Lanuszka

Lanuszka
Lanuszka

sobota, 23 listopada 2013

Stokrotka


A teraz, słuchaj!
Daleko na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed altaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród najpiękniejszej, zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie, jak wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale o tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest małym, pogardzanym kwiatkiem; nie - była bardzo zadowolona, zwracała się cała do piekącego słońca, patrzyła w nie i słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.
Mała stokrotka czuła się szczęśliwa, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole; podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam czegoś - stokrotka tkwiła na swojej zielonej łodydze i również uczyła się od ciepłego słońca i od wszystkiego, co ją otaczało, jakie życie jest dobre. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co czuje w ciszy i patrzyła z zachwytem i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie śpiewać i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi: "Widzę i słyszę! - myślała. - Słońce mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!" 
Za sztachetami stało tyle sztywnych, wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być większymi od róż - ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o tym dobrze i trzymały się prosto, aby je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegły wcale małej stokrotki, ale ona patrzył na nie tym uważniej i myślała: "Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Dobrze, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej przyglądać się ich wspaniałości". I właśnie, gdy tak myślała, posłyszała:
- "Ćwir, ćwir!" - to skowronek zleciał na dół, ale nie do piwonii ani do tulipanów - nie: sfrunął na trawę do białej stokrotki; radość po prostu oszołomiła kwiatek i sama nie wiedziała, co ma myśleć.
Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: "Jak ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience." Żółty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty, a małe płatki dookoła błyszczały swoją jasnością. Jakże szczęśliwa była stokrotka - to trudno sobie wyobrazić. Ptaszek pocałował ją swoim dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu w błękitne powietrze. Chyba kwadrans minął, zanim stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie szczęście, musiały zrozumieć, jak to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. 

         
Piwonie nadęły się "phi", całe szczęście, że nie mogły mówić, na pewno robiłby stokrotce ostre wymówki. Mały kwiatek wiedział, że nie są w dobrym humorze i to mu sprawiło prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z wielkim nożem, ostrym, błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.
- Ach! - westchnęła stokrotka. - Jakże to straszne, już po tulipanach!
Dziewczynka odeszła z tulipanami; stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie, i że jest małym, białym kwiatkiem. Była przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła, śniąc przez całą noc o słońcu i o małym ptaszku.
Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i słońca, posłyszała głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, skowronek miał powody do smutku, schwytano go i oto teraz siedzi w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał o szczęściu swobodnego fruwania, o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć na swoich skrzydłach wysoko w powietrzu. Mały ptaszek nie myślał teraz o wesołości, siedział uwięziony w klatce.
Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić. Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce i jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc. 
Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć czego oni chcą.
- Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawał murawy! - powiedział jeden z chłopców i zaczął wycinać kwadrat dookoła stokrotki zostawiając ją pośrodku.
- Wyrwij ten kwiat - powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo zostać wyrwaną to to samo, co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz, gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do klatki skowronka.
- Nie, zostaw ją! Tak ładnie wygląda!
Została więc i zabrano ją do klatki skowronka.
Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną klatkę, mała stokrotka nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała. I tak przeszło całe przedpołudnie.
- Nie ma tu wody! - powiedział uwięziony skowronek. - Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód - powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzyło życie!
I potem wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę; ptak skinął do niej główkę, pocałował ją dziobkiem i powiedział:
- Ty także musisz tu więdnąć, mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbło trawy musi mi zastąpić zielone drzewa, każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile straciłem!
"Kto mógłby pocieszyć skowronka?" - pomyślała stokrotka.
Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem; jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu; zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienie i w męce wyrwał zielone trawki, nie ruszył kwiatka. 
Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął swoje piękne skrzydła i potrząsł nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka pochyliła się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; Kwiatek nie mógł jak poprzedniego wieczoru zasnąć, stuliwszy płatki; odwodnione i smutne chyliły się one do ziemi. 
Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali rzewnymi łzami i wykopali mu grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do czerwonego pudełka i wyprawili królewski pogrzeb. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano o nim, trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.
a kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.

Hans Christian Andersen:)) 

 

środa, 6 listopada 2013

Ogrodnik i jego chlebodawcy


O milę od stolicy stał stary dwór o grubych murach, wieżach i zębatych szczytach. Mieszkała tu, ale tylko latem, arystokracja, bogaci państwo; dwór ten był najmożniejszy i najładniejszy ze wszystkich dworów, jakie posiadali; z zewnątrz był jak nowy, a wewnątrz przytulny i wygodny. Herb wykuty był z kamienia nad bramą, dookoła herbu i wykusza pięły się piękne róże, przed zamkiem rozpościerał się kobierzec marmurowy, rosły tam czerwone i białe głogi i rzadkie kwiaty, hodowane nawet poza cieplarnią.
Państwo mieli dzielnego ogrodnika; ogród kwiatowy, sad i ogród warzywny były tak piękne, że rozkoszą było na nie patrzeć. Z tymi ogrodami graniczyły resztki starego, zamkowego ogrodu z bukszpanowymi żywopłotami, które były strzyżone w kształcie koron i piramid. Za nimi rosły dwa potężne drzewa, prawie zawsze bezlistne, a tak gęsto osadzone ptasimi gniazdami, że robiło to wrażenie grudek błota, naniesionych przez wiatr, czy straszną ulewę. Ale każda taka grudka to było ptasie gniazdo. Od niepamiętnych czasów gnieździły się tu kruki, wrony; była to cała ptasia wioska, ptaki panowały tutaj, to one były tu dziedzicami, najstarszym, osiadłym rodem, właściwymi panami dworu. nikt z istot chodzących po ziemi nic ich nie obchodził; ptaki tolerowały tych kręcących się w dole ludzi, mimo że od czasu do czasu rozlegał się wystrzał i dreszcz przechodził przez całą gromadę i każdy ptak, ulatując przerażony w górę, wołał: "Kra-kra!"
Ogrodnik często rozmawiał z państwem o tym, że stare drzewa powinno się wyrąbać, bo nie wyglądają ładnie, a wraz z drzewami można by się pozbyć także tego krzykliwego ptactwa, które poleciałyby dobie gdzie indziej. Ale państwo nie chcieli się pozbyć ani drzew, ani ptaków, było to coś, czego zamek nie powinien się był pozbywać, coś z dawnych czasów, coś, czego w żadnym razie nie należy usuwać.
- Te drzewa odziedziczyły ptaki po przodkach, trzeba je zachować, mój poczciwy Larsenie. 
Ogrodnik nazywał się Larsen, ale to nie ma znaczenia.
- Czyż nie masz dość przestrzeni, kochany Larsenie? Masz przecież cały ogród kwiatowy, cieplarnie, sad i warzywnik!
Przestrzeni miał dosyć, pielęgnował ogród, uprawiał go z zapałem i sumiennością; państwo oceniali to, ale nie ukrywali przed nim, że w innych domach często jadali owoce i widzieli kwiaty, które przewyższały to, co mili w swoim ogrodzie; a to zasmucało ogrodnika, gdyż miał najlepsze chęci i pracował, jak mógł najlepiej. Miał dobre serce i sumiennie wykonywał swoją robotę.
Pewnego dnia zawołano go do dworu  i państwo powiedzieli mu bardzo łagodnie i delikatnie, że poprzedniego dnia jedli u swoich wytwornych przyjaciół jabłka i gruszki tak smaczne i soczyste,że oni, a także wszyscy goście nie mili słów zachwytu. 
Owoce te na pewno nie były krajowe, ale powinny zostać sprowadzone i tu zasadzone, o ile tylko przyjmą się w naszym klimacie. Wiedzieli tylko, że owoce te zostały kupione w mieście u pierwszego kupca. Ogrodnik miał pojechać do miasta i dowiedzieć się, skąd pochodzą te jabłka i gruszki, i potem sprowadzić sadzonki. 
Ogrodnik znał bardzo dobrze handlarza owoców, gdyż właśnie jemu sprzedawał zbywające owoce z ogrodu swoich państwa. 
Pojechał więc do miasta i spytał kupca, skąd ma te niezwykłe jabłka i gruszki.
- To z waszego własnego ogrodu - powiedział kupiec i pokazał mu jabłka i gruszki, które ten od razu poznał.
Jakże się cieszył ogrodnik! Pospieszył do swych państwa i powiedział im, że zarówno jabłka, jak gruszki pochodzą z ich własnego ogrodu.
Nie chcieli w to uwierzyć.
- To niemożliwe, Larsenie. Czy możesz nam dostarczyć pisemne poświadczenie od kupca.
Oczywiście udał się do kupca i przyniósł pisemne poświadczenie.
- To dziwne - powiedzieli państwo.
Na pańskim stole zaczęły się teraz pokazywać codziennie wspaniałe jabłka i gruszki z ich własnego sadu. Posyłano całe korce i beczki tych owoców przyjaciołom w mieście, za miasto i nawet za granicę. Była to prawdziwa przyjemność. Trzeba też dodać, że dwa lata z rzędu owoce obrodziły niezwykle obficie w całym kraju.
Minęło trochę czasu; pewnego razu państwo jedli obiad na królewskim dworze. Na drugi dzień wezwali ogrodnika. przy stole królewskim jedli melony, soczyste, smaczne, pochodzące z królewskich cieplarni.
Musisz iść do dworskiego ogrodnika, mój poczciwy Larsenie i postarać się dla nas o parę pestek tych doskonałych owoców.
- Ależ nadworny ogrodnik dostał nasiona od nas - oznajmił radośnie ogrodnik. 
- To znaczy, że ten człowiek potrafi je lepiej wyhodować - odpowiedzieli państwo. - Melony były nadzwyczajne.
- Wobec tego mogę być dumny - powiedział ogrodnik. - Muszę powiedzieć łaskawemu państwu, że królewski ogrodnik nie miał w tym roku szczęścia, a ponieważ widział jakie są wspaniałe u nas, skosztował ich i zabrał ode mnie trzy sztuki na zamek. 
- Larsenie nie blaguj, że to były melony z naszego ogrodu.
- Owszem, jestem tego pewny - odrzekł ogrodnik, poszedł do nadwornego ogrodnika i dostał od niego pisemne zaświadczenie, że melony na królewskim tronie pochodziły od niego. 
Była to prawdziwa niespodzianka od państwa i nie przemilczeli tej historii. pokazywali wszystkim zaświadczenie, wszędzie rozsyłali nasiona melonów, tak jak przedtem szczepy drzewek. 
Jak głosiły wieści, szczepionki przyjmowały się, wydawały owoce, i to piękne owoce, które otrzymały nazwę ich majątku i nazwa ta przyjęła się w Anglii, Niemczech i Francji.
Kto by to pomyślał?
- Oby tylko ogrodnik nie stał się nazbyt zarozumiały - mówili państwo.  
Ogrodnik ujął tę sprawę inaczej: chciał, aby jego imię było głośne, chciał być najlepszym ogrodnikiem w całym kraju, co rok pragnął dostarczać do innych ogrodów coś niezwykłego i tak też robił; ale państwo nie chcieli tego przyznać i mawiali, że pierwsze jabłka i gruszki, jakie wyhodował, były najlepsze, wszystkie inne gatunki były o wiele gorsze. Melony były wprawdzie dobre, ale to się nie liczyło, truskawki mogły być świetne, ale jednak nie lepsze od tych, które były u sąsiadów, a gdy jednego roku nie udały się rzodkiewki, mówiono tylko o tych nieudanych rzodkiewkach, a nie o tym, co się udało.
Zdawać się mogło, że sprawia przyjemność państwu, gdy mogą powiedzieć ogrodnikowi:
- Tego roku jakoś się nie udało, miły Larsenie.
Tak, byli bardzo zadowoleni, gdy mogli powiedzieć:
- W tym roku się nie udało.  
Parę razy na tydzień przynosił ogrodnik do pokojów świeże kwiaty, które układał z niezwykłym smakiem; kolory dzięki zręcznym zestawieniom ukazywały się jak gdyby w innym świetle.
- Masz dużo gustu, mój Larsenie - mówili państwo. - Jest to dar, który ofiarowało ci życie, sam z siebie przecież tego nie masz.
Pewnego dnia ogrodnik przyniósł do pokoju, wielka kryształową wazę, w której pływał liść nenufaru; na liściu leżał - długą, grubą łodygą zanurzoną w wodzie - promienny, niebieski kwiat wielkości słonecznika.
- Lotos hindostański! - zawołali państwo.
Nigdy nie widzieli takiego kwiatu; w dzień postawili go w blasku słonecznym, a wieczorem w jasnym świetle lampy.
Każdy, kto go widział, uważał, że jest niezwykły; powiedziała to nawet najwytworniejsza z młodych dam a kraju, księżniczka, mądra i dobra księżniczka.
Państwo uważali to za zaszczyt, że mogą ofiarować jej ten kwiat, w ten sposób dostał się on do księżniczki na zamek. 
Państwo poszli do ogrodu, aby własnoręcznie zerwać kwiat tego samego gatunku, o ile by się taki znalazł, ale nie mogli go znaleźć.
Zawołali ogrodnika i spytali go, skąd wziął błękitny lotos.
- Szukaliśmy na próżno - powiedzieli. - Byliśmy w cieplarni i wszędzie w całym ogrodzie.
- Nie, tam go nie ma - powiedział ogrodnik. - To tylko skromny kwiatek z warzywnego ogrodu. Ale czyż nie piękny? Wygląda jak niebieski kaktus, a jest to tylko kwiat karczocha.
- Trzeba to nam było od razu powiedzieć! - zawołali państwo. - Myśleliśmy, że to obcy, rzadki okaz. Skompromitowaliśmy siebie przed księżniczką, zobaczyła ten kwiat u nas, zachwyciła się nim, nie znała go, a ona zna się na botanice; ta nauka nie ma jednak z pewnością nić wspólnego z jarzynami, jakże mogłeś, mój zacny Larsenie, przynieść taką roślinę do salonu? Ośmieszyłeś nas.
Piękny, błękitny, wspaniały kwiat, przyniesiony z warzywnego ogrodu, usunięto z pańskiego mieszkania, gdzie nie wypadało mu przebywać; a nawet państwo tłumaczyli się przed księżniczką, że kwiat jest tylko kuchenną jarzyną, którą ogrodnik odważył się pokazać, i że dostał już za to ostre napomnienie. 
- To niesłuszne i niesprawiedliwe - oburzyła się księżniczka. - Otworzył nam przecież oczy na ten wspaniały kwiat, na który my nie zwróciliśmy żadnej uwagi, odsłonił nam piękno tam, gdzie my go wcale nie widzieliśmy. Dopóki kwitną karczochy, nadworny ogrodnik ma mi codziennie przynosić do mieszkania te kwiaty.

I tak też się stało. 
Państwo powiedzieli ogrodnikowi, żeby znowu zerwał dla nich świeży, piękny kwiat karczocha.
- W gruncie rzeczy jest to bardzo ładny kwiat - mówili - niezwykle oryginalny. - I znowu chwalono ogrodnika.
- Larsen lubi pochwały - mówili państwo - to rozpieszczone dziecko. 
Jesienią zerwał się straszny wicher. W nocy dął z taką siłą, że dużo wielkich drzew rosnących na skraju lasu zostało wyrwanych razem z korzeniami, ku wielkiemu zmartwieniu państwa (nazywali to zmartwieniem), ale ku radości ogrodnika runęły dwa duże drzewa z ptasimi gniazdami; pośród wycia wichru słychać było krzyki kawek i wron, ludzie we dworze mówili, że uderzały skrzydłami o szyby okien.
- Teraz możesz się cieszyć, Larsenie - mówili państwo - wicher przewrócił drzewa, a ptaki poleciały do lasu. Teraz nie pozostało tu już nic z dawnych czasów, wszelki ślad tego, co było, zniknął. Dla nas to duży smutek.
Ogrodnik nie odpowiedział nic, ale myślał o tym, co już od dawna rozważał, a mianowicie, jak by zużytkować wspaniałe słoneczne miejsce, a którego dotychczas nie można było skorzystać; stanie się oazą ogrodu i radością dla państwa.
Wielkie drzewa, które wicher wyrwał z korzeniami, zmiażdżyły padając prastary, bukszpanowy żywopłot ze wszystkimi jego cudownie powycinanymi kształtami. Ogrodnik zasadził tu gąszcz roślin, pospolite rośliny z pola i lasu.
Żaden inny ogrodnik nie odważyłby się zasadzić roślin w takiej ilości w pańskim ogrodzie, ale on zasadził je i dał im słońce i cień, zależnie od tego, czego potrzebowały. Pielęgnował je z miłością, a one rosły pięknie. 
Jałowiec, przeniesiony ze swojej jutlandzkiej ojczyzny, wyrósł tu wspaniale i przypominał barwą i kształtem włoski cyprys. Błyszczący i kolczasty ostrokrzew, wiecznie zielony zimą i latem, wyglądał ślicznie. Na pierwszym planie rosły paprocie wszelkich gatunków, niektóre wyglądały, jak gdyby były dziećmi palmy, a inne niby rodzice pięknej, delikatnej rośliny, którą nazywają "Włosami Wenus". Rósł tu pogardzany łopian, tak śliczny w swej świeżości, że mógłby zdobić bukiety. 

Łopian rósł na suchym gruncie, ale niżej w wilgotnej ziemi rósł również pogardzony podbiał, którego wielki krzak i wielkie liście tak malowniczo wyglądają.

Przeflancowana z pola do ogrodu wysoka drzewina, nabita niezliczonymi kwiatami, wyniosła się w górę jak potężny wieloramienny świecznik. Rosły tu: macierzanka, kluczyki, konwalie, dzika kalina i trójlistna delikatna koniczyna. Był to wspaniały widok. Na przodzie rosły, przymocowane do drutu całymi rzędami, małe grusze przeflancowane z francuskiej ziemi; ogrzewane przez słońce i pielęgnowane, wydały wkrótce, wielkie i soczyste, takie same jak w kraju, z którego pochodziły. 
Na miejscu dwóch starych, bezlistnych drzew postawiono wysoki słup, dookoła którego latem i jesienią wiły się gałązki chmielu ze swymi wonnymi, kulistymi kwiatami; ale zimą starym zwyczajem zawieszano tam worek owsa, aby ptaszki miały zimą przyjemną ucztę.
- Poczciwy Larsen robi się na stare lata sentymentalny - mówili państwo. - Ale jest nam wierny i oddany.
Na Nowy Rok w jednym z ilustrowanych pism ukazała się rycina przedstawiająca stary dwór, widać na nie było słup z flagą i workami owsa dla ptaszków na zimę i widniał tam napis, że to piękna myśl wskrzeszać dawne obyczaje, że tak właśni przystoi mieszkańcom starego zamku.
- Wszystko, co robi ten Larsen, rozstaje rozgłoszone po świecie - mówili państwo. - To szczęśliwy człowiek. Możemy być nieomal dumni, że go mamy.
Ale wcale nie byli dumni. Czuli, że mimo wszystko to oni byli państwem i mogli przecież odprawić Larsena; ale nie czynili tego, bo byli dobrymi ludźmi, a tyle tego rodzaju dobrych ludzi istnieje na świecie. To jest bardzo pocieszające dla wszystkich Larsenów. 
Oto jest opowiadanie o ogrodniku i jego chlebodawcach. 
Teraz możesz się na nim zastanowić.

Hans Christian Andersen:))