Gdzieś w stepach szerokich, na czarnej ziemi, a pod niebem jasnym, kuliła się niewielka wioska. Żyli w niej dziadek z babcią. dzieci im poumierały, został jeden wnuk zwany Kostią. chłopiec rósł szybko, siły mu przybywało, a i rozumu miał coraz więcej. gdy Kostia skończył lat szesnaście, zgodnie ze starym zwyczajem ukląkł przed swoimi opiekunami, prosząc o zezwolenie na wędrówkę w świat;
- Ludzi poznam, nauczę się czego nowego. Tutaj tylko orać ziemię i kosić zboże mi każecie, świnki pasam i krowy doję. Ale to mi wszystko mało.
Staruszkowie popłakali, ponarzekali, ale co było robić. Puścili wnuka w świat, żeby chleba z niejednego pieca pojadł.
Szedł chłopak trzy dni, aż tu niebo zasunęły czarne chmury, przeraźliwe błyskawice rozcięły świat, a deszcz i grad lunęły ja z cebra.
Skoczył Kostia w jamę lisią pod wielkim dębem, aż t trzask! Razem z gałęzią spadło na ziemię gniazdo, a w nim trzy pisklaki o płonących piórach.
Staruszkowie popłakali, ponarzekali, ale co było robić. Puścili wnuka w świat, żeby chleba z niejednego pieca pojadł.
Szedł chłopak trzy dni, aż tu niebo zasunęły czarne chmury, przeraźliwe błyskawice rozcięły świat, a deszcz i grad lunęły ja z cebra.
Skoczył Kostia w jamę lisią pod wielkim dębem, aż t trzask! Razem z gałęzią spadło na ziemię gniazdo, a w nim trzy pisklaki o płonących piórach.
Poznał Kostia, że to pisklęta Żar-Ptaka, o którym dotąd jedynie bajki słyszał. Zlitował się nad maleństwami, wciągnął do jamy, płaszczem osłonił, kołaczem nakarmił, a gdy lis, głodomór, zwęszył łatwą zdobycz, Kostia lisa wypędził i pisklęta uratował.
Gdy burza odeszła na południe, z szumem i sykiem płonących skrzydeł wylądował na ziemi Żar-Ptak. Rzucił się na Kostię i chciał go ogniem swych piór i języka spalić na popiół. Ale pisklęta zaczęły wołać:
- Ojcze, ojcze poniechaj go! On nas ocalił, kołaczem nakarmił i od lisich kłów uratował.
Żar-Ptak przysiadł obok swych maleństw.
- Skoro tak, daruj, człowiecze. Za uratowanie dzieci wdzięczny być potrafię. Kop w tej lisiej jamie głęboko, a dzban znajdzie zakorkowany. Napijesz się trzy łyki z niego, na trzy miesiące ci starczy nadludzkiej siły - powiedział Żar-Ptak i zabrał swoje dzieci. by je przenieść do nowego gniazda.
Kostia kopał, kopał, aż wykopał dzban. Jako mu Żar-Ptak nakazał, wypił trzy łyki z dzbana. Zaraz taką w sobie poczuł moc, że gdyby miał łuk, toby do księżyca strzałą dostrzelił. Dzban z powrotem zakorkował i zakopał pod dębem, a sam raźno poszedł dalej. następnego dnia trafił do miasta, nad którym wznosił się kamienny zamek carewicza Arbuza. Tam Kostia udał się za pracą i dospał posadę palacza w carskim piecu. Dniem i nocą nosił do pieca drewno, a wynosił wiadra popiołu. Od tego popiołu cały był czarny i czary, więc szybko przewali go Kostia-Popiołek.
Carewicz arbuz, po prawdzie, nie był zbyt dobrym władcą. Nic, tylko się w szaty stroił, włosy kazał sobie trefić w loki, a i bez przerwy zamyślał, jaką by tu żonę sobie wziąć. A kaprysił przy tym okropnie. nareszcie posłowie donieśli mu, że za morzem sinym, którego nikt jeszcze nie przepłynął, mieszka car Gadzimir. Ma on córkę-siłaczkę, urodziwą jak samo słońce.
- Ot moja wybranka! - ucieszył się carewicz Arbuz.
Kazał czym prędzej uszykować największy okręt i bogate podarunki, a sam wezwał wszystkich bajorów, rycerzy i książęta i zakrzyknął:
- Wybieram się na morze sine, do cara Gadzimira. Kto z was ruszyć ze mną gotów na śmierć i życie?
Rycerze i wielmożowie spuścili wzrok, zaczęli szurać nogami i żaden ze strachu nie wystąpił. Carewicz zawołał więc mieszczan i też spytał:
- Kto ze mną na sine morze się wybierze, śmierć napotkać albo z wielkim skarbem i sławą powrócić?
Także teraz nikt słowa nie powiedział i na carewicza ani spojrzał. Carewicz zawołał więc sługi i im zadał to samo pytanie. Pierwszy zgłosił się Kostia-Popiołek. Wiedząc, że brudny od popiołu sługa nie boi się oddać życia za swego pana, wyszło też kilku rycerzy, tak że carewicz zebrał w mig załogę na wyprawę.
Nazajutrz Kostia wymknął się do lasu, odkopał dzban, napił się porządnie nie trzy, a sześć łyków i chyłkiem wrócił na zamek. O świcie wypłynęli na sine morze.
Carewicz Arbuz chodził dumnie po pokładzie i chełpił się:
- Gdybym miał miecz, świat bym przeciął, gdybym miał łuk, ziemię bym przestrzelił, gdybym miał rumaka, wskoczył bym na najwyższą zamkową wierzę, a gdybym miał carównę, całowałbym ją do utraty tchu!
Kostia-Popiołek słuchał tego, a że napój z dzbana nie tylko dawał siłę, ale też pozwalał patrzeć w przyszłość, odezwał się:
- Wasza wysokość, miecz będziesz mieć i nie podźwigniesz go. luk posiądziesz, ale go nie napniesz. Rumaka się przestraszysz, a carównę nie na długo przytrzymasz przy sobie. Wracajmy lepiej do domu!
Carewicz wpadł we wściekłość. Kazał powiązać Kostię-Popiołka do masztu i zapowiedział, że po powrocie każe mu uciąć głowę.
Po wielu dniach podróży statek przepłynął sine morze i przybił do portu cara Gadzimira. Carewicz Arbuz udał się do cara, oddał pokłon i zapowiedział, że chce się starać o rękę carówny.
- Przyjdź jutro, dostaniesz stu kilowy miecz i jednym uderzeniem zatniesz nim stuletni dąb. a jak nie, to zetniemy nim ciebie - odpowiedział car Gadzimir.
Wrócił carewicz Arbuz na statek, opowiedział towarzyszom, co usłyszał.
- Jutro powiedz, że nie godzi się tobie zabawką wymachiwać. Rozkaż mnie ten dąb ściąć - powiedział Kostia-Popiołek.
Carewicz posłuchał i rano poszli do cara razem. Carewicz nawet nie spojrzał na miecz, wziął się pod boki i pogardliwie rzekł:
- Co to, dajecie mi pogrzebacz? Weź, sługo, ten kijaszek, bo mnie nie wypada.
Kostia-Popiołek chwycił stu kilowy miecz jak piórko i rąbnął nim w pień stuletniego dębu. Ściął drzewo tak równo, że drwal piłą nie zrobiliby tego lepiej. Car Gadzimir nie wierzył własnym oczom. szybko nakazał przynieść łuk zrobiony z grubego pnia cisu.
- Wystrzel starzał tak, by przebiła kopułę pałacu mego brata. pałac jest o siedem dni drogi stąd. - powiedział Gadzimir.
- Wasz carska wysokość, mówiłem, że łuk posiądziesz, ale go nie napniesz - szepnął carewiczowi Kostia-Popiołek i dodał: - Każ mnie dać ten łuk.
-Co wy mi, carze Gadzimierze, dajecie, jakieś babskie koromysło do noszenia wody, niegodne mnie, raczej dobre dla mego pachołka. - zaśmiał się carewicz Arbuz i skinął na Kostię.
Ten napiął drzewce, aż zatrzeszczało, i ze świstem puścił cięciwę. Za pół dnia przyleciał gołąb przyleciał od brata cara Gadzimira z wieścią, że strzał siedzi w kopule pałacu i nikt jej wyciągnąć nie może. Car zasępił się, ale nic po sobie poznać nie dał, tylko powiedział:
- masz jeszcze trzecią próbę.Uda ci się, dziś jeszcze wesele wyprawię, nie uda się - na śmierć skażę.
I kazał prowadzić carewicz do stajni, gdzie dwunastoma łańcuchami przywiązany stał rumak czarny i straszliwy. Żelaznymi kopytami iskry krzesał, a z nozdrzy buchały mu płomienie. Wielu próbował do ujeździć, ale żadnego nie było już pomiędzy żywymi. Na tego koni miał wsiąść carewicz.
- Rozkaż by ci go do jazdy przygotował - szepnął Kostia-Popiołek carewiczowi.
Potem chwycił najdłuższy łańcuch i zaczął nim smagać wielki zwierzę po grzbiecie i zadzie. Wściekły rumak nie mógł się z dwunastu łańcuchów zerwać, miotał się i wierzgał, aż opadł z sił.
- Nie bij mnie, panie, zrobię, co każesz - parsknął rumak, któremu ciosy łańcucha całkiem obiły boki.
- Teraz cię osiodłam, a potem wsiądzie na ciebie mój carewicz. jak cię dotknie szpicrutą, klękaj na przednie kolan. Jeśli nie posłuchasz, jeśli nie posłuchasz wrócę tu i będę cię bić, aż zdechniesz - przykazał mu wprost do ucha Kostia-Popiołek.
Przerażonu koń dał się osiodłać, a gdy carewicz-zalotnik nań wsiadł, posłusznie klęknął na kolana. Car Gadzimir nie miał wyjścia i musiał młodym wyprawić wesele.
Carewicz Arbuz wracał z piękną carówną-siłaczką do domu. jedna tylko myśl mąciła mu spokój duszy: jedynie Kostia-Popiołek wie, jak naprawdę było. Postanowił pozbyć się sługi, który tyle dla niego zrobił. Nad ranem podkradł się do śpiącego Kostii, mieczem przetrącił mu nogi i wrzucił do morza.
Kostia mało nie utonął, zdołał jednak nadludzkim wysiłkiem utrzymać się na wodzie. Płynął siedem dni, aż dopłynął do brzegu i tam padł jak martwy. Leżał tak dzień i noc, aż zobaczył ślepca z sękatym kosturem wędrującego brzegiem morza.
- Pomóż mi, dobry człowieku - zakrzyknął.
- Jakże ci pomóc, jestem ślepy - odpowiedział tamten.
- Idź za moim głosem - poprosił Kostia-Popiołek.
Ślepiec trafił wreszcie swym kijem na Kostię.
- Mam przetrącone nogi i nie mogę iść. Weź mnie na plecy., a ja będę wskazywał - zaproponował Kostia.
Ślepiec zgodziła się. Wziął go na plecy i dalej poszli już razem.
- Powiadają starcy po wsiach, że jest w świeci woda żywa. daj on siłę i zdrowie przywraca. Jakbyśmy ją znaleźli, to ja odzyskałbym wzrok, a ty byś wyleczył nogi - powiedział pewnego dni ślepiec.
Kostia-Popiołek przypomniał sobie o dzbanie.
- Ja wiem, dokąd iść, by ją odnaleźć. idź tam, gdzie ci powiem - szepnął do ślepca. Szli długo. Pili rosę poranną, jedli jagody i korzonki. Poznali się i pokochali jak bracia. Nareszcie doszli do lisiej jamy pod korzeniami. Kostia wygrzebał z jej głębi dzban.
Wodą z dzbana skropił oczy przybranego brata i ślepiec odzyskał wzrok. Skropił swe nogi i odzyskał w nich moc.
- teraz, bracie, chodźmy do cara. On mi pięknie podziękował za pomoc, nogi przetrącił i chciał utopić. Teraz ja mu odpłacę - zawołał Kostia-Popiołek.
zabrali dzban i poszli co prędzej ku carskiemu zamkowi. jakież był zdziwienie Kostii, gdy na pastwisku wśród stada ubłoconych krów ujrzał carewicza Arbuza. Młody panek przybrany był w brudne łachy i płakał:
- Oj, dolo moja, dolo. Byłem ja carem byłem bogaczem. Zachciało mi się zamorskiej żony-siłaczki. Ale gdy wydało się, że nie mam tyle siły co ona, zona mnie wypędziła, pozbawiła władzy i kazała krowy paść. Oj, dolo poratujcie, pożałujcie mnie, biednego - zawodził carewicz.
Kostia-popiołek chwycił go za łachmany i przyciągnął do siebie.
- Pamiętasz mnie, carewiczu? - zapytał.
Carewicz z przerażeniem padł na kolana.
- Kostia, miły Kostia, pomogłeś mi raz w biedzie, pomóż i teraz - błagał.
Kostia-Popiołek usadził go okrakiem na pniu młodej sosny, chwycił ten pień niczym oszczep i tak odpowiedział carewiczowi:
- Pamiętasz, co mówiłem? Rumaka się przestraszysz, carówny długo nie utrzymasz! A teraz żegnaj, zdrajco, i trzymaj się mocno pnia, bo i lecieć będziesz szybciej od sokoła
Po czym Kostia cisnął pień drzewa jak oszczep i wysłał carewicza Arbuza hen, na kraj świata. Na wygnanie, z którego ten już nie wrócił.
Z przybranym bratem poszedł zaraz do zamku i stanął przed carówną-siłaczką. A ona w mig poznała, że to jest ten młodzieniec, który drzewo mieczem ściął, strzałę w świat wystrzelił o mocarnego konia moresu nauczył.
- Carewicz Arbuz powiedział, żeś wpadł do morza i utopił się. Teraz nie żałuję, że go do pasani krów odesłałam - zawołała carówna-siłaczka i rzuciła się Kostii-Popiołkowi na szyję.
A Kostia, nic nie mówiąc, że on sam carewicza posłał o wiele dalej niż do krów, nakazał swych dziadków-staruszków na dwór sprowadzić. a swego przybranego brata zrobił najważniejszym ministrem i doradcą. i razem rządzili krajem długo i sprawiedliwie.
bajka rosyjska:))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz