Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

czwartek, 31 października 2013

Królewna na ziernku grochu


Był sobie pewnego razu książę, który chciał się żenić z księżniczką, ale to musiała być prawdziwa księżniczka. Jeździł więc po świecie, żeby znalęźć prawdziwą księżniczkę, ale gdy tylko jakąś znalazł, okazywało się, że ma jakieś "ale". Księżniczek było dużo, jednak książę nigdy nie mógł zdobyć pewności, że to były prawdziwe księżniczki. Zawsze było tam coś niezupełnie w porządku.
Wrócił więc do domu i bardzo się martwił, bo tak ogromnie chciał mieć za żone prawdziwą księżniczkę.
Pewnego wieczora była okropna pogoda: błyskało i grzmiało, a deszcz lał ja z cebra; było strasznie. Nagle zapukał ktoś do bramy miasta i stary król poszedł otworzyć.
Przed bramą stała księżniczka. Ale jakże wyglądała, co uczynił z niej deszcz i słota! Woda spływała z włosów i sukni, wlewała się strumykiem do trzewików i wylewała się piętami, ale dziewczyna powiedziała, że jest prawdziwą księżniczką.
" Zaraz się o tym przekonamy" - pomyślała stara królowa, ale nie powiedziała ani słowa, poszła do sypialni, zdjęła całą pościel, na spód łóżka położyła ziarenko grochu i ułożyła jeden na drugim dwadzieścia materaców na tym ziarnku grochu. , a potem jeszcze dwadzieścia puchowych pierzyn na tych materacach.
I na tym posłani miała spać księżniczka. Rano królowa zapytała ją, jak spędziła noc.
- O, bardzo źle - powiedziała księżniczka - całą noc oka nie mogłam zmrużyć! Nie wiadomo, co tam było w łóżku. Musiałam leżeć na czymś twardym, bo mam całe ciało brązowe i niebieskie od sińców. To straszne!
Wtedy już mieli pewność, że była to prawdziwa księżniczka, skoro przez dwadzieścia materaców i dwadzieścia puchowych pierzyn poczuła ziarnko grochu. Taką delikatną skórę mogła mieć tylko prawdziwa księżniczka. Książę wziął ją za żonę, bo teraz był pewien, że to prawdziwa księżniczka, a ziarnko grochu oddano do muzeum, gdzie dotąd można je oglądać, o ile go ktoś nie zabrał.
Widzicie, to była prawdziwa historia!

Hans Chrystian Andersen:))    

środa, 30 października 2013

Pięć ziarenek grochu


Było sobie pięć ziarenek grochu w jednym strączku; wszystkie były zielone i strączek był zielony, myślały więc, że cały świat jest zielony; było to całkiem zrozumiałe. Strączek rósł i ziarenka groszku rosły, mimo że coraz ciaśniej było im w ich mieszkaniu, jakoś sobie radziły i siedziały rzędem, jedno przy drugim. Słońce świeciło i ogrzewało strączek, deszcz go spłukiwał, było ciepło i dobrze, jasno w dzień i ciemno w nocy, tak jak powinno być; ziarnka groszku stawały się coraz większe i coraz więcej myślały, bo czymś trzeba się przecież zająć.
- Czyż zawsze mama tu tkwić - pytały - stwardniejemy od tego długiego siedzenia? Wydaje nam się, że tam na dworze coś się dzieje; mamy jakieś przeczucia!
Upłynęły tygodnie. Ziarnka grochu zrobiły się żółte i strączek także pożółkł.
- Cały świat żółknie - mówiły. I miały słusznoąć.
Nagle poczuły silny wstrząs: zerwano strączek, dostały się w ludzkie ręce, wraz z wieloma pełnymi strączkami znalazły się w kieszeni kurtki.
- Teraz już nam wkrótce otworzą - powiedziały i czekały na tą chwilę.
- Chciałbym teraz wiedzieć, który z nas zajdzie najdalej - powiedział najmniejszy groszek. - Zaraz się to okaże. 
- Niech się stanie, co się ma stać - oświadczył największy. Trach! Strączek pękł i wszystkie pięć groszków potoczyło się w jasnym blasku słońca. 
Leżały w dziecięcej dłoni, pewien chłopczyk trzymał je i mówił, że byłby to doskonałe naboje do jego procy; zaraz potem jeden z groszków dostał się do procy i został wystrzelony.
- Teraz lecę w daleki świat! Niech mnie schwyta, kto potrafi! - krzyknął groszek i poleciał.
- A ja lecę prosto do słońca - powiedziało drugie ziarenko groszku - słońce to wspaniały strąk, w sam raz odpowiedni dla mnie.
I poleciało.
- gdziekolwiek się dostaniemy, będziemy sobie spały - powiedziały następne dwa ziarenka - ale mimo to potoczymy się trochę. - I rzeczywiście potoczyły się na przód, po podłodze, wkrótce włożono je jednak do procy. - My zajdziemy najdalej! - krzyknęły.
- Niech się stanie, co się ma stać - powiedziało ostatnie ziarenko i wystrzeliło w powietrze; poleciało na starą deskę pod okno na poddaszu, wpadło w szpary wypchane mchem i miękką ziemią,, mech otulił je; leżało tam zapomniane, ale życie o nim nie zapomniało.
- Niech się stanie, co się ma stać - powiedziało.
W maleńkim pokoiku na tym poddaszu mieszkała biedna kobieta, która ciężko pracowała, chodziła po domach i czyściła piece, rąbała drzewo - miała dużo sił i była chętna do pracy, ale mimo to był wciąż biedna. W domu, w małej izdebce na poddaszu, zostawiła swoją jedyną niedorosłą córeczkę, delikatną i wątłą; dziewczynka przez cały rok leżała w łóżku i zdawało się, że nie może ani żyć, ani umrzeć.
- Pójdzie do swojej siostrzyczki mówiła kobieta. - Miałam dwoje dzieci, było mi ciężko pracować na dwoje, ale Bóg podzielił się ze mną i jedno zabrał do siebie, teraz chciałbym bardzo, aby drugie zostało; ale Bóg nie chce, aby dzieci były rozłączone, więc ta także odchodzi do siostrzyczki.
Ale chora dziewczynka nie odeszła.
Leżała cierpliwie i spokojnie przez cały dzień, gdy matka wychodziła, aby coś zrobić.
Była wiosna i kiedy matka wczesnym rankiem szła do pracy, a słońce tak pięknie świeciło prze okienko i promienie padały na podłogę pokoju, chora dziewczynka wpatrzyła się w najbliższą szybkę.
- Co to jest, to zielone, co wygląda zza szyby  i porusza się na wietrze?
Matka podeszła do okna i uchyliła je.
- Ach - powiedziała - ro mały groszek, który wypuścił zielone listki. W jaki sposób mogło się to ziarnko dostać do szpary? Masz teraz mały ogródek, na który możesz sobie patrzeć.
Przysunięto łóżko chorej bliżej okna, aby dziewczynka mogła patrzeć na kiełkujący groch, a matka poszła do roboty. 
- Mamo, wydaje mi się, że wyzdrowieję - powiedziała dziewczynka wieczorem. - Słońce grzało mnie dzisiaj tak mocno. Groszek przyjął się tak dobrze i ja na pewno także wyzdrowieję, wstanę i wyjdę na słońce.
- Wyjdziesz kochanie - powiedziała matka, chociaż nie wierzyła, że to się mogło stać; kijkiem podparła kiełkujący groch, który obudził tyle radosnych myśli w dziewczynce; nie chciała, aby go wiatr połamał. Koniec nitki przywiązała do parapetu okna i do górnej części ramy, aby pędy groszku miały się na czymś oprzeć i piąć, strzelając w górę; widać było, jak groszek rozwijał się z każdym dniem.
- Doprawdy, ma pączki! - powiedziała pewnego ranka kobieta i zaświtała jej nadzieja, że mała, chora dziewczynka wyzdrowieje; uprzytomniła sobie, że w ostatnich czasach mała ożywiła się, więcej mówiła, a w ciągu ostatnich dni sama siedziała na łóżku i błyszczącymi oczami patrzyła na maleńki ogródek, który składał się z jednego jedynego ziarenka grochu. W tydzień później chora dziewczynka po raz pierwszy wstała na godzinę z łóżka. Uszczęśliwiona siedziała w promieniach ciepłego słońca; okno było otwarte, a przed oknem rósł w pełnym rozkwicie czerwono-biały kwiatek groszku. Dziewczynka przechyliła główkę i pocałowała ostrożnie delikatna płatki. Dzień ten był prawdziwym świętem.
- Życie samo posadziło to ziarnko i pozwoliło rozkwitnąć roślince, aby dodać nadziei tobie, moje drogie dziecko i mnie - powiedziała uszczęśliwiona matka i uśmiechnęła się do kwiatka jak do dobrego anioła zesłanego przez Boga.
A co się stało z innymi ziarenkami?
To, które poleciało w daleki świat, wołając: "Niech mnie schwyta, kto potrafi", wpadło do rynny na dachu i dostało się do gołębnika, leżało tak jak Jonasz w brzuchu wieloryba.
Dwa leniwe ziarenka zostały zjedzone przez gołębia. Przynajmniej na coś się przydały.
Ale czwarte ziarenko, to, które chciało się dostać do słońca, wpadło do rynsztoka.
Leżało tam dnie i tygodnie w stojącej wodzie, i pęczniało.
- Utyłem porządnie - powiedział groszek. - Pękam! Dalej nie może zajść i nie zaszło chyba żadne ziarenko grochu. Jestem najniezwyklejsze ze wszystkich pięciu ziarenek w strączku. 
A rynsztok podzielił to zdanie. 
Przy oknie w pokoiku na poddaszu stała dziewczynka z błyszczącymi oczami, zdrowymi, rumianymi policzkami, patrzyła na kwiatek grochu dziękowała z nie życiu. 
- A ja jednak upieram się przy swoim zdaniu - powiedział rynsztok. 

Hans Christian Andersen:))

niedziela, 27 października 2013

Pewna wiadomość

- Straszna historia - powiedziała kwoka właśnie w tym końcu wsi, gdzie ta historia się nie wydarzyła. - Straszna historia w kurniku! Będę się bała spać sama w nocy. Jak to dobrze, że jest nas tyle na grzędzie. - I potem opowiedziała coś takiego, od czego innym kurom pierze stanęło dęba, a kogutowi odpadł grzebień. - To jest pewna wiadomość!
Ale zacznijmy od początku, a początku należy szukać w zupełnie innym końcu wsi, w kurniku. Słońce zaszło i kuru pofrunęły na swoje grzędy, jedna z nich, była to biało upierzona, krótkonoga kwoka, składała swoje codzienne, obowiązkowe jajko i była kwoką zasługującą na pod każdym względem na szacunek; kiedy usiadła na grzędzie, zaczęła się skubać dziobem i przy tym wypadło jej jedno małe piórko.
- Wypadło mi piórko - powiedziała. - Im się więcej skubię, tym jestem ładniejsza. - Powiedziała to tylko dla żartu, bo wśród kur była znaną śmieszką, mimo że, jak to już było powiedziane, zasługiwała na szacunek; potem zasnęła.
Dookoła było ciemno; kury siedziały obok siebie, a siedząc najbliżej kwoki nie spała; słyszał i nie słyszała, jak należy postępować w tym świecie, kiedy się chce mieć święty spokój.
Odezwała się jednak do sąsiadki:
- Czy słyszałaś, jak tu padały słowa? Nie chcę nikogo wymieniać, ale jest tu jedna kwoka, która oskubuje się, aby pięknie wyglądać; gdybym była kogutem, czułabym dla niej pogardę.
a nad kurami siedziała matka-sowa z sową-ojcem i swoimi dziećmi; rodzina ta miała dobry słuch i słyszała każde słowo, które mówiła ich sąsiadka-kwoka; sowy przewracały oczami, a matka-sowa powiedziała potrząsnąwszy skrzydłami:
- Nie, tylko posłuchajcie! ale pewnie już słyszeliście, jakie tam padły słowa. Ja słyszałam to na własne uszy, a trzeba dobrze słuchać, jeśli się ma uszy. Jest tam jedna kura, która do tego stopnia zapomniała, co przystoi kwoce, że siedzi i wyskubuje sobie wszystkie pióra i tak się prezentuję kogutowi. 
- Uważaj, dzieci słyszą - powiedział ojciec-sowa - to nie jest wiadomość dla dzieci.
- Opowiem to jednak sowie z przeciwka. To bardzo szanowana sowa i prowadzi się bez zarzutu - to mówiąc, matka odfrunęła.
- Uhu, uhuhu! - hukały obie tuż obok gołębnika należącego do sąsiada; wszystkie gołębie nasłuchiwały. - Czy słyszałyście? Czy słyszałyście? Uhuhu,uhuhu! Jest tam jedna kwoka, która wyskubała sobie wszystkie pióra, aby się podobać kogutowi, zamarznie na śmierć, jeżeli już nie zamarzła. Uhuhu.
- Gdzie, gdzie? - gruchały gołębie.
- W kurniku sąsiada! Jakbym na to sama patrzyła. Wprost nie wypada opowiadać takich rzeczy, ale to jest pewna wiadomość.
- Wierzymy, wierzymy każdziutkiemu słowu! - zagruchały gołębie i rozgłosiły w kurniku na swoim podwórku:
- Jednak kura (niektórzy mówią, że było ich dwie) wyskubała sobie wszystkie pióra, aby nie wyglądać jak inne i aby zwrócić na siebie uwagę koguta. To niebezpieczna gra. Można się przeziębić i umrzeć z febry, toteż obie umarły!
- Obudźcie się, obudź cie się! - zapiał kogut i pofrunął na grzędę, miał jeszcze zaspane oczy, ale mimo to zapiał. - Trzy kury umarł z nieszczęśliwej miłości do koguta; wyskubały sobie wszystkie pióra. To obrzydliwa historia, nie chcę zatrzymać jej dla siebie, opowiedzcie ją dalej!
- Puśćcie ją w świat! - zagwizdały nietoperze, kury zagdakały, a koguty zapiały:
- Puśćcie ją w świat, puśćcie ją w świat! - tak więc historia ta przechodziła z kurnika do kurnika, aż wróciła w końcu do tego samego miejsca, skąd wyszła. 
- Pięć kur - mówiono - wyskubało sobie pióra, aby pokazać, która z nich najbardziej schudła z nieszczęśliwej miłości do koguta, potem rzuciły się na siebie, pobiły do krwi i padły martwe ku pośmiewisku i hańbie całej swojej rodziny i ku wielkiej stracie właściciela.
A kura, której wypadło jedno piórko, nie poznała naturalnie swojej własnej historii, a ponieważ była kwoką godną szacunku, powiedziała:
- Pogardzam takimi kurami. Ale jest więcej kur podobnych! Czegoś takiego nie można przemyśleć. Postaram się, aby ta historia dostała sie do gazet, potem dowie się o niej cały kraj; kury te zasłużyły sobie na to i ich rodzina także.
I wiadomość ta dostała się do gazet i została wydrukowana; to jest pewna wiadomość, jedno piórko może się łatwo zmienić w pięć kur. 

Hans Christian Andersen:))    

środa, 23 października 2013

Pasterka i kominiarczyk


Czy widziałeś kiedyś taką prawdziwą, starą szafę, sczerniałą ze starości, ozdobioną rzeźbami i girlandami? Taka szafa stała właśnie w pewnym salonie, odziedziczona po prababce i była od góry do dołu rzeźbiona w róże i tulipany, miała mnóstwo najosobliwszych ozdób, a pośród nich małe jelenie głowy wysuwały w rogi. 
Pośrodku stał wyrzeźbiony w całej postaci człowiek, wyglądał zabawnie i szczerzył zęby, bo trudno to było nazwać śmiechem, miał koźle nogi, małe różki na czole i długą brodę.
Dzieci w pokoju nazywały go zawsze koźlonogim-nad-i-pod-głównodowodzącym-generał-sierżantem, gdyż była to nazwa trudna do wymówienia i nie każdy mógł się poszczycić podobnym tytułem, a wyrzeźbić takiego pana było zadaniem nie byle jakim. No, więc sobie stał. Z miejsca swego spoglądał bezustannie na stolik pod lustrem, gdyż tam sterczała mała, urocza pastereczka z porcelany; miała pozłacane trzewiki, sukienkę zgrabnie podpiętą czerwoną różą, do tego złoty kapelusik i kij pasterski - była prześliczna! Tuż obok niej stał mały kominiarz, czarny jak węgiel, zresztą także z porcelany; był tak samo czysty i wytworny jak każdy inny, wyobrażał tylko kominiarza; ten, kto go zrobił z porcelany, mógł równie dobrze zrobić z niego księcia, było mu wszystko jedno.
Stał zgrabnie ze swą drabiną, a twarz miał białą i różową jak dziewczynka, co było może niewłaściwe, gdyż twarz kominiarza powinna być choć trochę czarna.
Stał całkiem blisko pasterki: stali oboje, tam gdzie ich postawiono, a że ich tak właśnie postawiono obok siebie - zaręczyli się, bo byli dla siebie bardzo odpowiedni - oboje młodzi, oboje z jednakowej porcelany i on tak samo kruchy, jak ona. 
Tuż obok nich stała jeszcze jedna figurka, trzy razy większa do nich; był to stary Chińczyk, również z porcelany, który potrafił kiwać głową i utrzymywał, że jest dziadkiem małej pasterki, tylko że nie potrafił tego dowieść. Mówił, że ma nad nią władzę i dlatego kiwał w stronę koźlonogiego-nad-i-pod-głównodowodzącego-generał-sierżanta, który starał się o małą pasterkę.
- Będziesz miała męża - mówił stary Chińczyk. - Męża, który, jak mi się zdaje, zrobiony jest cały z mahoniu. On może z ciebie uczynić koźlonogą-nad-i-pod-głównodowodzącą-generał-sierżantową, do niego należy cała szafa pełna srebra, nie licząc tego, co jest ukryte w tajnych schowkach.
- Ja nie chcę iść do ciemnej szafy - mówiła mała pastereczka. - Słyszałam, że on tam ma jedenaście porcelanowych żon.
- Więc ty możesz być dwunastą - zdecydował Chińczyk. - Tej nocy, gdy stara szafa zatrzeszczy, odbędzie się wasze wesele. Jest to tak pewne, jak to, że jestem Chińczykiem.
To mówiąc kiwnął głową i zasnął.
Ale mała pasterka płakała i patrzyła na swojego ukochanego, porcelanowego kominiarczyka. 
- Chcę cię o coś poprosić - powiedziała. - Chodź ze mną w szeroki świat, bo tutaj nie możemy zostać.
- Zrobię wszystko, co zechcesz - odrzekł kominiarczyk. - Idziemy natychmiast. Zdaje mi się, że mój zawód zapewni nam utrzymanie. 
- Gdyby się nam tylko udało szczęśliwie zejść ze stołu - mówiła. - Nie będę szczęsliwa, dopóki nie wyruszę w szeroki świat.
Kominiarczyk pociesza ją i pokazywał, jak ma stawiać małe nóżki na wyrzeźbionych rogach i pozłacanych girlandach, zdobiących nogę stołu; wziął także swą drabinę do pomocy i tak udało im się zejść na podłogę; ale kiedy zwrócili wzrok na starą szafę, ujrzeli tam wielkie poruszenie, wszystkie wyrzeźbione jelenie wysuwały głowy, podnosiły rogi i wykręcały szyje, koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant skakał do góry i wołał do starego Chińczyka:
- Uciekają! Uciekają!
Przestraszyli się więc trochę i schowali czym prędzej w szufladzie komody. 
Leżały w niej trzy czy cztery niepełne talie kart i mały talerzyk marionetek, sklecony, jak się dało. 
Grano w nim właśnie komedię i wszystkie damy, karo czy kier, trefl czy pik, siedziały w pierwszym rzędzie i wachlowały się tulipanami, a za nimi stali waleci i pokazywali głowy od góry i od dołu tak, jak to bywa w kartach.  
Treścią sztuki były losy dwojga kochanków, którzy nie mogli się połączyć i mała pasterka płakała, gdyż były to jakby jej własne dzieje.
- Nie wytrzymam - mówiła. - Muszę się wydostać z szuflady. - Ale gdy stanęli na podłodze i spojrzeli na stół, zobaczyli, że stary Chińczyk obudził się i trząsł się całym ciałem, choć od dołu był przecież nieruchomą kłodą. 
- Stary Chińczyk nas goni! - krzyknęła pastereczka i padła na swe porcelanowe kolana, tak była zmartwiona.
- Mam myśl - rzekł kominiarz. - Ukryjmy się w wielkiej wazie, która stoi w rogu. Tam położymy się na różach i lawendzie, i sypniemy mu soli w oczy, jak się tylko zbliżymy.
- To nie pomoże - powiedziała. - Zresztą wiem, że wielka waza i Chińczyk byli kiedyś zaręczeni, a taki stosunek pozostawia zawsze pełną złożoność; nie, nie pozostaje nam nic innego, tylko wyruszyć w daleki świat.
- Czy masz rzeczywiście odwagę iść ze mną w daleki świat? - zapytał kominiarz. - Czy pomyślałaś o tym, jaki ten świat jest wielki i że nigdy nie będziemy mogli tutaj powrócić?
- Pomyślałam - odrzekła.
Więc kominiarz spojrzał na nią wymownie, a potem powiedział:
- Droga moja prowadzi przez komin, czy naprawdę masz odwagę przeleźć ze mną przez piec, przez żelazne ruszty i rury? Dopiero wtedy przedostaniemy się do komina, a tam ja potrafię się ruszać. Wejdziemy tak wysoko, że nie będą mogli się do nas dostać, a w górze znajdziemy otwór, który nas wprowadzi w daleki świat.
I poprowadził ją do drzwiczek od pieca.
- Jak tam czarno! - powiedziała, ale poszła za nim, zarówno przez ruszt, jak i przez rury, gdzie było ciemno jak w nocy.
- Teraz jesteśmy w kominie! - powiedział! - Patrz! Patrz! Tam w górze świeci najpiękniejsza gwiazda.
Była to prawdziwa gwiazda na niebie, która świeciła nad nimi, jak gdyby chciała im wskazywać drogę.
Wspinali się więc w górę; była to okropna droga, pod górę, wciąż pod górę, ale on podtrzymywał ją i pomagał, i pokazywał jej najwygodniejsze miejsca, gdzie mogła stawiać swe małe, porcelanowe nóżki i tak dostali się wreszcie na brzeg komina, gdzie usiedli, bo byli bardzo zmęczeni, a co prawda mieli być czego zmęczeni.
Niebo ze wszystkimi gwiazdami było wysoko nad nimi; a wszystkie dachy miasta nisko pod nimi; mogli spoglądać daleko wokoło siebie, daleko przed siebie w szeroki świat. 
Biedna pasterka nie wyobrażała sobie tego nigdy; oparła głowę o swego kominiarza i płakała tak, że złoto na jej pasku poodpadało.   
- To za wiele dla mnie! - mówiła. - Tego nie zniosę. Świat jest za duży. Chciałabym wrócić na stolik pod lustro. Nie będę nigdy szczęśliwa, dopóki tam nie wrócę. Poszłam za tobą w szeroki świat, więc możesz mnie teraz poprowadzić z powrotem, jeśli choć trochę mnie kochasz. 
Kominiarz na próżno próbował pomówić z nią rozsądnie, mówiła o starym Chińczyku i o koźlonogim-nad-i-pod-głównodowodzącym-generał-sierżancie, szlochała tak strasznie i całowała swego kominiarczyka tak, że musiał jej ulec, choć było to czystym szaleństwem.
Więc poszli z największymi trudnościami z powrotem przez komin i leźli przez wszystkie rury i ruszty, gdzie wcale nie było rozkosznie, aż znaleźli się w ciemny piecu; teraz nasłuchiwali w drzwiczkach, co się dzieje w pokoju. Ale w pokoju było zupełnie cicho; wyjrzeli...
Ach, stary Chińczyk leżał na podłodze. Spadł ze stołu, kiedy chciał ich gonić i stłukł się na trzy części; całe plecy rozpadły się, a głowa potoczyła się w kąt; koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant stał tam, gdzie zwykle i rozmyślał.
- To strasznie! - powiedziała pastereczka. - Dziadunio rozbił się na kawałki z naszej winy. Nie przeżyję tego! - I załamała swe maleńkie rączki.
- Może go będzie skleić - powiedział kominiarz. - Można go będzie doskonale skleić. Nie rozpaczaj tak, jak mu skleją grzbiet i przylepią głowę, będzie znów jak nowy i jeszcze powie nam niejedno przykre słowo.
- Naprawdę? - zapytała.
A potem wdrapali się z powrotem na stół, gdzie poprzedni stali.
- Dalekośmy zaszli - rzekł kominiarz. - Mogliśmy sobie zaoszczędzić tych wszystkich trudów.
- Gdybyśmy tylko skleili już starego dziadunia. Czy to będzie bardzo drogo kosztowało?
Dziadunia sklejono, rodzina kazała mu ulepić plecy, w szyję wprawiono nowy kołek; był jak nowy, tylko głową kiwać już nie potrafił.
- Pan bardzo zhardział od czasu, kiedy się pan zrobił na kawałki - powiedział koźlonogi-nad-i-pod-głównodowodzący-generał-sierżant - nie wydaje mi się, żeby bo był powód dumy. 
Czy dostanę ją za żonę, cz też nie dostanę?
Kominiarz  i pasterka spoglądali tak wzruszającego na starego Chińczyka, tak się bali, że kiwnie głową, ale nie mógł kiwnąć, a było mu nieprzyjemni opowiadać obecnemu, że ma wstawiony kołek w karku; porcelanowi kochankowie połączyli się i błogosławili kołek dziadunia, a kochali się dotąd, dopóki się sami nie potłukli na kawałki.

Hans Christian Andersen:))   

wtorek, 15 października 2013

Dzielny ołowiany żołnierzyk


Było sobie pewnego razu dwudziestu pięciu ołowianych żołnierzy; wszyscy byli braćmi, bo wszyscy powstali z jednej starej łyżki. Broń trzymali na ramieniu, a głowy sztywno; mundury mieli wspaniałe, czerwone i niebieskie. "Ołowiane żołnierzyki" - to były pierwsze słowa, które doszły do ich uszu, gdy otworzyła się pokrywka pudełka, w którym leżały. Tak zawołał pewien mały chłopczyk, klaszczący przy tym w ręce; dostał on żołnierzy w dniu swych urodzin i właśnie ustawił ich na stole. Żołnierze byli zupełnie podobni do siebie i tylko jeden jedyny był trochę inny: maił tylko jedną nogę, gdyż ulano go na ostatku i nie starczyło już ołowiu. Pomimo to stał tak samo pewnie na jednej nodze, jak inni na dwóch i właśnie ten żołnierz bez nogi wyróżniał się najbardziej.
Na stole, gdzie ustawiono żołnierzy, stało dużo innych zabawek, ale najbardziej rzucał się w oczy śliczny, papierowy zamek; przez maleńkie okienko można było zajrzeć do środka. Przed zamkiem stały małe drzewa, naokoło małego lusterka, które miało naśladować jezioro; łabędzi z wosku pływały po tym jeziorze i odbijały się w jego tafli. Wszystko to było prześliczne; ale najpiękniejsza była maleńka panienka, stojąca pośrodku otwartej bramy zamkowej. Była tak samo wycięta z papieru, ale miała suknie z białego tiulu, a niebieska wstążeczka, spięta na ramieniu, tworzyła szal, ozdobiony złotymi cekinami, Tak dużymi jak cała jej twarzyczka.
Panienka miała obie dłonie wyciągnięte przed siebie, gdyż była tancerką; jedną nóżkę podniosła wysoko w górę; żołnierz nie mógł jej wcale dojrzeć i myślał, że podobnie jak on, miała tylko jedną nogę. 
"To byłaby żona w sam raz dla mnie - pomyślał żołnierz. - Ale jest tak wytworna, mieszka w zamku, a ja posiadam tylko pudełko i to wspólnie z dwudziestu pięcioma towarzyszami; nie jest to miejsce dla niej! Muszę się jednak z nią zaznajomić!" Potem położył się za tabakierą stojącą na stole; stamtąd mógł dobrze obejrzeć uroczą, maleńką damę, która wciąż, nie tracąc równowagi, stała, na jednej nóżce.
Kiedy nadszedł wieczór, żołnierze wrócili do pudełka, a wszyscy ludzie w domu poszli spać. Teraz zabawki zaczęły się bawić w najrozmaitsze zabawy; w "gości', w "wojnę", w "bal", żołnierze brzęczeli w pudełku, bo chcieli się też zabawić, ale nie mogli podnieść pokrywki. Dziadek do orzechów zaczął fikać koziołki, rysik bawił się z tabliczką; był taki hałas, że kanarek obudził się i zaczął mówić - i to wierszem. 
Jedynie ołowiany żołnierzyk i mała tancerka nie poruszyli się ze swoich miejsc - ona stała na palcach jednej nóżki, z rękami wyciągniętymi przed siebie; on stał na jednej nodze i ani na chwilę nie odrywał od niej oczu. 
Dwunasta godzina wybiła na zegarze i - trach! Odskoczyła pokrywka tabakierki, ale w środku nie było tabaki, tyko maleńki, czarny diabełek; była to prawdziwie czarodziejska sztuka.
- Żołnierzu! - powiedział diabełek. - Czy nie chciałbyś lepiej zachować oczu dla siebie?
Ale żołnierzu, udawał, że nie słyszy.
- Porachujemy się jutro - powiedział diabełek. 
Nazajutrz rano, kiedy dzieci wstały, postawiono żołnierza na oknie i nie wiadomo, czy diabełek to sprawił, czy przeciąg, dość że nagle okno otworzyło się i żołnierz spadł głową w dół z trzeciego piętra. Była to straszliwa jazda! Żołnierz podniósł w górę nogę i stanął na czapce, a bagnet jego utkwił pomiędzy brukowymi kamieniami. 
Służąca i chłopczyk zaraz zeszli, by go odszukać, ale mimo że ledwie na niego nie nadepnęli, nie mogli go dojrzeć. Gdyby żołnierz zawołał: "Tu jestem!", znaleźliby go z pewnością, ale nie uważał za stosowne krzyczeć - był przecież w mundurze. 
Zaczął padać deszcz, krople były coraz gęstsze, prawdziwa ulewa! Kiedy przestało padać, przyszło dwóch uliczników.
- Patrz no - powiedział jeden - tam leży ołowiany żołnierzyk! Niech się przejedzie łódką.

  
Zrobili więc z gazety łódkę, posadzili w niej żołnierza i puścili z biegiem rynsztoka; obaj chłopcy lecieli obok i klaskali w ręce. Na Boga, jakie wielkie fale były w rynsztoku! Papierowa łódka kołysała się w górę i w dół, to znowu obracał w kółko, tak że w żołnierzyku zamierało serce, ale nie pokazał tego po sobie, pozostał niewzruszony, patrzył prosto przed siebie i broń trzymał na ramieniu. 
Nagle łódka wpłynęła pod długą kładkę i zrobiło się ciemno jak w pudełku.
"Dokąd płynę? - myślał żołnierz. - Tak, na pewno to przez tego diabełka! Ach, gdyby tu przy mnie w łodzi była ta panienka z zamku, nic bym sobie nie robił z ciemności, nawet dwa razy większych".
Nagle zjawił się olbrzymi szczur wodny, który mieszkał pod kładką rynsztoka.
- Czy masz paszport? - spytał szczur. - Pokaż mi zaraz twój paszport.
Ale żołnierz milczał i tylko mocniej trzymał broń. Łódź pomknęła prędzej, a szczur za nią. Uh! jakże zgrzytał zębami i jak głośno wołał do płynących słomek i drewienek.
- Trzymać go! Trzymać! Nie zapłacił cła! Nie pokazał swego paszportu!
Ale prąd był coraz silniejszy; żołnierz, tam gdzie się skończyła kładka, widział już światło dnia; jednocześnie słyszał jakiś złowrogi szum, który mógł przerazić najodważniejszego człowieka. Tam gdzie kończyła się deska, spływała z szumem woda do kanału, co było dla żołnierzyka tak niebezpieczne, jak dla nas spłynięcie w łodzi do olbrzymiego wodospadu.
Zbliżył się teraz tak bardzo, że nie mógł już się zatrzymać. Łódka rwała naprzód, a żołnierzyk trzymał się sztywno. Nikt nie mógł powiedzieć, że miał strach w oczach. Łódka przechylała się na bok i nabierała po brzegi wody, tak że musiała zatonąć; żołnierz stał po szyję w wodzie, a łódka zgłębiała się coraz więcej i więcej; coraz bardziej rozmiękał papier; woda zaczęła już zalewać głowę żołnierzykowi i wtedy pomyślał sobie o małej, ślicznej tancerce, której nie miał już nigdy zobaczyć, a w uszach zabrzmiały mu słowa: 

Naprzód, naprzód, w bój, żołnierzu!
Naprzód, naprzód, w bój!

Papier rozpadł się, a żołnierz pogrążył się w wodzie, ale w tej samej chwili połknęła go wielka ryba.
Jakże ciemno było w jej wnętrzu! Jeszcze straszniej niż pod kładką rynsztoka! I tak ciasno! Ale żołnierz był niewzruszony - leżał trzymając broń na ramieniu.
Rybka pływała i robiła najdziwniejsze podskoki; wreszcie uspokoiła się. Żołnierzowi wydawało się, że oświetliła go jakaś nagła błyskawica. Stało się zupełnie jasno i ktoś krzyknął głośno:
- Ołowiany żołnierzyk!
Rybę schwytano, sprzedano na targu, wzięto ją do kuchni, gdzie kucharka przekrajała ją dużym nożem. Schwyciła żołnierza w dwa palce i zaniosła do pokoju, gdzie wszyscy chcieli obejrzeć tę dziwną istotę podróżującą w brzuchu ryby; ale żołnierz nie był z tego dumny. 
Postawiono go na stole i okazało się, że - jakże dziwne rzeczy zdarzają się na świecie - żołnierz znajdował się w tym samym pokoju, w którym był niegdyś; widział te same dzieci i te same zabawki stojące na stole; prześliczny zamek z maleńką, uroczą tancerką. Stała wciąż jeszcze na jednej nóżce, a drugą wznosiła wysoko w górę; i ona również nie zmieniła się. To właśnie wzruszyło żołnierzyka; o mało co nie rozpłakał się ołowianymi łzami, ale to nie wypadało. Patrzył tylko na nią i ona patrzyła na niego; ale nie mówili nic do siebie. 
Wówczas jeden z chłopców schwycił żołnierzyka i nie mówiąc, dlaczego właściwie to robi, rzucił go wprost do pieca, była to na pewno wina diabełka z tabakierki.
Żołnierz stał w jasnym blasku płomienia i było mu niesłychanie gorąco, ale nie wiedział, czy pali go zwykły ogień miłości. Stracił swe kolory, ale czy stało się to w czasie wędrówki, czy też z powodu zmartwienia - tego nikt nie mógł powiedzieć.
Patrzył na maleńką panienkę i ona patrzyła na niego; czuł, że topnieje; lecz wciąż jeszcze stał dzielnie, trzymając broń na ramieniu.
Nagle ktoś otworzył drzwi, wiatr porwał mała tancerkę i pofrunęła jak sylfid wprost do pieca, do ołowianego żołnierzyka, błysnęła płomieniem i już było po niej. A żołnierz roztopił się na bezkształtną masę i kiedy nazajutrz służąca wygarniała popiół, znalazła go w postaci maleńkiego serduszka, z tancerki zaś pozostały jedynie cekinki, a i te poczerniały na węgielki.  

Hans Christian Andersen:))

sobota, 12 października 2013

Świniopas


Był sobie pewnego razu bardzo ubogi książę. Miał księstwo małe, ale dość duże na to, by mógł się ożenić, a chciał się właśnie żenić. Było to co prawda zuchwalstwo, że odważył się spytać córkę cesarza: "Czy chcesz mnie mieć za męża?", ale jednak ośmielił się to uczynić, bo imię jego było sławne na cały świat. Tysiąc księżniczek zgodziłoby się chętnie, ale dowiecie się zaraz, co zrobiła córka cesarza. 
Zatem słuchajcie.
Na grobie ojca księcia rósł krzak róży, cudny krzak róży. Zakwitał tylko raz na pięć lat i to jedną jedyną różą. Ale ta róża pachniała tak słodko, że wąchając ją zapominało się o wszystkich zmartwieniach i troskach. Miał też książę słowika, który tak pięknie śpiewał, jak gdyby w jego gardziołku mieściły się wszystkie niebiańskie melodie.
Tę różę i tego słowika miała dostać księżniczka; w tym celu różę i słowika włożono do srebrnych szkatułek i tak posłano je księżniczce. 
Cesarz kazał przynieść dary do wielkiej sali, gdzie księżniczka bawiła się z damami dworu w "gości"; przez cały boży dzień nie robił nic innego. Gdy zobaczyła duże szkatułki z darami, klasnęła z radości w ręce i zawołał:
- Ach, gdyby to był maleńki kotek! - Ale w szkatułce była cudna róża.
- Jakże ładnie zrobiona! - powiedziały wszystkie damy dworu.
- Jest więcej niż ładna - powiedział cesarz. - Jest piękna. 
Lecz księżniczka powąchała różę i była bliska płaczu.
- Fe, ojczulku - powiedziała - to nie jest sztuczna róża, tylko prawdziwa.
- Fe - powiedziały wszystkie damy dworu - prawdziwa!
- Zanim się zaczniemy gniewać, zobaczmy, co jest w drugim pudle - powiedział cesarz; wyjęto słowika, który zaczął tak pięknie śpiewać, że nie można mu było nic zarzucić!
- Wspaniały! Zachwycający! - zawołały damy dworu.
- Jakże ten ptak przypomina mi pozytywkę świętej pamięci cesarzowej - powiedział stary marszałek dworu - zupełnie ten sam ton, ten sam wyraz!
- Tak - powiedział cesarz i rozpłakał się jak dziecko.
- Chyba to nie jest żywy słowik! - powiedziała księżniczka.
- To żywy ptak - powiedzieli ci, którzy przynieśli dary.
- W takim razie wypuśćcie go! - zawołała księżniczka i w żaden sposób nie chciała widzieć księcia. 
Ale on nie tracił nadziei; posmarował sobie twarz na brązowo i czarno, wcisnął głęboko na oczy czapkę i zapukał do drzwi.
- Dzień dobry, cesarzu - powiedział - czy mógłbym dostać jakąś służbę na dworze?
- Wiele ludzi szuka tu pracy - odpowiedział cesarz - ale zobaczymy, potrzebujemy kogoś, kto by mi pilnował świń, których mamy bardzo dużo.
W ten to sposób, książę został cesarskim świniopasem. Dostał na mieszkanie ciasną, brzydką komórkę obok świńskich chlewów i miał w niej pozostać.
Cały dzień pracował, a kiedy nadszedł wieczór, zrobił prześliczny, mały garnuszek z dzwoneczkami wkoło; kiedy w garnku gotowało się, dzwoneczki dzwoniły ślicznie i grały starą melodię:

Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie! 

Ale największa sztuka polegała na tym, że kiedy się trzymało palec nad parą wydobywającą się z garnka, można było natychmiast poczuć zapach wszystkich potraw jakie gotowały się we wszystkich kuchniach miasta: no, to było przecie coś zupełnie innego niż jakaś tam róża.
Księżniczka poszła ze wszystkimi damami dworu na spacer i usłyszawszy melodię uradowała się niezwykle, bo właśnie potrafiła to grać. "Ach, kochany Augustynie"; była to jedyna melodia, którą umiała zagrać, i to tylko jednym palcem.
- To właśnie tylko umiem - powiedziała. - Musi to być wykształcony świniopas! Słuchaj, idź do niego i spytaj, ile kosztuje ten instrument!
Jedna z dam dworu musiała pójść, ale przedtem włożyła drewniaki na nogi.
- Ile chcesz za ten garnek? - spytała dama.
- Chcę dziesięć pocałunków księżniczki! - powiedział świniopas. 
- Na litość boską! - zawołała dam dworu.
- Ani jednego mniej! - odpowiedział świniopas.
- Co on mówił? - spytała księżniczka. 
- Nie mogę tego powtórzyć! - odezwała się dama dworu. - To potworne!
- Możesz mi szepnąć do ucha! - Więc szepnęła.
- Jaki niegrzeczny! - powiedziała księżniczka i szybko odeszła, ale gdy przeszła kawałek drogi, dzwoneczki zadzwoniły cudnie: 


 Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie! 


- Poczekaj! - powiedziała księżniczka. - Spytaj go, czy nie wystarczy mu dziesięć pocałunków dam dworu!
- Dziękuję! - odrzekł świniopas. - Dziesięć pocałunków księżniczki albo nic z garnka!
- Cóż to za uparte stworzenie! - powiedziała księżniczka. - Musicie mnie zasłonić, żeby nikt tego nie widział!
I damy dworu ustawiły się naokoło, rozcapierzyły swoje suknie i świniopas otrzymał swoich dziesięć pocałunków, a księżniczka dostała dostała swój garnek. 
Cóż to była za radość! Przez cały wieczór i przez cały dzień musiało się gotować w garnku; nie było w całym mieście ani jednej kuchni, o której nie wiedziano by, co się w niej gotuje, począwszy od kuchni marszałka dworu, a skończywszy na szewcu. Damy dworu tańczyły i klaskały w ręce.
- Wiemy, kto będzie jadł słodką zupę i pączki. Wiemy, kto będzie miał kaszę i pieczeń. Jakie to ciekawe!
- Niezmiernie ciekawe! - powiedziała ochmistrzyni dworu.
- Nie gadajcie za dużo, zapominacie, że jestem córką cesarza!
- Rozumie się! - powiedziały wszystkie.
Świniopas, to jest książę (ale nikt nie wiedział, że nie jest prawdziwym świniopasem), nie tracił czasu i coraz to robił coś innego; teraz zmajstrował grzechotkę, która przy potrząsaniu grała najpiękniejsze walce, polki, oberki, jakie wymyślono od początku świata. 
- To jest superbe! - powiedziała księżniczka idąc koło chlewów. - Nigdy jeszcze nie słyszałam piękniejszej kompozycji! Słuchaj no, idź do niego i spytaj, ile ten instrument kosztuje; o pocałunkach nie ma mowy. 
- Chce sto całusów księżniczki! - powiedziała dama dworu wróciwszy od świniopasa.
- Oszalał chyba! - powiedziała księżniczka i odeszła; ale kiedy usłyszała mału kawałek, zatrzymała się. - Trzeba popierać sztukę! - powiedziała. Jestem córką cesarza! Powiedz mu, że dostanie jak wczoraj dziesięć pocałunków, a resztę od dam dworu!
- Ach, nie bardzo się nam chce! - powiedziały damy dworu.
- To próżne gadanie! - powiedziała księżniczka. - Skoro ja go całowałam, wy możecie też się poświęcić. Pomyślcie tylko, daję wam utrzymanie i pensję!
Wobec tego dam dworu znów musiała pójść do świniopasa
- Sto całusów księżniczki - odpowiedział - lub każdy zostaje przy swoim!
- Ustawić się! - powiedziała księżniczka - I wszystkie damy dworu ustawiły się na około, by ją zasłonić, a on zaczął całować.
- Cóż to może być za zbiegowisko tam obok chlewa? - powiedział cesarz, który się zjawił na balkonie; przetarł oczy i nałożył okulary. - To jakaś sprawka dam dworu; muszę zejść na dół! - Wsunął głębiej pantofle, bo były bardzo podeptane. Jakże się spieszył!
Zszedł na podwórze i skradał się po cichu, a damy dworu były tak zajęta liczeniem pocałunków i pilnowaniem, aby wszystko odbyło się uczciwie i aby świniopas nie dostał ich ani za dużo, ani za mało, że nie zauważyły go wcale. Cesarz wspiął się na palcach.
- Co to jest? - zawołał zobaczywszy całującą się parę i rzucił w nich pantoflem akurat w chwili, gdy świniopas otrzymywał osiemdziesiąty szósty pocałunek. 
- Precz - powiedział cesarz, bo był bardzo zły. I kazał księżniczkę i świniopasa wyrzucić z granic cesarstwa.
Wtedy księżniczka zaczęła płakać, świniopas żartował, a deszcz lał strumieniami.
- Ach, ja nieszczęsna! - powiedziała księżniczka. - Dlaczego nie zgodziłam się być żoną pięknego księcia. Ach, jakże jestem nieszczęśliwa!
Świniopas skrył się za drzewem, starł brązową i czarną farbę z twarzy, zrzucił nędzne ubranie i wystąpił w całym książęcym przepychu, tak pięknie, że księżniczka mu się ukłoniła.
- Ukazałem się, by ci wyrazić ma pogardę! - powiedział. - Nie chciałaś prawdziwego księcia; nie poznałaś się na róży i słowiku; a świniopasa całowałaś, aby dostać grającą zabawkę! masz teraz za to!
I poszedł sobie do swojego królestwa, zatrzasnąwszy i zaryglowawszy jej drzwi przed nosem; mogła sobie teraz stać na dworze i śpiewać:

       Ach, kochany Augustynie,
Wszystko minie, minie, minie! 

Hans Christian Andersen:))

środa, 9 października 2013

O Frycku i Katarzynce

Żył sobie chłop, który miał na imię Frycek i niewiasta imieniem Katarzyna. Pobrali się i żyli sobie razem. Pewnego dnia rzekł Frycek:
- Słuchaj no, Katarzyno, idę teraz w pole, a jak wrócę głodny, żebym zastał na stole pieczone mięso i coś do picia dla ugaszenia pragnienia.
- Idźże Frycku, idź - odparła Katarzyna - zrobię wszystko, jak należy.
Kiedy zbliżył się pora obiadu, wzięła kiełbasę wiszącą w kominie, położyła ją na patelni, dodała masła i postawiła na ogniu. Kiełbasa zaczęła się smażyć i skwierczeć, Katarzyna stała nad nią trzymając patelnię i rozmaite myśli kotłowały się jej w głowie. 
"Zanim kiełbasa będzie gotowa, możesz skoczyć do piwnicy utoczyć piwa" - pomyślała.
Zostawiła więc patelnię na ogniu, wzięła dzbanek i zeszła do piwnicy po piwo. Płynie piwo do dzbanka, a Katarzyna się przygląda. Nagle przypomniała sobie:
- Ejże, nie uwiązałam psa, hultaj gotów ściągnąć kiełbasę z patelni, ładniem się urządziła!
I w paru susach już była na górze. Szpic tym czasem z kiełbasą w pysku uciekł, wlokąc ją po ziemi. Katarzyna niewiele myśląc rzuciła się za nim w pogoń i biegła przez pole spory kawałek. Pies był jednak od niej zwinniejszy i nie wypuścił kiełbasy, lecz ciągnął ją po zaoranej roli. 




- Wszystko przepadło, nie ma co! - rzekła Katarzyna i zawróciła, a że zmęczyła się gonitwą, szła wolnym krokiem, by trochę ochłonąć. 
Przez cały ten czas piwo płynęło z beczki, bo Katarzyna nie zakręciła kurka, a kiedy dzbanek był pełen po brzegi i nie było w nim już więcej miejsca, piwo zaczęło się rozlewać po piwnicy i ustało ciec dopiero wtedy, kiedy beczka była pusta. Katarzyna już od schodów dostrzegła nieszczęście.
- Do licha! - zawołała - co tu robić, żeby Frycek nic nie poznał!
Pomyślała chwilkę i nagle przypomniało jej się, że na strychu stoi jeszcze worek pięknej pszennej mąki z ostatniego jarmarku, postanowiła więc zanieść go do piwnicy i zasypać mąką rozlane piwo.
- Tak to jest - rzekła do siebie -  kto zawczasu oszczędza, temu nie zabraknie w potrzebie - wdrapała się na strych, zniosła worek na dół i rzuciła go prosto na dzbanek z piwem, tak że ta reszta, co została dla Frycka do obiadu, wylała się na podłogę. 
- Bardzo dobrze - powiedziała Katarzyna - teraz już się przynajmniej wszystko zmarnowało. - I rozsypała mąkę po całej piwnicy. Opróżniwszy worek poczuła głębokie zadowolenie za swej przemyślności i rzekła:
- Nareszcie będzie tu porządnie i czyściutko!
W południe wrócił z pola Frycek.
- Jak tam, żonko, coś mi na obiad przygotowała?
- Ach, mój Frycku - odparła Katarzyna - chciałam ci usmażyć kiełbasy, ale kiedy zeszłam do piwnicy po piwo, pies ściągnął kiełbasę z patelni; gdy pobiegłam za psem, całe piwo wciekło z beczki, a kiedy rozsypałam pszenną mąkę, żeby wysuszyć piwo, przewróciłam dzbanek; ale nie martw się, w piwnicy jest już całkiem sucho.
- Oj, Katarzyno, Katarzyno - rzekł Frycek - i coś ty najlepszego zrobiła! Nie dość, że pozwoliłaś psu porwać kiełbasę, to jeszcze wypuściłaś z beczki całe piwo i rozsypałaś naszą najlepszą mąkę!
- Ach, Frycku, skądże ja to mogłam wiedzieć! Czemuś mi wcześniej nie powiedział, co mam robić!
"Jeśli tak się sprawy mają z twoją żoną, musisz się lepiej zabezpieczyć!" - pomyślał sobie chłop. Uciułał sporą sumkę talarów, wymienił ja na złoto i rzekł do Katarzyny:
- Widzisz te żółte błyskotki, włożę je do garnka i zakopię w obróbce pod żłobem, ale żebyś mi się do nich nie zbliżała, bo pożałujesz. 
A on na to:
- Ależ gdzie tam, Frycku, ani mi to w głowie!
Ledwie Frycek wyszedł w pole, zjawili się we wsi wędrowni handlarze, którzy mieli na sprzedaż garnki i dzbanki, zaszli też do młodej gospodyni pytając, czy nie chciałaby czegoś od nich nabyć.
- Ach, moi dobrzy ludzie - odrzekła Katarzyna - nie mam pieniędzy, więc nie mogę od was nic kupić; chyba że przyjmiecie moje żółte błyskotki, bo chętnie bym coś nabyła.
- Żółte błyskotki, czemu nie? Pokażcie no, gdzie je macie?
- Zajrzyjcie do obórki, moje błyskotki są zakopane pod żłobem, tam je znajdziecie, bo mnie nie wolno się do nich zbliżać.
Hultaje udali się do obórki, zaczęli kopać i znaleźli szczere złoto. Wygarnęli je czym prędzej i wzięli nogi za pas, zostawiając wszystkie swoje garnki i dzbanuszki. Katarzyna uznała, że nowe naczynia trzeba od razu do czegoś wykorzystać, a że w kuchni miała wszystkiego pod dostatkiem, w każdym nowym garnku wybiła dno, nadziała je wszystkie jeden po drugim na kołki w płocie otaczającym dom, by tam służyły ku ozdobie. Kiedy Frycek wrócił z pola i zobaczył tę nową ozdobę, zapytał:
- Katarzyno, z cóżeś to zrobiła?
- Kupiłam to wszystko, Frycku, za żółte błyskotki, coś je zakopał pod żłobem; ale ja się do nich nie zbliżałam, handlarze musieli je sobie sami wygrzebać.
- Ach, żono - rzekł Frycek - i coś ty najlepszego narobiła! Ależ to nie były żadne błyskotki, tylko szczere złoto i całe nasze bogactwo; jakże mogłaś zrobić coś podobnego!
- Ależ, Frycku - odparła Katarzynka - skądże ja to mogłam wiedzieć? Czemuś mi wcześniej nie powiedział, co mam robić?
Chwilę stała zadumana, wreszcie odezwała się:
- Posłuchaj, Frycku, odbierzemy złoto złodziejom, jeszcze ich dogonimy.
- No, to chodźmy - odrzekł Frycek - a nóż nam się uda; zabierz tylko trochę chleba i sera, żebyśmy w drodze mieli co jeść. 
- Dobrze, Frycku, zabiorę.
Ruszyli więc w pogoń, a że Frycek lepszym był piechurem, Katarzyna wciąż była w tyle. - "Tylko na ty dobrze wyjdę." - myślała sobie - "jak zawrócimy, to będę już spory kawałek przed nim. - Idąc tak przed siebie znalazła się na zboczu góry, pięła się na nią droga, którą wyznaczyły dei głęboki koleiny.
- Patrzcie ludzie - rzekła Katarzyna - jaka ta biedna ziemia poorana, rozdarta, wydeptana! Toż to się do śmierci nie zagoi.
I z litościwego serca wyjęła swój kawałek masła i poczęła smarować nim koleiny, raz lewą, raz prawą ręką, aby koła zbyt dotkliwie w nie się nie wrzynały. Kiedy przy tej miłosiernej robocie mocniej się pochyliła, ser wypadł jej z kieszeni i stoczył się z góry na sam dół.
- Raz już się tą drogą wdrapałam - powiedział Katarzyna - ani myślę złazić z powrotem, niech drugi po tamtego leci.  
Wyjęła drugi serek i potoczyła go za pierwszym. Kiedy żaden z nich się jakoś nie pokazywał, puściła za nim jeszcze i trzeci, myśląc sobie - "Czekają pewnie na kompanię i nie chce im się samym wracać." Widząc zaś, że po wszystkich ani śladu, rzekła:
- Nie wiec do prawdy, co to ma znaczyć! Może trzeci nie mógł trafić i zabłądzić, poślę jeszcze czwarty, nie je z powrotem sprowadzi. 
Czwarty serek nie spisał się jednak wcale lepiej niż trzeci. Katarzynę rozgniewał ot wreszcie i rzuciła także piąty i szósty, a były to już ostatnie. Chwilę stała nasłuchując, czy nie wracają, ale kiedy czekanie okazało się daremne, rzekła:
- Oj, równie dobrze można by was po śmierć posłać, co tam tak długo robicie! Jeśli wam się zdaje! Jeśli wam się zdaje, że będę tu was bez końca czekać, to się mylicie! Pójdę swoją drogą i tak mnie dogonicie, macie przecież młodsze nogi. 
Katarzynka poszła więc dalej i spotkała Frycka, który przystanął i rozglądał się za nią, bo chętni by już coś przegryzł.
- Daj no to, coś na drogę zabrała.
Żona podała mu suchy chleb.
- A gdzie się podziało masło i ser? - spytał.
- Ach Frycku - odparła Katarzyna - masłem wysmarowałam koleiny, a serki zaraz powinny tu być; jeden mi uciekł, więc posłałam resztę, żeby go z powrotem sprowadziły.
A Frycek na to:
- Co też ci do głowy przyszło, Katarzynko, żeby masłem smarować koleiny i sery z góry staczać! Nie trzeba było tego robić!
- Oj, Frycku, czemuś mi tego wcześniej nie powiedział!  
Kiedy zjedli razem suchy chleb, Frycek zapytał:
- A zamknęłaś chociaż dom wychodzą, Katarzyno?
- Nie, trzeba mi było powiedzieć.
- To wracaj teraz i zawrzyj porządnie drzwi, zanim ruszymy dalej; a przynieś też coś do jedzenia, ja tu na ciebie zaczekam.
Katarzynka zawróciła, myśląc sobie po drodze: - "Frycek ma ochotę na coś innego, masło i ser mu nie smakują, przyniosę mu pełną chustkę suszonych jagód i dzbanek octu do picia." - Po czym zaryglowała górną część drzwi, dolną zaś wyjęła z zawiasów i wzięła na plecy, przekonana, że skoro zawarła drzwi, zabezpieczyła również cały dom. Szła nie śpiesząc się, tak bowiem myślała: - "Niech sobie Frycek jak należy wypocznie." - Kiedy stanęła przed nim, rzekła:
- Masz tu, Frycku, drzwi, sam będziesz mógł teraz dom zabezpieczyć. 
- O, Boże - Frycek na to - ależ ja mam mądrą żonę! Wyjmuje dolne drzwi, żeby każdy mógł wejść, a zaryglowuję górę. Teraz już za późno wracać do domu, ale skoro te drzwi przyniosłaś, to dźwigaj je sama dalej! 
- Drzwi mogę nieść, Frycku, ale suszonych jagód i dzbanka z octem już nie udźwignę, zawieszę je na drzwiach, niech one je niosą. 
Ruszyli przez las w poszukiwaniu hultajów , nie mogli ich jednak znaleźć. A że się w końcu ciemno zrobiło, wdrapali się na drzewo, by tam spędzić noc. Ledwie się rozsiedli wśród gałęzi, zjawili się nicponie, co to nie sieją, nie orzą, a z cudzego żyją. Zatrzymali się właśnie pod tym samym drzewem, na którym siedzieli Frycek i Katarzyna, rozpalili ogień i zabrali się do dzielenia łupu. Frycek zlazł po drugiej stronie drzewa, nazbierał kamieni, wszedł na drzewo z powrotem, aby tymi kamieniami obrzydzić złodziei. Kamienie jednak chybiły celu, a hultaje pokrzykiwali:
- O, zaraz zacznie świtać, bo wiatr już szyszki strąca.
Katarzyna wciąż trzymała drzwi na plecach, a gniotły one ją niemiłosiernie, ona zaś myślała, że to suszone jagody tak jej ciążą, rzekła więc:
- Frycku, muszę zrzucić te jagody. 
- Nie, Katarzyno, nie teraz - ostrzegł - bo mogłyby nas zdradzić.
- Ach, Frycku, one mnie tak strasznie gniotą.
- No, to zrzućże je, do kata!
I suszone jagody zaczęły spadać przez gałęzie, a hultaje mówili:
- O, ptasie łajno leci.
Po chwili, że drzwi nadal ją gniotły, Katarzyna rzekł:
- Ach, Frycku, muszę wylać ocet.
- Nie, Katarzyno, nie rób tego, bo nas to zdradzi.
- Ach, Frycku, on mnie tak strasznie gniecie.
- No, to wylejże go, do kata!
Wylała więc ocet, opryskując nią złodziei. Na to rzekł jeden do drugiego:
- O, rosa już opada.
Wreszcie Katarzyna pomyślała: - "A może to drzwi tak tak mnie gniotą?" - i rzekła:
- Frycku, muszę zrzucić te drzwi.
- Nie, Katarzyno, nie teraz, bo nas to zdradzi.
- Ach, Frycku, nie mogę już wytrzymać, on mnie tak strasznie gniotą. 
- Nie, Katarzyno, trzymaj je mocno!
- Oj, Frycku, zaraz je puszczę. 
- A niech tam - krzyknął Frycek zniecierpliwiony - spuszczaj je, do kata!
Po czym drzwi runęły z okropnym łoskotem, a hultaje na dole wrzasnęła:
- O rety, diabeł spadł z drzewa!
I wzięli nogi za pas, pozostawiając łup pod drzewem. O świcie, kiedy Frycek i Katarzyna zaszli na ziemię, odnaleźli swoje utracone złoto i zabrali je z sobą do domu.
Po powrocie rzekł Frycek do Katarzyny:
- Słuchaj no, Katarzyno, musisz się teraz żywo wziąć do roboty.
- No pewnie, Frycku, będę pilnie pracować, pójdę w pole żąć żyto.
Znalazłszy się w polu Katarzynka wszczęła rozmowę sama ze sobą:
- Czy mam najpierw zjeść, a potem żąć, czy może sobie przedtem pośpię. Ej, najlepiej coś zjem!
Podjadła więc do syta, po czym spać jej się zachciało, na wpół przez sen zaczęła machać sierpem i pocięła na sobie całe odzienie: fartuch, spódnicę i koszulę. Kiedy się wreszcie po długim śnie zbudziła, była prawie całkiem nagusieńka. I znowu zaczęła sama ze sobą rozmawiać:
- Czy to ja, czy nie ja? Ee, chyba nie ja!
Tymczasem noc zapadła, Katarzynka pobiegła więc do wsi i zapukała do mężowskiego okienka wołając:
- Frycku!
- A kto tam?
- Słuchaj no, jest Katarzyna w domu?
- No pewnie - odparł Frycek - toć leży w łóżku i śpi.
A ona na to:
- To dobrze, znaczy, że jestem w domu.
I pobiegła dalej przed siebie. Ledwie uszła kawałek, spotkała złodziei, co mili okraść wieś. Zbliżyła się do nich i rzekła:
- Pomogę wam kraść.
- Złodzieje pomyśleli, że baba pewnie wie, jak się we wsi obrócić, i że im się może przydać. Katarzynka coraz to podchodziła do innej chaty wołając:
- Hej tam, ludzie, macie coś dla nas? Chcielibyśmy sobie czegoś trochę ukraść.
Złodzieje pomyśleli: - "Nic dobrego z tego nie będzie" - i chętnie by się Katarzynki pozbyli. Rzekli więc do niej:
- Za wsią ksiądz proboszcz ma pole rzepy, idź i narwij nam rzepy!
Katarzyna poszła więc na pole i zaczęła wyrywać rzepę, ale z lenistwa nawet się znad zagonów nie podniosła. Chłop, który akurat tamtędy przechodził, zatrzymał się na ten widok i pomyślał, że to diabeł tak po polu buszuje. Pobiegł w te pędy ku wsi do księdza proboszcza i rzekł:
- Na polu dobrodzieja siedzi diabeł i rzepę wyrywa!
- A ja mam chorą nogę i nie mogę nawet pójść go prześwięcić - rzekł ksiądz.
Chłop mu na to:
- Już ja dobrodzieja podeprę.
I wyprowadził go w pole. Na ich widok Katarzyna wstała i wyprostowała się w całej swojej krasie. 
- O, diabeł! - krzyknął ksiądz i obaj dalejże w nogi, a ksiądz, choć kulawy, ze strachu szybciej umykał niż chłop, który go wspierał. 

Bracia Grimm:))