosił ogrodnik do pokojów świeże kwiaty, które układał z niezwykłym smakiem; kolory dzięki zręcznym zestawieniom ukazywały się jak gdyby w innym świetle.
- Masz dużo gustu, mój Larsenie - mówili państwo. - Jest to dar, który ofiarowało ci życie, sam z siebie przecież tego nie masz.
Pewnego dnia ogrodnik przyniósł do pokoju, wielka kryształową wazę, w której pływał liść nenufaru; na liściu leżał - długą, grubą łodygą zanurzoną w wodzie - promienny, niebieski kwiat wielkości słonecznika.
- Lotos hindostański! - zawołali państwo.
Nigdy nie widzieli takiego kwiatu; w dzień postawili go w blasku słonecznym, a wieczorem w jasnym świetle lampy.
Każdy, kto go widział, uważał, że jest niezwykły; powiedziała to nawet najwytworniejsza z młodych dam a kraju, księżniczka, mądra i dobra księżniczka.
Państwo uważali to za zaszczyt, że mogą ofiarować jej ten kwiat, w ten sposób dostał się on do księżniczki na zamek.
Państwo poszli do ogrodu, aby własnoręcznie zerwać kwiat tego samego gatunku, o ile by się taki znalazł, ale nie mogli go znaleźć.
Zawołali ogrodnika i spytali go, skąd wziął błękitny lotos.
- Szukaliśmy na próżno - powiedzieli. - Byliśmy w cieplarni i wszędzie w całym ogrodzie.
- Nie, tam go nie ma - powiedział ogrodnik. - To tylko skromny kwiatek z warzywnego ogrodu. Ale czyż nie piękny? Wygląda jak niebieski kaktus, a jest to tylko kwiat karczocha.
- Trzeba to nam było od razu powiedzieć! - zawołali państwo. - Myśleliśmy, że to obcy, rzadki okaz. Skompromitowaliśmy siebie przed księżniczką, zobaczyła ten kwiat u nas, zachwyciła się nim, nie znała go, a ona zna się na botanice; ta nauka nie ma jednak z pewnością nić wspólnego z jarzynami, jakże mogłeś, mój zacny Larsenie, przynieść taką roślinę do salonu? Ośmieszyłeś nas.
Piękny, błękitny, wspaniały kwiat, przyniesiony z warzywnego ogrodu, usunięto z pańskiego mieszkania, gdzie nie wypadało mu przebywać; a nawet państwo tłumaczyli się przed księżniczką, że kwiat jest tylko kuchenną jarzyną, którą ogrodnik odważył się pokazać, i że dostał już za to ostre napomnienie.
- To niesłuszne i niesprawiedliwe - oburzyła się księżniczka. - Otworzył nam przecież oczy na ten wspaniały kwiat, na który my nie zwróciliśmy żadnej uwagi, odsłonił nam piękno tam, gdzie my go wcale nie widzieliśmy. Dopóki kwitną karczochy, nadworny ogrodnik ma mi codziennie przynosić do mieszkania te kwiaty.
I tak też się stało.
Państwo powiedzieli ogrodnikowi, żeby znowu zerwał dla nich świeży, piękny kwiat karczocha.
- W gruncie rzeczy jest to bardzo ładny kwiat - mówili - niezwykle oryginalny. - I znowu chwalono ogrodnika.
- Larsen lubi pochwały - mówili państwo - to rozpieszczone dziecko.
Jesienią zerwał się straszny wicher. W nocy dął z taką siłą, że dużo wielkich drzew rosnących na skraju lasu zostało wyrwanych razem z korzeniami, ku wielkiemu zmartwieniu państwa (nazywali to zmartwieniem), ale ku radości ogrodnika runęły dwa duże drzewa z ptasimi gniazdami; pośród wycia wichru słychać było krzyki kawek i wron, ludzie we dworze mówili, że uderzały skrzydłami o szyby okien.
- Teraz możesz się cieszyć, Larsenie - mówili państwo - wicher przewrócił drzewa, a ptaki poleciały do lasu. Teraz nie pozostało tu już nic z dawnych czasów, wszelki ślad tego, co było, zniknął. Dla nas to duży smutek.
Ogrodnik nie odpowiedział nic, ale myślał o tym, co już od dawna rozważał, a mianowicie, jak by zużytkować wspaniałe słoneczne miejsce, a którego dotychczas nie można było skorzystać; stanie się oazą ogrodu i radością dla państwa.
Wielkie drzewa, które wicher wyrwał z korzeniami, zmiażdżyły padając prastary, bukszpanowy żywopłot ze wszystkimi jego cudownie powycinanymi kształtami. Ogrodnik zasadził tu gąszcz roślin, pospolite rośliny z pola i lasu.
Żaden inny ogrodnik nie odważyłby się zasadzić roślin w takiej ilości w pańskim ogrodzie, ale on zasadził je i dał im słońce i cień, zależnie od tego, czego potrzebowały. Pielęgnował je z miłością, a one rosły pięknie.
Jałowiec, przeniesiony ze swojej jutlandzkiej ojczyzny, wyrósł tu wspaniale i przypominał barwą i kształtem włoski cyprys. Błyszczący i kolczasty ostrokrzew, wiecznie zielony zimą i latem, wyglądał ślicznie. Na pierwszym planie rosły paprocie wszelkich gatunków, niektóre wyglądały, jak gdyby były dziećmi palmy, a inne niby rodzice pięknej, delikatnej rośliny, którą nazywają "Włosami Wenus". Rósł tu pogardzany łopian, tak śliczny w swej świeżości, że mógłby zdobić bukiety.
Ogrodnik często rozmawiał z państwem o tym, że stare drzewa powinno się wyrąbać, bo nie wyglądają ładnie, a wraz z drzewami można by się pozbyć także tego krzykliwego ptactwa, które poleciałyby dobie gdzie indziej. Ale państwo nie chcieli się pozbyć ani drzew, ani ptaków, było to coś, czego zamek nie powinien się był pozbywać, coś z dawnych czasów, coś, czego w żadnym razie nie należy usuwać.
- Te drzewa odziedziczyły ptaki po przodkach, trzeba je zachować, mój poczciwy Larsenie.
Ogrodnik nazywał się Larsen, ale to nie ma znaczenia.
- Czyż nie masz dość przestrzeni, kochany Larsenie? Masz przecież cały ogród kwiatowy, cieplarnie, sad i warzywnik!
Przestrzeni miał dosyć, pielęgnował ogród, uprawiał go z zapałem i sumiennością; państwo oceniali to, ale nie ukrywali przed nim, że w innych domach często jadali owoce i widzieli kwiaty, które przewyższały to, co mili w swoim ogrodzie; a to zasmucało ogrodnika, gdyż miał najlepsze chęci i pracował, jak mógł najlepiej. Miał dobre serce i sumiennie wykonywał swoją robotę.
Pewnego dnia zawołano go do dworu i państwo powiedzieli mu bardzo łagodnie i delikatnie, że poprzedniego dnia jedli u swoich wytwornych przyjaciół jabłka i gruszki tak smaczne i soczyste,że oni, a także wszyscy goście nie mili słów zachwytu.
Owoce te na pewno nie były krajowe, ale powinny zostać sprowadzone i tu zasadzone, o ile tylko przyjmą się w naszym klimacie. Wiedzieli tylko, że owoce te zostały kupione w mieście u pierwszego kupca. Ogrodnik miał pojechać do miasta i dowiedzieć się, skąd pochodzą te jabłka i gruszki, i potem sprowadzić sadzonki.
Ogrodnik znał bardzo dobrze handlarza owoców, gdyż właśnie jemu sprzedawał zbywające owoce z ogrodu swoich państwa.
Pojechał więc do miasta i spytał kupca, skąd ma te niezwykłe jabłka i gruszki.
- To z waszego własnego ogrodu - powiedział kupiec i pokazał mu jabłka i gruszki, które ten od razu poznał.
Jakże się cieszył ogrodnik! Pospieszył do swych państwa i powiedział im, że zarówno jabłka, jak gruszki pochodzą z ich własnego ogrodu.
Nie chcieli w to uwierzyć.
- To niemożliwe, Larsenie. Czy możesz nam dostarczyć pisemne poświadczenie od kupca.
Oczywiście udał się do kupca i przyniósł pisemne poświadczenie.
- To dziwne - powiedzieli państwo.
Na pańskim stole zaczęły się teraz pokazywać codziennie wspaniałe jabłka i gruszki z ich własnego sadu. Posyłano całe korce i beczki tych owoców przyjaciołom w mieście, za miasto i nawet za granicę. Była to prawdziwa przyjemność. Trzeba też dodać, że dwa lata z rzędu owoce obrodziły niezwykle obficie w całym kraju.
Minęło trochę czasu; pewnego razu państwo jedli obiad na królewskim dworze. Na drugi dzień wezwali ogrodnika. przy stole królewskim jedli melony, soczyste, smaczne, pochodzące z królewskich cieplarni.
Musisz iść do dworskiego ogrodnika, mój poczciwy Larsenie i postarać się dla nas o parę pestek tych doskonałych owoców.
- Ależ nadworny ogrodnik dostał nasiona od nas - oznajmił radośnie ogrodnik.
- To znaczy, że ten człowiek potrafi je lepiej wyhodować - odpowiedzieli państwo. - Melony były nadzwyczajne.
- Wobec tego mogę być dumny - powiedział ogrodnik. - Muszę powiedzieć łaskawemu państwu, że królewski ogrodnik nie miał w tym roku szczęścia, a ponieważ widział jakie są wspaniałe u nas, skosztował ich i zabrał ode mnie trzy sztuki na zamek.
- Larsenie nie blaguj, że to były melony z naszego ogrodu.
- Owszem, jestem tego pewny - odrzekł ogrodnik, poszedł do nadwornego ogrodnika i dostał od niego pisemne zaświadczenie, że melony na królewskim tronie pochodziły od niego.
Była to prawdziwa niespodzianka od państwa i nie przemilczeli tej historii. pokazywali wszystkim zaświadczenie, wszędzie rozsyłali nasiona melonów, tak jak przedtem szczepy drzewek.
Jak głosiły wieści, szczepionki przyjmowały się, wydawały owoce, i to piękne owoce, które otrzymały nazwę ich majątku i nazwa ta przyjęła się w Anglii, Niemczech i Francji.
Kto by to pomyślał?
- Oby tylko ogrodnik nie stał się nazbyt zarozumiały - mówili państwo.
Ogrodnik ujął tę sprawę inaczej: chciał, aby jego imię było głośne, chciał być najlepszym ogrodnikiem w całym kraju, co rok pragnął dostarczać do innych ogrodów coś niezwykłego i tak też robił; ale państwo nie chcieli tego przyznać i mawiali, że pierwsze jabłka i gruszki, jakie wyhodował, były najlepsze, wszystkie inne gatunki były o wiele gorsze. Melony były wprawdzie dobre, ale to się nie liczyło, truskawki mogły być świetne, ale jednak nie lepsze od tych, które były u sąsiadów, a gdy jednego roku nie udały się rzodkiewki, mówiono tylko o tych nieudanych rzodkiewkach, a nie o tym, co się udało.
Zdawać się mogło, że sprawia przyjemność państwu, gdy mogą powiedzieć ogrodnikowi:
- Tego roku jakoś się nie udało, miły Larsenie.
Tak, byli bardzo zadowoleni, gdy mogli powiedzieć:
- W tym roku się nie udało.
Parę razy na tydzień przynosił ogrodnik do pokojów świeże kwiaty, które układał z niezwykłym smakiem; kolory dzięki zręcznym zestawieniom ukazywały się jak gdyby w innym świetle.
- Masz dużo gustu, mój Larsenie - mówili państwo. - Jest to dar, który ofiarowało ci życie, sam z siebie przecież tego nie masz.
Pewnego dnia ogrodnik przyniósł do pokoju, wielka kryształową wazę, w której pływał liść nenufaru; na liściu leżał - długą, grubą łodygą zanurzoną w wodzie - promienny, niebieski kwiat wielkości słonecznika.
- Lotos hindostański! - zawołali państwo.
Nigdy nie widzieli takiego kwiatu; w dzień postawili go w blasku słonecznym, a wieczorem w jasnym świetle lampy.
Każdy, kto go widział, uważał, że jest niezwykły; powiedziała to nawet najwytworniejsza z młodych dam a kraju, księżniczka, mądra i dobra księżniczka.
Państwo uważali to za zaszczyt, że mogą ofiarować jej ten kwiat, w ten sposób dostał się on do księżniczki na zamek.
Państwo poszli do ogrodu, aby własnoręcznie zerwać kwiat tego samego gatunku, o ile by się taki znalazł, ale nie mogli go znaleźć.
Zawołali ogrodnika i spytali go, skąd wziął błękitny lotos.
- Szukaliśmy na próżno - powiedzieli. - Byliśmy w cieplarni i wszędzie w całym ogrodzie.
- Nie, tam go nie ma - powiedział ogrodnik. - To tylko skromny kwiatek z warzywnego ogrodu. Ale czyż nie piękny? Wygląda jak niebieski kaktus, a jest to tylko kwiat karczocha.
- Trzeba to nam było od razu powiedzieć! - zawołali państwo. - Myśleliśmy, że to obcy, rzadki okaz. Skompromitowaliśmy siebie przed księżniczką, zobaczyła ten kwiat u nas, zachwyciła się nim, nie znała go, a ona zna się na botanice; ta nauka nie ma jednak z pewnością nić wspólnego z jarzynami, jakże mogłeś, mój zacny Larsenie, przynieść taką roślinę do salonu? Ośmieszyłeś nas.
Piękny, błękitny, wspaniały kwiat, przyniesiony z warzywnego ogrodu, usunięto z pańskiego mieszkania, gdzie nie wypadało mu przebywać; a nawet państwo tłumaczyli się przed księżniczką, że kwiat jest tylko kuchenną jarzyną, którą ogrodnik odważył się pokazać, i że dostał już za to ostre napomnienie.
- To niesłuszne i niesprawiedliwe - oburzyła się księżniczka. - Otworzył nam przecież oczy na ten wspaniały kwiat, na który my nie zwróciliśmy żadnej uwagi, odsłonił nam piękno tam, gdzie my go wcale nie widzieliśmy. Dopóki kwitną karczochy, nadworny ogrodnik ma mi codziennie przynosić do mieszkania te kwiaty.
Państwo powiedzieli ogrodnikowi, żeby znowu zerwał dla nich świeży, piękny kwiat karczocha.
- W gruncie rzeczy jest to bardzo ładny kwiat - mówili - niezwykle oryginalny. - I znowu chwalono ogrodnika.
- Larsen lubi pochwały - mówili państwo - to rozpieszczone dziecko.
Jesienią zerwał się straszny wicher. W nocy dął z taką siłą, że dużo wielkich drzew rosnących na skraju lasu zostało wyrwanych razem z korzeniami, ku wielkiemu zmartwieniu państwa (nazywali to zmartwieniem), ale ku radości ogrodnika runęły dwa duże drzewa z ptasimi gniazdami; pośród wycia wichru słychać było krzyki kawek i wron, ludzie we dworze mówili, że uderzały skrzydłami o szyby okien.
- Teraz możesz się cieszyć, Larsenie - mówili państwo - wicher przewrócił drzewa, a ptaki poleciały do lasu. Teraz nie pozostało tu już nic z dawnych czasów, wszelki ślad tego, co było, zniknął. Dla nas to duży smutek.
Ogrodnik nie odpowiedział nic, ale myślał o tym, co już od dawna rozważał, a mianowicie, jak by zużytkować wspaniałe słoneczne miejsce, a którego dotychczas nie można było skorzystać; stanie się oazą ogrodu i radością dla państwa.
Wielkie drzewa, które wicher wyrwał z korzeniami, zmiażdżyły padając prastary, bukszpanowy żywopłot ze wszystkimi jego cudownie powycinanymi kształtami. Ogrodnik zasadził tu gąszcz roślin, pospolite rośliny z pola i lasu.
Żaden inny ogrodnik nie odważyłby się zasadzić roślin w takiej ilości w pańskim ogrodzie, ale on zasadził je i dał im słońce i cień, zależnie od tego, czego potrzebowały. Pielęgnował je z miłością, a one rosły pięknie.
Jałowiec, przeniesiony ze swojej jutlandzkiej ojczyzny, wyrósł tu wspaniale i przypominał barwą i kształtem włoski cyprys. Błyszczący i kolczasty ostrokrzew, wiecznie zielony zimą i latem, wyglądał ślicznie. Na pierwszym planie rosły paprocie wszelkich gatunków, niektóre wyglądały, jak gdyby były dziećmi palmy, a inne niby rodzice pięknej, delikatnej rośliny, którą nazywają "Włosami Wenus". Rósł tu pogardzany łopian, tak śliczny w swej świeżości, że mógłby zdobić bukiety.
Łopian rósł na suchym gruncie, ale niżej w wilgotnej ziemi rósł również pogardzony podbiał, którego wielki krzak i wielkie liście tak malowniczo wyglądają.
Przeflancowana z pola do ogrodu wysoka drzewina, nabita niezliczonymi kwiatami, wyniosła się w górę jak potężny wieloramienny świecznik. Rosły tu: macierzanka, kluczyki, konwalie, dzika kalina i trójlistna delikatna koniczyna. Był to wspaniały widok. Na przodzie rosły, przymocowane do drutu całymi rzędami, małe grusze przeflancowane z francuskiej ziemi; ogrzewane przez słońce i pielęgnowane, wydały wkrótce, wielkie i soczyste, takie same jak w kraju, z którego pochodziły.
Na miejscu dwóch starych, bezlistnych drzew postawiono wysoki słup, dookoła którego latem i jesienią wiły się gałązki chmielu ze swymi wonnymi, kulistymi kwiatami; ale zimą starym zwyczajem zawieszano tam worek owsa, aby ptaszki miały zimą przyjemną ucztę.
- Poczciwy Larsen robi się na stare lata sentymentalny - mówili państwo. - Ale jest nam wierny i oddany.
Na Nowy Rok w jednym z ilustrowanych pism ukazała się rycina przedstawiająca stary dwór, widać na nie było słup z flagą i workami owsa dla ptaszków na zimę i widniał tam napis, że to piękna myśl wskrzeszać dawne obyczaje, że tak właśni przystoi mieszkańcom starego zamku.
- Wszystko, co robi ten Larsen, rozstaje rozgłoszone po świecie - mówili państwo. - To szczęśliwy człowiek. Możemy być nieomal dumni, że go mamy.
Ale wcale nie byli dumni. Czuli, że mimo wszystko to oni byli państwem i mogli przecież odprawić Larsena; ale nie czynili tego, bo byli dobrymi ludźmi, a tyle tego rodzaju dobrych ludzi istnieje na świecie. To jest bardzo pocieszające dla wszystkich Larsenów.
Oto jest opowiadanie o ogrodniku i jego chlebodawcach.
Teraz możesz się na nim zastanowić.
Hans Christian Andersen:))
Hans Christian Andersen:))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz