Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

piątek, 31 sierpnia 2012

Baśń o latającym statku



W małej wiosce, w samym środku Rusi, żyli sobie dziad i baba. Mieli trzech synów, jak to zwykle bywa- dwóch mądrych, a trzeciego, Miszę, głuptasa. starsi synowie byli przystojni, silni i zarozumiali, a najmłodszy głuptas - ot, brat łata. Z każdym się zaprzyjaźnił, z każdym pogadał, każdemu nieznajomemu rękę by w potrzebie podał.

Raz, jakoś tak tuż po żniwach, rozeszła się po okolicy wieść, że car chce córkę swoją za mąż wydać. Warunek jednak jest pewien postawiony. Kto by się chciał z carówną żenić, musi najpierw zbudować latający statek i na tym statku na carski dwór polecieć.
Starsi bracia wzięli topory i ogromną piłę, zabrali zapas pysznego jedzenia i bukłak z gorzałką i poszli do lasu. Tam zrąbali największą sosnę, obciosali z gałęzi i zaczęli dumać,, jak też ów statek latający z niej zbudować.
Nagle z głębi lasu wyszedł do nich Dziad-Samojad, wiekowy starzec, wiekowy starzec z muchomorem na ramieniu, co to po lasach chodzi, jednym dopomaga, innych zaś na zgubę albo na ośmieszenie prowadzi.
- Dalibyście, synkowie, jadła kęs i napoju łyczek, nic od dwóch dni w gębie nie miałem - poprosił ich Dziad-Samojad.
- A idźże, dzidu, swoją drogą! Nic ci do nas i do naszego jadła - pogrozili mu bracia siekierą.
- tam mi się widzi, że statku latającego nie zbudujecie, co, co najwyżej świńskie koryto wam wyjdzie, a i owo dziurawe - zaśmiał się dziad-Samojad i zniknął.
Strugali braci cały dzień drzewo, ciosali, obrabiali, pasowali i zbijali. I w żadem sposób statku nie udało się zrobić. Świńskie koryto, owszem, wychodziło im ogromne, ale dziurawe. Wreszcie mieli dość i pojechali do domu.
- No, to ja pójdę do lasu - zaofiarował się Misza.
Wziął tylko pól suchego chleba i dzbanek wody, na ramię zarzucił siekierę, pod pachę wsadził bałałajkę i poszedł w ciemny las.
Przystanął Miszka w lesie, rozejrzał się, które drzewo najbardziej odpowiednie jest na latający statek. Aż tu nagle ktoś z zarośli wyszedł i po ramieniu go poklepał. Patrzy Misza, a to Dziad-Samojad. Spytał chłopca, dlaczego w lesie stoi i dookoła się rozgląda.
- Drzewa szukam na statek latający - odparł Misza.
- Ho, ho! a masz co jeść? spytał dziad-Samojad.
- mam chleb czerstwy i wodę ze studni. Wstyd cię taką strawą częstować, ale nie mam innej- rozłożył ręce chłopiec. 
- Siadajmy i jedzmy. Co lepszego na tym świecie, który na polu pod słońcem w kłosach zbóż rośnie, i woda, która go z chmur podlewa - stwierdził Dziad-Samojad.
Zasiedli i zjedli wszystko, co Miszka przyniósł do lasu. Chłopiec na bałałajce przy tym pograł, razem z Dziadem śpiewał, słowem, miło czas spędzili choć ani pól gałązki Misza nie ściął, ani kawałeczka statku nie wystrugał.
Potem Dziad-Samojad podniósł się z  mchu  i powiedział:
-  Dziękuję ci za poczęstunek. Niech się teraz odwdzięczę. Znajdź dąb z najgrubszym pniem, na którym gałęzie na krzyż. uderz go trzy razy toporem. ale nie ostrzem tylko obuchem. Potem padnij plackiem na ziemię i czekaj, aż cię ktoś zawoła.
Ledwo powiedział te słowa, zniknął jak nagle, jak się pojawił.

Miszka dotarł do najgrubszego dębu z gałęziami na krzyż, uderzył pień trzy razy obuchem topora i padł na twarz w trawę. Leżał tak, aż nagle usłyszał głos Dziada-Samojada: "Wstawaj! Tylko pamiętaj, nie odmawiaj nikomu pomocy i przejażdżki tym statkiem".

zerwał się Miszka, patrzy: tuż nad ziemią kołysz się w powietrzu piękny, drewniany żaglowiec. Trzy maszty sterczą prosto w górę, a na nich wiatr wydmy białe płócienne żagle. dziób statku, mosiężną iglicą wzmocniony, wskazuje drogę, gdzie przygoda czeka.
Wskoczył Miszka na pokład, żagle napiął, kołem sterowym zakręcił i wzbił się w górę. Poleciał ponad wierzchołkami drzew, ponad pasami mgły, ponad grzbietami wzgórz. a cały czas wypatrywał, czy kogo nie trzeba podwieźć statkiem.
Szybko dostrzegł takiego człowieka. Leżał na ziemi , ucho do niej przystawiał i coś na palcach rachował, a złościł się przy tym okropnie.
- Witaj, człowieku, w czym ci pomóc? - krzyknął Misza.
- jestem Uszakow, podsłuchiwacz. Słyszę, że do cara przyjechało dwadzieścia razy po dwudziestu gości, ale nie umiem rachować i nie wiem, ilu tam ich jest - zawołał podsłuchiwacz.
- Wsiadaj policzymy ich razem z góry - zawołał Misza.
polecieli kawałek, patrzą, a drogą podskakuje człowiek. Lewą nogę zatknął sobie za pas, a na prawej skacze jak wróbel.
- Co ci to, człowieku, w nogę się stało? - zawołał Miszka.
- Jestem biegacz Bystrow. Jakbym drugą nogę rozprostował, świat cały bym w godzinę przebiegł - odpowiedział nieznajomy.
I Miszka zaraz zaproponował mu miejsce na statku. Po chwili ujrzeli kolejnego wędrowca. Ten miał łuk i celował z niego gdzieś w niebo.
- Dzień dobry, myśliwcze, do czego celujesz, do chmur? - zapytał Miszka.
- Wy nie widzicie, ale ja widzę. Oto sto mil stąd na gałęzi siedzi wielki bażant. A nazywam się Striełka - powiedział myśliwy i wypuścił strzałę.
Bystrow wyciągnął nogę zza pasa i pobiegł zobaczyć, gdzie strzała utkwiła. za chwilę był powrotem, przynosząc upolowanego bażanta. Zabrali Striełkę na pokład i polecieli dalej razem, a po drodze bażanta upiekli i zjedli.
Ledwo kości po obiedzie wyrzucili, ujrzeli dwóch braci bliźniaków bezdennych siedzących na polu. przed nimi był staw pełen wody i ogromny wór chleba. Obaj rozpaczali, że za chwilę pomrą z głodu i pragnienia. Ich także zabrał Miszka na statek, bo nie mógł się nadziwić, jak można staw wypić jednym haustem, a wór chleba mieć na jeden kęs i zaraz domagać się nowej porcji.
Kiedy już prawie dolecieli do carskiego grodu, ujrzeli, jak im człowiek ze snopkiem słomy na plecach z ziemi ręką macha.
- Pomóżcie, poratujcie, dobrzy ludzie! Niosę ten snopek, bo jak rzucę na ziemię słomę, mróz zapanuj w tym miejscu srogi i na siedemdziesiąt lat nie ustąpi - opowiedział im i przedstawił się jako Zimny Piter.
Zabrali i jego na pokład i polecieli do cara.

Oj, było zamieszania i krzyku, gdy Miszka osadził swój latający okręt na dziedzińcu carskiego pałacu. baby pomdlały, wojownicy chwycili za broń, a kupcy podnieśli ceny za swoje towary, rozumując, że jak się wynalazek latającego statku upowszechni, to ceny i tak spadną na łeb na szyję, bo dowozić się będzie wszytko i tanio.

Carowi nie w smak było lądowanie, bo przyrzekł już rękę córki możnemu sąsiadowi, który co prawda statku  latającego nie miał, ale obiecał za córkę siedem worków złotych rubli. Wymyślił więc sobie, że Miszce da niewykonalne zadania. Ot - nie spodobał mu się zięć chodzący na boso, w chłopskiej rubaszce i tkanej koszuli, z bałałajką w dłoni.
Już pierwsze zadanie było niezwykłe. Miszka miał przynieść żywej wody z kryształowego źródła, które biło po drugiej stronie Matki Ziemi. i najdalej, żeby wrócił jeszcze przed wieczorem.
- Nie martw się - klepnął Miszkę po ramieniu Bystrow. odwinął nogę zza pasa i już go nie było. W okamgnieniu dobiegł do kryształowego źródła, zaczerpnął wody żywej do menażki, usiadł obok, jagód leśnych podjadł.
- a co tam, poczekają na mnie chwilę. tak tu miękko i przytulnie - mruknął Bystrow, położył się na miękkim mchu i zasnął.
zasnął i zachrapał. Zbliżał się wieczór, a Bystrow nie wracał. Miszka zaczął się denerwować. Wreszcie to chrapanie usłyszał Uszakow.
- Śpi pod świerkiem, łazęga! - sklął szybkonogiego druha, i zwrócił się do Strielki: - Zbudzisz go?
Striełka już nakładał swoją największą strzałę na cięcie. Przymierzył się.
- trudno będzie, on śpi po drugiej stronie matki Ziemi. Ledwo go widzę - powiedział i wypuści z furkotem strzałę.
Strzała trafiła w największą szyszkę rosnącą na czubku świerka. Szyszka spadła spadła wprost na nos Bystrowa i obudziła go. Zerwał się szybkobiegacz, porwał z ziemi menażkę i w okamgnieniu był z powrotem.
Car zdziwił się bardzo, ale nic nie rzekł. kazał tylko Miszce oznajmić, że nazajutrz wraz z kompanią ma zasiadać do stołu i zjeść dwanaście pieczonych wołów, dwanaście zajęcy, siedem baranów z rusztu oraz wypić dwanaście furgonów beczek piwa.
- I tylko wtedy - zapowiedział surowo car - możemy rozmawiać o żeniaczce.
Nazajutrz Misza i jego kompani zasiedli z carem do stołu. Misza i cześć kompani wzięli sobie jednego wołu i jednego barana, odlali pół beczki piwa i tak się najedli, że wstać od stołu nie mogli. Tymczasem braci Bezdenni wlali w siebie pozostałych dwanaście furgonów beczek piwa i schrupali woły barany i zające. Kości z tłuszczu i szpiku odessali i zakrzyknęli:
- Chcemy dokładki!
I car pojął, że dłużej już nie może zwodzić Miszy, bo wszystkie polecenia wypełnił z nawiązką.

Ale zanim wyprawiono wesele, zbuntował się władca sąsiedniego państwa, który obiecał carowi za córkę siedem worków złotych rubli. Nakazał wojskom ruszyć do ataku. Posłyszał te narady i wojski szykowanie Uszakow. Powiedział o tym Miszy, a Misza carowi.Ten zmartwił się i załamał ręce.
- Nie mam ja takich wojsk jak mój sąsiad, nie mam tylu rycerzy i kusz. Śmierć nas czeka niechybna! - zakrzyknął.
I nakazał strażnikom zakuć w kajdany Miszę i jego kompanów, wtrącić ich do lochu, a sam posłów wysłał do sąsiada. Posłowie pokłonili się w pas, spięli konie ostrogami i pojechali.
A Misza, Uszakow, Bystrow, Striełka, bracia Bezdenni i Zimny Piter, który dotychczas jeszcze Miszce w niczym nie pomógł, trefili do ciemnego lochu pod największą zamkową wieżą. Siedzieli dobry tydzień. W tym czasie Uszakow, przykładając ucho do ziemi, usłyszał, że posłów carskich sąsiedni władca kazał powiesić, a sam z całym wojskiem maszeruje na carską stolicę. Usłyszał też, jak car wzywa swych ministrów, żeby mu poradzili, jak statkiem latającym kierować, bo może on do obrony stolicy się nada. Ale żaden doradca nie umiał wzbić się statkiem w powietrze. Wreszcie car kazał posłać po Miszkę i jego kompanię, bo mściwi sąsiad już swe wojska do szturmu szykował, a do stalicy miał zaledwie dwa dni marszu.
- Poratuj mnie, Miszka, a nie pożałujesz- poprosił przestraszony car, a i piękna jego córka zaczęła błagać Miszkę o łaskę dla swego ojca.
Miszka wsiadł więc z całą swoja kompanią na statek, napiął żagle, zakręcił kołem sterownym i wzbił się w powietrze.
- Ja wodza tamtych wojsk mogę i stąd trafić strzało w dowolne oko, ale tylu grotów w kołczanie nie mam by całe wojsko powstrzymać - powiedział ponuro Striełka.
- Ale ja mam coś co ich powstrzyma - odpowiedział Zimny Piter i wskazał na swój snopek słomy.
Zaraz też dolecieli nad nieprzyjacielskie wojska. I Zimny Piter zaczął z góry rzucać na ziemię po jednej słomce, tak długo, póki całego snopka nie rozrzucił. A gdzie która słomka padła, tam ziemię skuwał taki mróz i śnieg, jakiego najstarsi ludzie w rusi nie pamiętali. Wojsko mściwego sąsiada wnet się rozproszyło, a połowa żołnierzy całkiem zamarzła. Misza wrócił do stolicy cara i zaraz wyprawiono huczne wesele.
Nazajutrz po weselu przyszli do Miszki Uszakow, Bystrow, Striełka, bracia Bezdenni oraz Zimny Piter i pokłonili mu się, powiadając, że już więcej ich pomocy potrzebować nie będzie. Miszka wyściskał ich serdecznie, a oni wsiedli na latający statek i życząc mu wszystkiego najlepszego, wzbili się w powietrze, szukając następnego junaka, któremu mogli by w biedzie pomóc. I powiadają starcy po wsiach, że ty statkiem podróżują po całej Rusi do dziś dania.

Bajka rosyjska:))

niedziela, 26 sierpnia 2012

O królewnie zamienionej w żmiję


 

Po wielu latach ciężkiej służby wracał do domu dzielny żołnierz. W siedmiu wojnach brał udział, siedem razy ziemię ruską przed nieprzyjacielem zostawiał i ratował, dwakroć po siedem lat służba jego trwała. Niewiele mu wypłacono pieniędzy, ale żołnierz nie martwił się, bo miał konia dziarskiego, szablę u boku i długą lancę w dłoni. Jechał sobie nieśpiesznie i często rozmyślał, jak to też będzie, gdy już szablę, tarczę i lancę w kąt odłoży i zacznie wieść życie normalnego człowieka.
Pewnego razu zaskoczyła go w gęstym lesie noc. Spędził ją wraz z rumakiem na zacisznej polanie, pojadając słodkie jagody. Rano nic już do jedzenia nie było, żołnierz więc fajkę sobie nabił i zapalił, by głód dymem oszukać. Raptem z fajki wyskoczyła iskierka i w oka mgnieniu leśne poszycie stanęło w ogniu. Cofnął się wraz z rumakiem, wtem wśród największych płomieni dostrzegł piękną dziewczynę, bezskutecznie próbującą się z nich wydostać.
- Ratuj mnie, żołnierzu, ocal moje życie! - wołała.
- Jak mam cię ratować? Prędzej płomienie mnie spalą - odpowiedział bezradny.
- Włóż swoją lancę w płomienie! Tylko tak możesz mi pomóc - usłyszał jej głos spoza szczelnej ściany ognia.
Włożył więc lancę w ogień, a wyciągnął na niej oplecioną wokół drzewca żmiję. Żmija błyskawicznie prześlizgnęła się wokół szyi żołnierza niczym gruby powróz. Przerażony mężczyzna drżał na całym ciele, pewny, że wybiła jego ostatnia godzina.
- Nie bój się, nie lękaj, dzielny junaku - szepnęła żmija ludzkim głosem. - Jeśliś odważny i spragniony bogactwa, jeśliś uczciwy i cierpliwy, noś mnie na szyi przez lat siedem, jak naszyjnik. Noś mnie i szukaj w tym czasie cynowej góry. Gdy ją odnajdziesz, wejdź na jej szczyt, gdzie zamek o cynowych murach stoi i przez następne siedem lat z niego nie wychodź, a hojną otrzymasz nagrodę.
Żołnierz ruszył przed siebie ze żmiją owiniętą na szyi i pod odzieniem ukrytą. Rozmyślał, czy to dobry pomysł, tyle życia poświęcić dla jednej żmijowej obietnicy?
- A co tam! spotka mnie w życiu co lepszego? - powiedział sam do siebie.
I ruszył na poszukiwanie cynowej góry.
Błądził tak siedem lat po świecie. Nareszcie zabłądził gdzieś ku południowym granicom, gdzie pustynie przesypują ziarenka piasku jak wielkie zegary świata. I na skraju wielkiej, srebrno sinej pustyni ujrzał cynową górę, a na niej zamek z cynowymi murami.

Ruszył ku niemu śmiało, podjechał pod bramę, a potężne jej skrzydła otworzyły się same, jakby ktoś im zaklęcie wypowiedział. Gdy żołnierz wjechał na dziedziniec, brama zatrzasnęła się za nim z wielkim hałasem, a żmija po raz pierwszy od siedmiu lat ześlizgnęła się z szyi bohatera i popełzała po kamieniach. Zniknęła w szczelinie murów bez jednego słowa.
Rozejrzał się żołnierz po zamku - żywej duszy w nim nie było. Ani w stajniach, ani w komnatach. Pustki. W pokojach stały bogate sprzęty, zdobione meble, wygodne łoża, ale ani jednego człowieka spotkać się nie udało.
- Przyjdzie mi w tych zbytkach z głodu umrzeć - mruknął żołnierz.
I w tej chwili z trzaskiem rozwinął się na stole lniany kobierzec, a na nim z brzękiem zaczęły lądować, gdzieś spod ciemnych belek wysokiego sufitu, cynowe i szare misy i talerze. A zaraz potem z głuchym łoskotem spadły smakowite dania - pieczone ptactwo, dziczyzna, owoce, dzbany wina. gdy żołnierz nasycił głód, poszedł do stajni, a tam, koń miał w bród siana i owsa. Żołnierz gwizdnął:
- A to ci zamek, nic nie rób, tylko śpij i ucztuj!
A ponieważ ucztować już zdążył, ale spać jeszcze nie miał okazji, wybrał sobie wielkie łoże z miękkimi poduchami i zapadł w głęboki sen.
każdy następny dzień był podobny do poprzedniego i do tego, który miał dopiero nadejść. Żołnierz snuł się po krużgankach i salach, wdrapywał się na wieże, by patrzeć z ich wysokich balkonów na gładkie wydmy pustyni. Błądził po piwnicach, ostrzył szable i topory w zbrojowni, jeździł konno po dziedzińcu i po ogromnych zamkowych korytarzach.
- A niech będzie przeklęty ten zamek, moje więzienie! Precz z tym! - wrzasnął któregoś dnia.
Złapał za buzdygan i zaczął tłuc nim sprzęty, lustra, meble i potrawy na cynowych talerzach. Porozbijał wszystko, także i stół suto zastawiony. Ale gdy poczuł znowu głód, potrawy nie pojawiły się na drugim stale ani na żadnym innym.
Po trzech dniach żołnierz przekonał się, że śmierć  głodowa mu pisana.
- Ot, głupio postąpiłem, kara słuszna, ale zbyt surowa. gdyby tu była ta królewna w żmiję przemieniona, może by się za mną wstawiła i umrzeć z głodu nie pozwoliła - westchnął i szczerze pożałował swego wybuchu wściekłości.
I gdy skruszony wypowiedział te słowa, suto zastawiony stół pojawił się przed nim jak dawniej. Żołnierz jadł więc i pił  i z większą pokorą znosił zamknięcie. A kiedy zupełnie stracił już rachubę czasu i nie wiedział, czy siedzi w zamku lat siedem, czy dziesięć, usłyszał rżenie wierzchowca.
Wyjrzał przez okno i zobaczył swego rumaka osiodłanego do drogi i wyszczotkowanego zgrzebłem. Naprzeciw niego była zamkowa brama, szeroko otwarta po raz pierwszy od siedmiu lat. A w bramie stała królewna, którą żołnierz, jeszcze pod postacią żmijowego gada, nosił siedem lat na szyi.

- Witaj, żołnierzu, oto siedem lat minęło, jak tu siedzisz w cynowym zamku. Teraz złe zaklęcie ze mnie spadło i dzięki tobie znów jestem tym kim byłam - odezwała się Królewna-Żmija.
- Siedem lat cię nosiłem na szyi, siedem lat w cynowym zamku  siedziałem. opowiedz mi z jakiego powodu te twoje utrapienia nastąpiły - poprosił żołnierz.
Królewna-Żmija opowiedziała mu, jak przed laty starał się o jej rękę pewien zły czarownik. Chciał ją poślubić, ale królewna bała się jego okrucieństwa, złości i nielitościwego charakteru. Wtedy z zemsty czarownik zamienił ją w żmiję i warunki odczarowania postawił takie, że żaden junak by ich nie spełnił. 
- Chodzimy do pałacu mego ojca i wyjawmy mu, że to ty zły czar ze mnie zdjąłeś - wyjaśniła Królewna-Żmija. Zechce cię podarkami obsypać, ale ty nie bierz nic. Odmawiaj złota, srebra i drogich kamieni. Proś tylko o beczułkę, co ją mój ojciec w najgłębszym lochu trzyma.



Żołnierz skrzywił się lekko po wąsem. "Beczułkę"? A co to za nagroda? Co ja zrobię z jakąś tam beczułką?" - pomyślał.
Królewna-Żmija dostrzegł jego rozczarowanie, więc dodała:
- To nie jest zwyczajna beczułka. Nie ma w niej wina ani drogich kamieni, ale jest naprawdę czarodziejska. Potoczysz ją w prawo - zaraz na ziemi zamek staje przed tobą, potoczysz ją w lewo - zamek znika, jakby go nigdy nie było.
- A to ci heca, jasne, że chcę taki antałek - powiedział żołnierz i razem z piękna królewną pojechali do grodu.
Car wprost oczom nie wierzył, że jego zaczarowana i zaginiona córka wraca do niego cała i zdrowa. Żołnierzowi dziękował, jak potrafił. Proponował mu złoto i drogocenności. Na nic. Żołnierz bez przerwy mówił o beczułce, która w najciemniejszym kącie piwnicy spoczywa. Wreszcie car z głębokim westchnieniem zgodził się i nakazał przynieść beczkę .
- Wiele, zażądałeś i drogo ci zapłaciłem za uratowani córki - dodał.
Wziął żołnierz beczułkę pod pachę, carowi się nisko pokłonił. Królewnie-Żmii ucałował rąbek szaty. I poszedł znów w świat, szukając, gdzie jego los się schował i jakiego mu jeszcze spłata figla.

Przed zachodem słońca natknął się na dziwnego dziadka, który choć w łachmanach i strzępach obuwia, na plecach nosił lśniący, długi miecz.
- Ej, panie łaskawy, a nie znalazłbyś kromki chleba dla biedaka? Z głodu umieram, siły ze mnie opadły - wystękał starzec.
- Skoroś głodny, to wypróbujmy mój prezent - mruknął żołnierz i postawił beczułkę na ziemi, a potem potoczył ją w prawo.

 

I oto na ziemi wyrósł zamek, z wieżami, palisadą i bramą wjazdową. A w środku stał suto zastawiony stół.
- Bądź moim gościem - zaprosił żołnierz staruszka.
Zasiedli razem do stołu i zjedli wszystko, co na nim było do zjedzenia. Gąsior wina wypili, kości psom rzucili. Kiedy wstali od stołu, żołnierz powiedział:
- No, dość będzie!
Potoczył beczkę w lewo i zamek znikł.
- No, no ładna sztuczka - odezwał się staruszek. - może chcesz zamienić ją na mój miecz?
- Dziękuję, dziadku, ale mam ja przy boku szablę, sztylet i długą lancę, z którym w czasach pokoju nie wiadomo co robić.
- To żelazo jest tak niezwykłe jak twoja beczułka. Na jedno skinienie, na jedno życzenie, zetnie i zniszczy wszystko, co stanie mu na drodze - powiedział z uśmiechem staruszek.
Spojrzał na gęsty las rosnący po prawej stronie zdjął z pleców miecz i rozkazał mu:

Ostrze srebrne, srebrny miecz,
Leć przed siebie, wszystko siecz!

Miecz, błyskając ostrzem w promieniach słońca, wyskoczył z rak staruszka i wirując jak wiatrak, poleciała w kierunku lasu. Nie minęła chwila, a połowa lasu leżała na ziemi. Potem miecz wrócił do rak staruszka, tak jak pies wraca do nogi swego pana.

- To mi się podoba. Moja beczułka, co prawda, daje dach nad głową i pozwala brzuch napełnić, ale miecz to miecz - powiedział żołnierz.
I tak zamienił się. Staruszek poszedł przed siebie, niosąc pod pachą beczułkę, a żołnierz przypasał sobie miecz do prawego boku. Potem postanowił wrócić do miasta, w którym zostawił Królewnę-Żmiję i jej ojca cara, i opowiedzieć im o tej zamianie. Gdy dotarł pod mury miasta, okazało się, że oblega je sąsiedni władca, który chciał cały kraj przejąć.
- Chyba wam na to nie pozwolę! - zaśmiał się żołnierz na widok gotujących się do szturmu rycerzy wroga. Wyją miecz i powtórzył zaklęcie: 


Ostrze srebrne, srebrny miecz,
Leć przed siebie, wszystko siecz!


Miecz wywinął się jak śmigło wiatraka i poszybował na wroga. Tarcze przecinał w pół, miecze i szable kruszył, dzidy i lance ścinał niczym tyczki pomidorowe. Wrogowie wpadli w panikę i czmychnęli spod miejskich murów. Przez bramę wyszedł car wraz z Królewną-Żmiją.
- Po raz drugi ratujesz nas i przynosisz nam radość, mężny żołnierzu. Czego teraz chcesz w zamian? - spytał car.
- Chcę nagrody, jak mi się od razu należała - odparł żołnierz, patrząc w ogromne oczy dziewczyny, która wyciągnęła do niego ramiona i powiedziała:
- Tak, teraz zostanę twoją żoną.
Car wyprawił im wesele i oddał całe państwo do rządzenia. A żołnierz zawiesił na ścianie w sali tronowej swoją szablę, lancę, miecz czarodziejski i powiedział:
- Dumałem, co będę robić, gdy, już nie będę żołnierzem. Nie wiedziałem, że zostanę carem.
I car-żołnierz nigdy już więcej, do końca życia, nie musiał swej szabli i miecza ze ściany zdejmować. I wcale też do tego nie tęsknił.
A staruszek? Mieszka to tu, to tam. Codziennie w innym miejscu swój zamek rozkłada, więc choćbyście chcieli, na jego ślad nie traficie.

Bajka rosyjska:))








  

niedziela, 19 sierpnia 2012

Kostia-Popiołek

Gdzieś w stepach szerokich, na czarnej ziemi, a pod niebem jasnym, kuliła się niewielka wioska. Żyli w niej dziadek z babcią. dzieci im poumierały, został jeden wnuk zwany Kostią. chłopiec rósł szybko, siły mu przybywało, a i rozumu miał coraz więcej. gdy Kostia skończył lat szesnaście, zgodnie ze starym zwyczajem ukląkł przed swoimi opiekunami, prosząc o zezwolenie na wędrówkę w świat;
- Ludzi poznam, nauczę się czego nowego. Tutaj tylko orać ziemię i kosić zboże mi każecie, świnki pasam i krowy doję. Ale to mi wszystko mało.
Staruszkowie popłakali, ponarzekali, ale co było robić. Puścili wnuka w świat, żeby chleba z niejednego pieca pojadł.
Szedł chłopak trzy dni, aż tu niebo zasunęły czarne chmury, przeraźliwe błyskawice rozcięły świat, a deszcz i grad lunęły ja z cebra.
Skoczył Kostia w jamę lisią pod wielkim dębem, aż t trzask! Razem z gałęzią spadło na ziemię gniazdo, a w nim trzy pisklaki o płonących piórach.


 

Poznał Kostia, że to pisklęta Żar-Ptaka, o którym dotąd jedynie bajki słyszał. Zlitował się nad maleństwami, wciągnął do jamy, płaszczem osłonił, kołaczem nakarmił, a gdy lis, głodomór, zwęszył łatwą zdobycz, Kostia lisa wypędził i pisklęta uratował.
Gdy burza odeszła na południe, z szumem i sykiem płonących skrzydeł wylądował na ziemi Żar-Ptak. Rzucił się na Kostię i chciał go ogniem swych piór i języka spalić na popiół. Ale pisklęta zaczęły wołać:
- Ojcze, ojcze poniechaj go! On nas ocalił, kołaczem nakarmił i od lisich kłów uratował.
Żar-Ptak przysiadł obok swych maleństw.
- Skoro tak, daruj, człowiecze. Za uratowanie dzieci wdzięczny być potrafię. Kop w tej lisiej jamie głęboko, a dzban znajdzie zakorkowany. Napijesz się trzy łyki z niego, na trzy miesiące ci starczy nadludzkiej siły - powiedział Żar-Ptak i zabrał swoje dzieci. by je przenieść do nowego gniazda.

 

Kostia kopał, kopał, aż  wykopał dzban. Jako mu Żar-Ptak nakazał, wypił trzy łyki z dzbana. Zaraz taką w sobie poczuł moc, że gdyby miał łuk, toby do księżyca strzałą dostrzelił. Dzban z powrotem zakorkował i zakopał pod dębem, a sam raźno poszedł dalej. następnego dnia trafił do miasta, nad którym wznosił się kamienny zamek carewicza Arbuza. Tam Kostia udał się za pracą i dospał posadę palacza w carskim piecu. Dniem i nocą nosił do pieca drewno, a wynosił wiadra popiołu. Od tego popiołu cały był czarny i czary, więc szybko przewali go Kostia-Popiołek.

Carewicz arbuz, po prawdzie, nie był zbyt dobrym władcą. Nic, tylko się w szaty stroił, włosy kazał sobie trefić w loki, a i bez przerwy zamyślał, jaką by tu żonę sobie wziąć. A kaprysił przy tym okropnie. nareszcie posłowie donieśli mu, że za morzem sinym, którego nikt jeszcze nie przepłynął, mieszka car Gadzimir. Ma on córkę-siłaczkę, urodziwą jak samo słońce.
- Ot moja wybranka! - ucieszył się carewicz Arbuz.
Kazał czym prędzej uszykować największy okręt i bogate podarunki, a sam wezwał wszystkich bajorów, rycerzy i książęta i zakrzyknął:
- Wybieram się na morze sine, do cara Gadzimira. Kto z was ruszyć ze mną gotów na śmierć i życie?
Rycerze i wielmożowie spuścili wzrok, zaczęli szurać nogami i żaden ze strachu nie wystąpił. Carewicz zawołał więc mieszczan i też spytał: 
- Kto ze mną na sine morze się wybierze, śmierć napotkać albo z wielkim skarbem i sławą powrócić?
Także teraz nikt słowa nie powiedział i na carewicza ani spojrzał. Carewicz zawołał więc sługi i im zadał to samo pytanie. Pierwszy zgłosił się Kostia-Popiołek. Wiedząc, że brudny od popiołu sługa nie boi się oddać życia za swego pana, wyszło też kilku rycerzy, tak że carewicz zebrał w mig załogę na wyprawę.
Nazajutrz Kostia wymknął się do lasu, odkopał dzban, napił się porządnie nie trzy, a sześć łyków i chyłkiem wrócił na zamek. O świcie wypłynęli na sine morze.
Carewicz Arbuz chodził dumnie po pokładzie i chełpił się:
- Gdybym miał miecz, świat bym przeciął, gdybym miał łuk, ziemię bym przestrzelił, gdybym miał rumaka, wskoczył bym na najwyższą zamkową wierzę, a gdybym miał carównę, całowałbym ją do utraty tchu!
Kostia-Popiołek słuchał tego, a że napój z dzbana nie tylko dawał siłę, ale też pozwalał patrzeć w przyszłość, odezwał się:
- Wasza wysokość, miecz będziesz mieć i nie podźwigniesz go. luk posiądziesz, ale go nie napniesz. Rumaka się przestraszysz, a carównę nie na długo przytrzymasz przy sobie. Wracajmy lepiej do domu!
Carewicz wpadł we wściekłość. Kazał powiązać Kostię-Popiołka do masztu i zapowiedział, że po powrocie każe mu uciąć głowę.

Po wielu dniach podróży statek przepłynął sine morze i przybił do portu cara Gadzimira. Carewicz Arbuz udał się do cara, oddał pokłon i zapowiedział, że chce się starać o rękę carówny.
- Przyjdź jutro, dostaniesz stu kilowy miecz i jednym uderzeniem zatniesz nim stuletni dąb. a jak nie, to zetniemy nim ciebie - odpowiedział car Gadzimir.
Wrócił carewicz Arbuz na statek, opowiedział towarzyszom, co usłyszał.
- Jutro powiedz, że nie godzi się tobie zabawką wymachiwać. Rozkaż mnie ten dąb ściąć - powiedział Kostia-Popiołek.
Carewicz posłuchał i rano poszli do cara razem. Carewicz nawet nie spojrzał na miecz, wziął się pod boki i pogardliwie rzekł:
- Co to, dajecie mi pogrzebacz? Weź, sługo, ten kijaszek, bo mnie nie wypada.
Kostia-Popiołek chwycił stu kilowy miecz jak piórko i rąbnął  nim w pień stuletniego dębu. Ściął drzewo tak równo, że drwal piłą nie zrobiliby tego lepiej. Car Gadzimir nie wierzył własnym oczom. szybko nakazał przynieść łuk zrobiony z grubego pnia cisu.
- Wystrzel starzał tak, by przebiła kopułę pałacu mego brata. pałac jest o siedem dni drogi stąd. - powiedział Gadzimir.
- Wasz carska wysokość, mówiłem, że łuk posiądziesz, ale go nie napniesz - szepnął carewiczowi Kostia-Popiołek i dodał: - Każ mnie dać ten łuk.
-Co wy mi, carze Gadzimierze, dajecie, jakieś babskie koromysło do noszenia wody, niegodne mnie, raczej dobre dla mego pachołka. - zaśmiał się carewicz Arbuz i skinął na Kostię.
Ten napiął drzewce, aż zatrzeszczało, i ze świstem puścił cięciwę. Za pół dnia przyleciał gołąb przyleciał od brata cara Gadzimira z wieścią, że strzał siedzi w kopule pałacu i nikt jej wyciągnąć nie może. Car zasępił się, ale nic po sobie poznać nie dał, tylko powiedział:
- masz jeszcze trzecią próbę.Uda ci się, dziś jeszcze wesele wyprawię, nie uda się - na śmierć skażę.
I kazał prowadzić carewicz do stajni, gdzie dwunastoma łańcuchami przywiązany stał rumak czarny i straszliwy. Żelaznymi kopytami iskry krzesał, a z nozdrzy buchały mu płomienie. Wielu próbował do ujeździć, ale żadnego nie było już pomiędzy żywymi. Na tego koni miał wsiąść carewicz.
- Rozkaż by ci go do jazdy przygotował - szepnął Kostia-Popiołek carewiczowi.
Potem chwycił najdłuższy łańcuch i zaczął nim smagać wielki zwierzę po grzbiecie i zadzie. Wściekły rumak nie mógł się z dwunastu łańcuchów zerwać, miotał się i wierzgał, aż opadł z sił.
- Nie bij mnie, panie, zrobię, co każesz - parsknął rumak, któremu ciosy łańcucha całkiem obiły boki.
- Teraz cię osiodłam, a potem wsiądzie na ciebie mój carewicz. jak cię dotknie szpicrutą, klękaj na przednie kolan. Jeśli nie posłuchasz, jeśli nie posłuchasz wrócę tu i będę cię bić, aż zdechniesz - przykazał mu wprost do ucha Kostia-Popiołek.
Przerażonu koń dał się osiodłać, a gdy carewicz-zalotnik nań wsiadł, posłusznie klęknął na kolana. Car Gadzimir nie miał wyjścia i musiał młodym wyprawić wesele.

Carewicz Arbuz wracał z piękną carówną-siłaczką do domu. jedna tylko myśl mąciła mu spokój duszy: jedynie Kostia-Popiołek wie, jak naprawdę było. Postanowił pozbyć się sługi, który tyle dla niego zrobił. Nad ranem podkradł się do śpiącego Kostii, mieczem przetrącił mu nogi i wrzucił do morza.
Kostia mało nie utonął, zdołał jednak nadludzkim wysiłkiem utrzymać się na wodzie. Płynął siedem dni, aż dopłynął do brzegu i tam padł jak martwy. Leżał tak dzień i noc, aż zobaczył ślepca z sękatym kosturem wędrującego brzegiem morza.
- Pomóż mi, dobry człowieku - zakrzyknął.
- Jakże ci pomóc, jestem ślepy - odpowiedział tamten.
- Idź za moim głosem - poprosił Kostia-Popiołek.
Ślepiec trafił wreszcie swym kijem na Kostię.
- Mam przetrącone nogi i nie mogę iść. Weź mnie na plecy., a ja będę wskazywał - zaproponował Kostia.
Ślepiec zgodziła się. Wziął go na plecy i dalej poszli już razem.
- Powiadają starcy po wsiach, że jest w świeci woda żywa. daj on siłę i zdrowie przywraca. Jakbyśmy ją znaleźli, to ja odzyskałbym wzrok, a ty byś wyleczył nogi - powiedział pewnego dni ślepiec.
Kostia-Popiołek przypomniał sobie o dzbanie.
- Ja wiem, dokąd iść, by ją odnaleźć. idź tam, gdzie ci powiem - szepnął do ślepca. Szli długo. Pili rosę poranną, jedli jagody i korzonki. Poznali się i pokochali jak bracia. Nareszcie doszli do lisiej jamy pod korzeniami. Kostia wygrzebał z jej głębi dzban.
Wodą z dzbana skropił oczy przybranego brata i ślepiec odzyskał wzrok. Skropił swe nogi i odzyskał w nich moc.
- teraz, bracie, chodźmy do cara. On mi pięknie podziękował za pomoc, nogi przetrącił i chciał utopić. Teraz ja mu odpłacę - zawołał Kostia-Popiołek.
zabrali dzban i poszli co prędzej ku carskiemu zamkowi. jakież był zdziwienie Kostii, gdy na pastwisku wśród stada ubłoconych krów ujrzał carewicza Arbuza. Młody panek przybrany był w brudne łachy i płakał:
- Oj, dolo moja, dolo. Byłem ja carem byłem bogaczem. Zachciało mi się zamorskiej żony-siłaczki. Ale gdy wydało się, że nie mam tyle siły co ona, zona mnie wypędziła, pozbawiła władzy i kazała krowy paść. Oj, dolo poratujcie, pożałujcie mnie, biednego - zawodził carewicz.
Kostia-popiołek chwycił go za łachmany i przyciągnął do siebie.
- Pamiętasz mnie, carewiczu? - zapytał.
Carewicz z przerażeniem padł na kolana.
- Kostia, miły Kostia, pomogłeś mi raz w biedzie, pomóż i teraz - błagał.
Kostia-Popiołek usadził go okrakiem na pniu młodej sosny, chwycił ten pień niczym oszczep i tak odpowiedział carewiczowi:
 - Pamiętasz, co mówiłem? Rumaka się przestraszysz, carówny długo nie utrzymasz! A teraz żegnaj, zdrajco, i trzymaj się mocno pnia, bo i lecieć będziesz szybciej od sokoła
Po czym Kostia cisnął pień drzewa jak oszczep i wysłał carewicza Arbuza hen, na kraj świata. Na wygnanie, z którego ten już nie wrócił.
Z przybranym bratem poszedł zaraz do zamku i stanął przed carówną-siłaczką. A ona w mig poznała, że to jest ten młodzieniec, który drzewo mieczem ściął, strzałę w świat wystrzelił o mocarnego konia moresu nauczył.
- Carewicz Arbuz powiedział, żeś wpadł do morza i utopił się. Teraz nie żałuję, że go do pasani krów odesłałam - zawołała carówna-siłaczka i rzuciła się Kostii-Popiołkowi na szyję.
A Kostia, nic nie mówiąc, że on sam carewicza posłał o wiele dalej niż do krów, nakazał swych dziadków-staruszków na dwór sprowadzić. a swego przybranego brata zrobił najważniejszym ministrem i doradcą. i razem rządzili krajem długo i sprawiedliwie.

bajka rosyjska:))


  


wtorek, 14 sierpnia 2012

Władca wód

W pewnym państwie władał dumny car. Cieszył się ze swojej młodej żony. Mimo, że byli już długo małżeństwem, nie mieli jednak dzieci. To sprawiało, że car chodził chmurny i zatroskany. 
Tak się raz zdarzyło, że władca w otoczeniu bajorów, rycerzy i dworzan wybrał się na polowanie. ogromny niedźwiedź spłoszył orszak, konie przeraził, a wieli myśliwych zabił. Koń cara wpadł w popłoch i na oślep pogalopował przez las. Nim go car opanował, okazało się, że jest zupełnie sam w kompletnej głuszy i że nie ma pojęcia, w którą stronę iść, by powrócić do stolicy.
Utrudzony i spragniony dotarł do leśnego jeziora. Woda w nim była jak kryształ czysta, jak lód zimna i niczym brylant błękitna.
Ponieważ car nie miał kubka ani czarki, położył się na brzegu, aby się napić. Zanurzył w krystalicznej wodzie swą brodatą twarz. Woda z miejsca dodała mu sił i orzeźwiła umysł. Ale po chwili zafalował nagle, niczym zmącona wichrem. jakaś silan ręka złapała pod wodą cara za brodę. A z głębi rozległ się grzmiący głos Władcy wód:
- Puszczę cie, carze, ale pod jednym warunkiem. Tyś z mojego świętego jeziora wodę pił, ani mnie o zgodę nie pytając. Więc ja tobie też chcę coś zabrać. Prawem zagadki oddasz nie ze swego, czego nie było w nim, gdyś na polowanie wyruszał, a co w nim zastaniesz, kiedy wrócisz.


 

Car zgodził się na żądanie Władcy Wód. Wszystko w swym pałacu znał, niczego nie mogło bez jego wiedzy przybyć ani ubyć. Chyba żeby klacz jak się oźrebiła albo kotka powiła kocięta. "To mogę oddać" - pomyślał.
Dał Władcy Wód słowo, że za rok wróci do jeziora i przyniesie mu to, czego nie było w domu, gdy na polowanie ruszał.
Władca Wód puścił carską brodę i car konno wrócił do swojej stolicy. 

Wjechał w bramy pałacu, zastał szpalery gnących się w ukłonach urzędników i dworzan. Tych, co z nim na polowaniu byli, a zgubili go w lesie, chciał od razu ukarać, ale postanowił najpierw zobaczyć się z żoną.
Wszedł do jej komnat i stanął jak wryty - jego piękna zona trzymała na rękach maleńkie dzieciątko, dopiero urodzone - synka, następcę tronu. Zasmucił się car i zasępił. Oto, o czym nie wiedział, że czeka na niego w domu! Chwycił dzieciątko w objęcia, ale na jego sercu zastygła lodowa czapa strachu. Jakże to, miałby za rok oddać to, na co przez całe życie czekał? "Złamię dane słowo. Nie oddam władcy wód syna" pomyślał.
Minął rok i car nie pojechał z synem do puszczy. Minął następny i następny... Carewicz rósł jak na drożdżach, buzia mu się śmiała od ucha do ucha, a nad jego mądrą głową płakali ze szczęścia ojciec i matka. Car nakazał budowniczym ogrodzić puszczę wysoką palisadą z ostrymi żerdziami, a służba miała przykazane, by carewicza iwana nawet od palisady trzymać jak najdalej. 
Minęło parę lat, carewicz miał już piętnaście lat i car rozglądał się, by mu królewny poszukać i wesele wyprawić. Ale jednej nocy wyschły wszystkie studnie, tak że rankiem chłopi wyciągali z nich cebrami tylko suchy piasek. W południe opadły i zamuliły się rzeki, tak że można je było w błocie po kolana przejść i gołymi rekami ryby z mułu wybierać. Wieczorem wyschła carska studnia, przez tatarskich więźniów wykuta w skale aż do najgłębszych źródeł pradawnej wody. Sługa wysłany do niej wrócił blady ze strachu padł na twarz przed carem.
- Na dnie studni szkielet rybi leży i woła:

Oddaj, carze, coś przyrzekał,
Albo wyschnie każda rzeka.
Sroga tu pustynia stanie,
Jeśli przyrzeczenie złamiesz!

Car zrozumiał, że dalej już nie może lekceważyć Władcy Wód wezwał co prędzej carewicza Iwana: 
- Synu mój ukochany! Wybacz, bom pochopnie zadecydował o twoim losie. Obiecałem Władcy Wód, że mu ciebie oddam. Przysięgę złamałem i teraz straszliwie się o ciebie upomniał. Jeśli do niego nie pójdziesz, wszyscy pomrzemy z pragnienia.

Młodzieniec ucałował ojca i matkę. Car kazała palisadę zwalić i carewicz przez wyłom w zaporze wszedł do złowrogiego lasu. Napotkał tam chudziutką staruszkę zbierającą na polanie zioła.

 

- Dokąd to, carewiczu Iwanie, droga wiedzie? - spytała. 
Carewicz odburknął jej niegrzecznie, bo ojciec wychował go w pogardzi dla prostych ludzi. Staruszka głowę w ramiona schowała i zaczęła się oddalać. Iwana ogarnął wstyd. "A może to ostatnia żywa istota, z którą rozmawiałem?" - pomyślał. Dogonił starowinkę, do nóg jej padł i o wybaczenie poprosił.
- Do władcy Wód idę na służbę albo na śmierć - wyjaśnił stroskany carewicz.
- Na śmierć idziesz pewna, bo twój ojciec przysięgę złamał - powiedziała starowinka poważnie. - Ale nie frasuj się. Idź ku jezioru w środku lasu. Tam ukryj się i czekaj na przylot łabędzic. Są to córy Władcy Wód. Jedenaście ma białe pióra, dwunasta pstrokate. Gdy się pójdą kapać, spróbuj pstrokate pióra pozbierać - poradziła mu.
Poszedł Iwan, jezioro znalazł, w chaszczach się schował. Wtem zaszumiały skrzydła, nad wodę opadło dwanaście łabędzic. Zrzuciły pióra i przemieniły się w młode dziewczęta. Pobiegły pluskać się w wodzie, a tymczasem Iwan ukradkiem zbierał pstrokate pióra. gdy dziewczęta wróciły z kąpieli, jedenaści zarzuciło na siebie pióra i odleciało, a dwunasta, najpiękniejsza, zaczęła lamentować.
- Kto wziął moje pióra? Kimkolwiek jesteś, pokaż się. Jeśli jesteś starcem, bądź mi od dziś ojcem, jeśli staruszką, bądź mi matką, jeśli młodzieńcem, bądź narzeczonym, ale pióra zwróć!
Wyszedł Iwan z ukrycia i pióra jej oddał.
- Jestem carewicz iwan, na służbę do twojego ojca idę.
- A mnie zwą Heleną mądrą. mój ojciec zabić cię chce, ale ja ci pomagać będę - obiecała piękność.
Iwan trafił na jezioro, w którym mieszkał Władca Wód. Zszedł na samo dno i stanął przed tronem podtrzymywany przez ogromne sumy. na tronie siedział Władca Wód.
- Piętnaści lat na ciebie czekałem. Teraz dam ci robotę do wykonania. Zrobisz, przeżyjesz. Ni podołasz, każę szczupakom żywcem cię pożreć - powiedział Władca Wód.
I rozkazał, aby Iwan przez noc wyrąbał kawał gęstego lasu, ziemię zaorał, zasiał pszenicę, zżął ją, przemielił ziarna na mąkę, z maki pierogi ulepił i na stole na śniadanie jemu postawił.
Wrócił Iwan jak niepyszny na brzeg, a tam już na niego Helena Mądra czekała. Opowiedział jej, jakie zadanie dostał.
- Wyśpij się, ja temu zaradzę - powiedziała Helena Mądra.
Wypowiedziała zaklęcie i w jednej chwili na brzegu stanęli ludzie, których Władca Wód potopił w jeziorach i rzekach. Rzucili się do pracy i raniutko carewicz zszedł na dno jeziora z misą gorących pierogów.
Władca Wód powiedział:
- Nie twoja głowa to wymyśliła, ktoś ci musiał pomóc. Ale mam dla ciebie drugie zadanie. Do jutra musisz z wosku pszczelego ulepić cerkiew, z kopułami ponad wierzchołki drzew.
Wrócił Iwan na brzeg, opowiedział Helenie mądrej o czekającym go zadaniu. dziewczyna klasnęła w dłonie i ze wszystkich stron zleciały się brzęczeniem nieprzebrane roje pszczół. Helena klasnęła drugi raz i pszczoły zaczęły lepić cerkiew.
A robił to tak szybko, że cerkiew powstawała w oczach, rosły jej mury, zaokrąglały się kopuły, w środku rozkwitały misterne ikony. pod koniec dnia pszczoły odleciały, a złota od wosku cerkiew błyszczała ponad taflą jeziora, odbijając słoneczna promienie. 

Władca wód ujrzał ten blask, podpłynął ku powierzchni jeziora i zobaczył Iwana obejmującego Helenę Mądrą. Gniew w nim zakipiał, rozkazał swoim sługą-szczupakom chwycić oboje i zamknąć w kamiennych komnatach na dnie jeziora. 
- Uczesz się, córko, wystrój się pięknie na wesele - zaśmiał się Władca Wód. - Jutro o świcie twego narzeczonego szczupaki żywcem zjedzą po kawałeczku, a ty będziesz się temu przyglądać - zapowiedział.
Ale gdy Władca Wód odszedł, Helena Mądra zraniła się nożem w serdeczny palec, upuściła trzy krople krwi na podłogę, po czym zamieniła się w malutką rybkę, wypłynęła z komnaty przez dziurkę od klucza i uwolniła iwana. oboje dosiedli koni, wydostali się z jeziora i ruszyli przez las.
Władca Wód tymczasem przysłał sługę do komnaty Heleny. ten zapukał do drzwi. A pierwsza kropla krwi odpowiedziała:
- Już idę tylko suknię ułożę.
czekał sługa czas jakiś i znów zapukał. a druga kropla krwi odpowiedziała:
- Tylko włosy uczeszę!
Wtedy nadszedł zniecierpliwiony Władca Wód i walnął pięścią w drzwi. A trzecia kropla krwi zawołał:
- Już, tylko włożę korale!
Poznał Władca Wód, że to nie głos córki. Wyważył drzwi, a w komnacie pusto. Nakazał sługom-szczupakom zamienić si w ludzi z głowami szczupaczymi, dosiąść koni i gonić za uciekinierami.
- Słyszę pościg, zaraz nas złapią i zabiją - przestraszył się Iwan.
Na to Helena Mądra zamieniła siebie w ogród warzywny, a iwana w głowę kapusty. Pościg dotarł do ogrodu i wrócił do Władcy Wód. Wysłańcy zameldowali, że nikogo nie znaleźli, tylko ten warzywniak był na drodze.
- Głupcy, przynieście mi tę kapustę, znać tu pomysły mojej córki - zeźlił się Władca.
pognały znowu szczupacze sługi, już prawie dopadły uciekających, gdy Helena Mądra rzuciła na ziemię swój grzebień. od razu zmienił się w las tak gęsty, że nie sposób było przezeń przejechać. Ale szczupacze sługi zębami pnie drzew rozgryzły i dalej gonić!
Rzuciła Helena Mądra na siebie pierścień. Wyrosła z niego góra ogromna, ale szczupacze sługi kopały ziemię tak, że przekopały się pod górą i ruszyły znów w pogoń. Wtedy Helena Mądra rzuciła za siebie chustę, a ta zmieniła się w morze ogromne. Wskoczyły do niego szczupaki i całkiem w nim pobłądziły.
Iwan ucałował Helenę, a gdy przybyli go jego państwa, powiedział:
- Czekaj tu na mnie, ja pojadę przodem i z karetą tu wrócę, byś do pałacu przyjechała, jak wypada młodej cesarzowej.
- Dobrze, ale pamiętaj: gdy kogoś w prawy policzek pocałujesz, zapomnisz o mnie - ostrzegła go Helena Mądra.
- Nigdy cię nie zapomnę - odparł carewicz i pojechał.
ale w pałacu, podczas serdecznego powitania rodziców, matkę swą ucałował w oba policzki i od razu o Helenie mądrej zapomniał.
Czekała na niego dziewczyna siedem dni. Wreszcie poszła pieszo do carskiego grodu i najęła się do służby do piekarza. tam dowiedziała się, że car chce ożenić swego cudem ocalałego syna z zamorską księżniczką.
A był w tym kraju obyczaj, że przed zaślubinami poddani składali swemu carowi prezenty ślubne. Helena Mądra upiekła więc wielką, rumianą brioszkę z rodzynkami. zaniosła ją do pałacu, a straże zabrały prezent, by carewiczowi u stóp złożyć. Spodobała się Iwanowi apetyczna brioszka, przełamał ją na pól dla skosztowania, a wtedy z jej środka wyfrunęła para gołębi. usiadł na oparci tronu i gołąbek zagruchał do gołębicy:
- Pocałuj mnie!
- Nie! Ja ciebie pocałuję, a ty o mnie zapomnisz, jak carewicz zapomniał o tej, co go od śmierci uratowała - odpowiedziała gołąbka i odleciała przez okno.
Zbladł carewicz Iwan, zerwał się z tronu i nakazał szukać tej osoby, co brioszkę przyniosła. gdy wprowadzono Helenę, do nóg jej upadł, rąbek szaty ucałował, a potem zawołał do swego ojca:
- Oto jest ta, która mnie od śmierci uratowała, która mnie tu przyprowadziła. I tylko ją chcę za żonę!
A car i caryca natychmiast wyprawili im wesele. I panował carewicz Iwan razem z Heleną Mądrą tak sprawiedliwie i tak dług, że do dziś jeszcze ludzie wspominają, że w całej historii Rusi takiego dobrego cara nie było - ani przedtem, ani potem. Ale to przecież wiadomo, że nie byłoby ani tego cara, ani tych lat szczęśliwych, gdyby nie Helena Mądra, córka Władcy Wód.

Bajka rosyjska:))




czwartek, 9 sierpnia 2012

Ilia Muromiec

Dawno temu, kiedy na Rusi panował kniaź Włodzimierz, a na ziemi ruskiej rodzili się ludzie, co siłę mieli w pięści i rozum w głowie, ale nigdy na odwrót, zdarzyło się wszystko, co tu zostało spisane.
W małym siole  niedaleko grodu Murom żyło sobie małżeństwo. Gdy urodził im się syn Ilia, ich radość trwała krótko. Okazało się bowiem, że chłopiec, choć zdrów, chodzić sam nigdy nie będzie. Nogi miał bezwładne, pełzał na brzuchu przy ziemi. Chodzili do znachorów, chodzili do bab-czarownic. Chodzili, nic nie wychodzili. 
Ilia z bezwładnymi nogami przeżył trzydzieści lat. Pełzał po ziemi jak jaszczurka, zawsze był jej blisko, nauczył się jej zapachów, sygnałów, mądrości i cierpliwości. Wyrósł na pięknego, silnego mężczyznę. Zostawiali go rodzice na przyzbie, żeby chaty pilnował i siekierką brzozowe polana na szczapki łupał. Siedział więc dumny młodzieniec, za kluczami żurawi tęsknie spoglądał, mgły poranne na palce nawijał i łowił w uszy daleki poszum zielonych staroruskich lasów, starszych niż ludzka pamięć  i wielkich jak świat. Raz Ilia siedział na przyzbie, a skwar taki z nieba płynął, że powietrze nad piaszczystą drogą drgało jak woda wiosłem zmącona. Z tego zmęczenia wyłoniło się dwóch starców z siwymi brodami zatkniętymi za pasy. Przywitali Ilię i obok niego na ławie spoczęli.
- daj nam, młodzieńcze, wody albo piwa, bośmy strudzeni - poprosili.
- Oto mój dzban - odpowiedział Ilia i podął im czerwony gliniak, w którym miał zapas wody na cały dzień.
- Jeśli ci wypijemy, z pragnienia zemdlejesz - powiedzieli.
- Do potoku się dowlokę, a nie uda się to rodzice mnie odratują - odpowiedział Ilia.
Staruszkowie wypili całą wodę z dzbana.
- Teraz idź do piwnicy i przynieś sagan brzozowego soku - poprosili. 
- Jakże zejdę do piwnicy, kiedy nogi mam niewładne? 
- Pójdź powiadamy. Nie udawaj przed nami.
Wstał Ilia na równe nogi, pierwszy raz w życiu. Poczuł, że go niosą, że go dźwigają, że są sprężyste i jego woli posłuszne. Popędził do piwnicy po drabinie tak swobodnie, jakby to co dzień robił. 
- Pijecie, czcigodni wędrowcy, ja waszym dłużnikiem jestem - zawołał.
- Nie, Ilia, ty pij pierwszy - poprosili starcy. 
Ilia wypił trzy hausty. W głowie mu się zakręciło.
- Teraz słuchaj, Ilia, masz moc ogromną, ale używaj jej mądrze. Bezbronnego człowiek nie krzywdź, Sołowieja-Rozbójnika pokonaj, bogactwem gardź, pychy się wystrzegaj. Jeśli to spełnisz, nigdy nie zginiesz w walce. A żebyś mógł czynów wielkich dokonać, musisz znaleźć rumaka bojowego, którego od śmierci uratujesz - powiedzieli mu wędrowcy.
Wstali i poszli dalej, aż gorące powietrze całkiem ich rozwiało.  

Rodzice na widok ozdrowiałego syna płakali ze szczęścia. Potem płakali z żalu, kiedy im powiedział, że musi udać się na wędrówkę po Rusi i ze swej mocy poczynić użytek.
Nazajutrz Ilia wybrał się na spacer i natknął się na chłopa, który chromego źrebaka okładał kijem tak, że konik już prawie padł. odebrał źrebca chłopu, kopiejkę wykupnego dał i tak zwierzęciu życie uratował.


 

Konik pod troskliwą ręką Ilii rósł w oczach i szybko zmienił się w silnego rumaka. A gdy raz, wracając z pastwiska, wygrzebał kopytami dół, w którym ukryte były: pancerz, miecz i łuk z kołczanem pełnym strzał, Ilia zrozumiał, że pora ruszać w świat. Pożegnał rodziców i ruszył przed siebie, by się do kniazia Włodzimierza w Kijowie na służbę zaciągnął.
Jechał Ilia kilka dni, aż dotarł do Czernihowa. Z dala już słyszał, jak matka Ziemia jęczy pod butami okrutnych najeźdźców, ujrzał, że gród oblegli Tatarzy i chcą miasto zdobyć, a ludność w jasyr wziąć. Dobył miecz i sam jeden ruszył na nich. Kruszyły się zakrzywione szable o pancerz Ilii Muromca, tatarskie strzały w locie mieczem przecinał. Kiedy już nie było z kim walczyć, a wdzięczni mieszkańcy ofiarowali mu złoto.
- Jadę do kniazia Włodzimierza. a złota nie chcę. Moim skarbem jest matka Ziemia - odpowiedział Ilia Muromiec i zażądał, by mu najkrótszą drogę do Kijowa wskazali.
- Nie chcesz złota, sokole, herosie dumny, przyjmij dobrą radę. najkrótszą drogą nie przejedziesz, bo tam ma kryjówkę Sołowiej-Rozbójnik. Podróżnych porywa, żywcem na pół rozcina i pożera - poradzili mu czernihowianie.
Podziękował Ilia Muromiec i ruszył najkrótszą drogą do Kijowa. przed wieczorem ujrzał około dwudziestu ogromnych, rosnących obok siebie dębów. Wielki drzewa były u dołu ściśnięte żelazną obręczą, na chłop wysoką, a w górze splecione konarami. Była to forteca Sołowieja-Rozbójnika. Potwór z daleka dojrzał Ilię Muromca , wychylił się zza konarów i potężnie gwizdnął, a brzmiał to tak straszliwie, że wszyscy podróżni zwykle mdleli. Wtedy Sołowiej-Rozbójnik, nie śpiesząc się, zbierał pomdlałych ludzi, a potem żywcem ich rozcinał i pożerał.
Teraz, gdy gwizdnął, zachwiał się rumak pod Ilią, a jemu samemu w uszach aż zaświszczało. Dobył Ilia z chlebaka trochę ziemi czarnej, zatkał nią uszy sobie i rumakowi. Potem spokojnie wyciągnął łuk. Sołowiej-Rozbójnik ryczał, ale na próżno. Pierwsza strzała trafiła w żelazną obręcz, która pękła, a dęby rozłożyły się jak płatki kwiatu. Sołowiej-Rozbójnik zleciał na ziemię i wtedy dostał druą strzałą prosto w oko. Ilia Muromiec przytroczył potwor do siodła i ruszył dlej do Kijowa. 

Dotarł Ilia Muromie do Kijowa. Przez złotą bramę przejechał, na dziedzińcu zamku konia zostawił i wszedł na dwór kniazia Włodzimierza. Pokłonił się nisko kniaziowi i księżnej. 
- Ktoś ty i skąd przybywasz? - spytał kniaź Włodzimierz.
- Jestem Ilia Muromiec. Przyjechałem co ciebie, kniaziu, na służbę.
- Którędy do mnie jechałeś? - spytał kniaź Włodzimierz.
- Z Czernichowa, najprostszą drogą - odpowiedział Ilia.
Wszyscy dworacy i rycerze zaczęli śmiać się i szydzić:
- Kłamie, kniaziu, każ go kijami obić.Gdyby jechał najkrótszą drogą Sołowiej-Rozbójnik by go zjadł.
- Prawdę mówią. jakże mogę ci ufać? Gdybyś jechał, jak mówisz, już byś był martwy - powiedział kniaź. 
Ilia bez słowa podszedł do okna i wskazał w dół. Wyjrzał kniaź, wyjrzeli wszyscy, zobaczyli na dziedzińcu, że do rumak trup Sołowiej-Rozbójnika jest przytroczony. Uradował się kniaź, ucieszyli się jego dworacy i rycerz. zaraz zarządzili wieka ucztę na złotych talerzach. Ale przy stole kniazi mogli siedzieć tylko wysoce urodzeni szlachcice. Ilia Muromiec wywodził się z chłopów, więc jemu dali jeść w stajni. Jeszcze się uczta nie skończyła , gdy oto na dwór kniazi przybył wysłannik Tatarów.
- Idzie tu cała Złota Orda pod wodzą mocarza Idola-Pohańca. Dacie złoto i niewolników, to wrócimy. Nie dacie, to was wymordujemy - powiedział posłaniec.
Rycerze ze strachu wypuścili z rąk włócznie. Dworzanie zbledli, a kobiety pomdlały. Wszyscy błagać zaczęli: "Poddajmy się!".
- Jadę kniaziu, tam Tatarzy czekają! - zawołał Ilia Muromiec. - który z nich na ruskiej ziemi stopą stanie, w tej ziemi już swe kości zostawi. - dodał.
wskoczył na konia i ruszył na wschód. Wpadł na obozowisko tatarów i krzyknął:
- Ha, pohańcy, mało wam było pod Czernichowem? Teraz dostaniecie resztę!
I rzucił się na nich niczym oskół drapieżny. Mocarza Idola-Pohańca pięścią w ziemię wbił aż po pachy i mieczem głowę mu ściął. Na ten widok cała Złota Orda z krzykiem przerażenia uciekła z ziemi ruskiej i jeszcze przez sto pięćdziesiąt lat bała się nawet zbliżyć do niej.
Tymczasem gdy na pole bitwy dojechali kniaziowi rycerze, zobaczyli, że już wszystko załatwione, i popędzili do Kijowa. Tam opowiedzieli kniaziowi jak dzielnie odparli atak Tatarów.
- A Ilia Muromiec? - spytał kniaź Włodzimierz.
- Był z nami, coś tam mieczem pomachał, ale mocniejszy on w gębie niż w polu - skłamali.
I kniaź Włodzimierz dla nich  ucztę zwycięską  wyprawił. 

gdy Ilia Muromiec powrócił do Kijowa z głową Idola-Pohańca nabitą na lancę, ujrzał, że kniaź Włodzimierz już cały dzień ucztuje z rycerzami, a oni przechwalają się, jak to ojczyznę obronili i Tatarów pokonali. Heros rozzłościł się, skrzyknął gawiedź, sługi i parobków i powiedział:
- Oto tchórzom dano jadło i wina, mnie nawet nie podziękowano, a więc ja chłopski syn, was dziś na ucztę zapraszam.
To mówiąc, wydobył strzałę z kołczana, naciągnął łuk i tak puścił strzałę, że strącił trzy pozłacane kopuły z książęcych wież. Kopuły spadły na ziemię, a złote odłamki zasłały cały dziedziniec. Gawiedź rzuciła się, wyzbierała wszystkie kawałeczki i pobiegła kupić sobie za to jedzenia i wina. A Ilię Muromca zaprowadzono przed oblicze kniazia Włodzimierza. Tam heros rzucił mu do stóp włócznie z zatkniętą głową Idola-Pohańca.
- Prawda to, nie oni zwyciężyli Tatarów, ale ty - przyznał kniaź.
Ale był zły na Ilię za zniszczenie złotych kopuł, postanowił więc wysłać herosa w drogę do przeznaczenia i w ten sposób nagrodzić go i jednocześnie ukarać. Kazał mu jechać zaczarowaną ścieżką, aż dojedzie do wielkiego kamienia o trzech bokach. Tam Ilia miał zdecydować, którą drogą odjedzie z Kijowa. Na każdej z nich czar jakiś był nałożony, a przez to na wszystkie drogi ruskie rzucona klątwa niebezpieczna. 
Ilia Muromiec pojechał kamienistą ścieżką aż do kamienia o trzech bokach. Każdy wskazywał jedną drogę i miał na sobie napis: "Kto pojedzie w prawo - będzie zabity, kto pojedzie w lewo - będzie żonaty, a kto pojedzie prosto- będzie bogaty".
Ilia pojechał w prawo. zaraz dotarł do polany, na której siedziało pod dębem dwudziestu rozbójników. Zerwali się z miejsca i chcieli zabić herosa. Ilia napiął łuk i strzelił w pień dębu z taką siłą, że z pnia odleciało dwadzieścia wielkich drzazg, a każda z nich trafiła jednego rozbójnika w samo serce. Ilia wrócił i na kamieniu napisał: "Ilia Muromiec pojechał na prawo i nie został zabity".
Skręcił w lewo i wieczorem dotarł do zameczku. Mieszkała tam Księżniczka-Zwodnica, która każdego zalotnika kładła na swym łożu, a ono nagle się otwierali i nieszczęśnik spadał do lochu. Ilia sam rzucił dziewczynę na łóżko i patrzył, jak spada do lochu. Potem uwolnił z piwnicy wielu swych poprzedników, a Księżniczkę - Zwodnicę kazał i m w lochu zostawić, by już nikogo nie skrzywdziła. Wrócił do kamienia i napisał na nim: "Ilia Muromiec skręcił w lewo i nie jest żonaty".
Potem pojechał prosto. Trzecia droga zaprowadziła do do wysokiej wierzy. wszystkie komnaty wypełniono tu szczelnie złotem, ale kto napakował sobie mi kieszenie, robił się tak ciężki, że złoto jak bagno ściągało go na dno i nieszczęśnik topił się w nim. Ilia wzruszył tyko ramionami i wyszedł, a wtedy wieża z chrzęstem rozpadła się i pochłonęła ją ziemia. Ilia wrócił na rozstaje dróg i wyrył w kamieniu: "Ilia Muromiec pojechał prost i nie stał się bogaty".
I w ten sposób odczarował ze złych mocy wszystkie ruskie drogi. a potem ruszył dalej w świat, pomagać ludziom. A dopóki żył, przez sto pięćdziesiąt lat, spokój był na Rusi i porządek. Dlatego, choć od tamtej pory minęło już tysiąc lat a okładem, Ilię Muromca sławią pieśni i legendy, a co w nich zapisano, jest szczerą prawdą. A co w nich zapisano już się nie przypomni. Chyba, że wsłuchacie się w poszum zielonych staro ruskich lasów, starszych niż pamięć i wielkich jak świat.

Bajka rosyjska:))